Strona:Krwawe drogi.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szmer podniósł się pośród tych, co słyszeli, a dalsi, rozumiejąc, że się coś dzieje inaczej, jęli nadbiegać.
Ni stąd ni zowąd zawołał ktoś: — to nasi!
— Leguny!
— Nasi!
— O Jezu litościwy, dy to gadały, jako idom nasze, prawdziwe polskie sołdaty, katolickie!
— Toście wy? — zakrzyczano do ułanów Piłsudskiego.
— Ano my!
— Kaj som kozunie?
— W powrozach.
— Toście ich pobiły?...
— Ani jeden nie uszedł...
— A wyście polskie?
— My wojsko polskie, my żołnierze Piłsudskiego! Nie słyszeliście o nas?
— Słyszelim... rany Chrystusa Pana! — chodziły gadki... słyszelim, panie naczelniku! Kiedy nas kozaki wypędzali z chałup, tośma was wypatrowali, ale nikt nie nadchodził... Mówiły, co polskie strzelce som na obrone nasom. Dopiero teraz was widzim... ocy nase szczęśliwe. Kiebyśta byli przyszli wczoraj, toby nam kozunie wsiów nie popaliły...
— Ano wszędzie być nie możemy. Moskal pędzi zewsząd i pali cały polski kraj. Mało nas...
— A dy przecie i z pomiędzy nas najdom się gotowi iść na Moskala. Prać go będziem bez miłosierdzia, pójdziem do niego palić