Strona:Krwawe drogi.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pustka zionęła z tych obszarów ziemi siedleckiej.
Zdala widać było kilka wsi, raczej wspomnienie po nich, bo tylko czerwone słupy kominów sterczały z pogorzałych chałup. A wśród tych złowróżbnych zgliszcz, niby jęk znękanej ziemi, unosił się biadający wrzask tłumu chłopskiego. Tylko mężczyźni starsi stali w posępnej zadumie, obojętni i śmiertelnie znużeni. Ale baby, podrostki i dzieci podnosiły płacz i krzyk. Ten chór potępieńczy rozlegał się od początku aż do niewidocznego końca taboru tak, że zdawało się, iż wyrywa się on z łona ziemi, że kwilą pokruszone źdźbła zbóż i jęczą połamane badyle kartofli, że wyje las i głucho stękają z głębi obnażonej piersi owe smolne kominy wsi pogorzałych.
Dzika groza wionęła od tego tłumu nieszczęsnego, od tej krainy, przeklętej chyba przez Boga i ludzi. Serce zamierało w bezradnej męce, a pierś zaciskała się w obłąkanym szale. Znać było wśród mężczyzn utajony w piersi gniew, ale jakaś siła niewidzialna hamowała gniew ich i ruchy całego tłumu.
Stali, jakby ich czyjaś moc zaczarowała, jak gdyby urzekł ich czyjś rozkaz, czy jakby masowe obłąkanie objęło ich i pozbawiło woli i rady,
Rzekłbyś: odebrano im czucie, myśl, wyssano krew. Czułeś: nie ruszą się, póki jakaś wola, z poza nich idąca, nie popchnie ich tu lub tam, jak wicher morski, poruszający morskie wody.