Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go jednak. Ztąd żywe pomiędzy nimi i nieustanne powstawały sprzeczki; Belfast utrzymywał że nie widzi pocisku, — J.—T. Maston przeciwnie twierdził że „go ma pełne oczy.“
— To kula! powtarzał J.—T. Maston.
— Nie! odpowiadał Belfast. To zaspa śniegowa staczająca się z góry księżycowej.
— No, to jutro ją zobaczymy.
— Nie, już nigdy jej nie zobaczymy, gdyż wciągnięta jest w przestrzeń.
— Ale tak!
— Ale nie!
I zawsze w takich chwilach, kiedy podobne wykrzykniki jak grad się sypały, znana gniewliwość zapalonego sekretarza klubu puszkarskiego, nieustannem groziła niebezpieczeństwem czcigodnemu dyrektorowi Obserwatorjum.
I niedługoby tak we dwóch wytrzymać ze sobą mogli, gdyby nie to, że wypadek całkiem niespodziany przerwał raz na zawsze te sprzeczki nieskończone.
W nocy z 14 na 15 grudnia, dwaj niepogodzeni przyjaciele zajęci byli obserwowaniem tarczy księżycowej. J.—T. Maston według zwyczaju lżył uczonego Belfast’a, utrzymując po raz tysiączny że spostrzegł pocisk, i że nawet widział twarz Michała Ardan’a, wyglądającą przez jedno z okienek. Popierał on swoje uporczywe dowodzenia, bardzo wyrazistemi gestami, które