Strona:Krwawe drogi.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się taka cichość, jak w izbie, gdy dusza ulatuje z ciała.
Tylko tuż tuż, słychać było głuche tup, tup pędzących koni i szczęk żelaziwa wojennego.
Na początku jechało trzech, o sto kroków za nimi kilkunastu, a dalej sunęła cała wataha konnych, zaś jeszcze dalej wlokło się po ziemi coś długiego, ciemnego, niby lewiatan z łyskliwym grzebieniem na grzbiecie.
Tłum chłopski milczał ponuro.
Nikt nawet już nie spoglądał w tamtą stronę. Jak kto był, tak czekał, ten klęczący, ów z palcami we włosach, inny z rękami skrzyżowanemi. Czekali, aż usłyszą wyrok znany im już: Stupaj wpierod! — i świst nahaja.
Konni już dobiegli pierwszych wozów taboru, a jeszcze nikt się nie ruszył.
Jeźdźcy stanęli i w milczeniu patrzyli na okropną mękę chłopską. Nadciągnęła reszta, kilka szwadronów i wszyscy zatrzymali się, jakby zarażeni nieszczęściem, dyszącem od tej ziemi, od tych ludzi i od ich chałup spopielonych.
Chwilę tak postali, nie mówiąc. Już ten i ów z tłumu podniósł głowę, zdziwiony, iż go nie biją i nie każą jechać, gdy jeden z żołnierzy, w czapie wysokiej, czworogrannej, z czerwonymi znakami na bluzie, zawołał:
— Ludzie, nie bójcie się. Pobiliśmy Moskala — już was nie pogna z ziemi polskiej. Wracajcie do domu, skąd który jest.