Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dzień ten zdawał się bardzo długim. Podróżnicy jakkolwiek odważni, mocno byli wzruszeni na myśl tej chwili stanowczej, mającej rozstrzygnąć o ich losie: czy spadną na księżyc, czy też zostaną na wieki w krążeniu niezmiennem. Z niecierpliwością przeto liczyli zbyt długie godziny, Barbicane i Nicholl zatopieni głęboko w swych rachunkach; Michał Ardan kręcił się niespokojnie w ciasnej przestrzeni, przypatrując się chciwem okiem spokojnie błyszczącemu księżycowi.
Niekiedy ziemskie wspomnienia szybko przez myśl ich przechodziły. Widzieli oni znowu swych dawnych przyjaciół z klubu puszkarskiego, a mianowicie najdroższego ze wszystkich J.—T. Maston’a. W tej chwisi czcigodny sekretarz musiał zajmować swoje stanowilko na Górach-Skalistych. Cóż myślał ten zacny człowiek, jeśli widział pocisk w zwierciadle olbrzymiego swego teleskopu? Widział on go jak znikł poza biegunem południowym księżyca, a teraz znowu ukazuje mu się przy biegunie północnym. Był to więc satelita satelity! J.—T. Maston rozpuścił zapewne po całym świecie tę wiadomość niespodziewaną. Takież to miało być rozwiązanie tego wielkiego przedsięwzięcia?
Dzień tymczasem przeszedł bez wypadku. Północ ziemska nadeszła; zaczynał się dzień 8 grudnia. Za godzinę dojdą do punktu równego przyciągania. Nie umiano oznaczyć prędkości z jaką pocisk postępował Lecz żaden błąd nie mógł się wcisnąć w rachunki Bar-