Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ny, jedne otoczone mgłą białawą, inne ciągnące za sobą długą pręgę światła dymem przyćmionego.
Odłamki te krzyżowały się w przestrzeni, a niektóre z nich uderzały o pocisk od czasu do czasu. Nawet szyba w okienku z lewej strony pękła od silnego uderzenia. Pocisk bujał wpośród gradu granatów, z których najmniejszy mógł go zniweczyć w jednej chwili.
Światłość napełniająca eter z nieporównaną natężała się mocą, bo te asteroidy rozsiewały ją na wszystkie strony. W pewnej nawet chwili była tak silną, że Michał ciągnąc do swej szyby Nicholl’a i Barbicane’a, zawołał:
— Patrzcie! patrzcie! księżyc się nareszcie ukazał.
I wszyscy trzej, przez tę powódź świetlną ujrzeli na kilka sekund tę tarczę tajemniczą, którą oko ludzkie poraz pierwszy dopiero oglądać mogło.
Cóż widzieli, na odległości której sami oznaczyć nie umieli? Kilka pasów ciągnących się na tarczy, prawdziwe obłoki uformowane w pośród atmosfery bardzo ścieśnionej, zkąd wynurzały się nietylko góry, ale i wypukłości mniejsze, owe góry okręgowe, owe kratery ziejące, kapryśnie porozrzucane, tak samo jak na powierzchni widzialnej strony tarczy. Dalej przestrzenie niezmierzone; już nie wyschłe jałowe płaszczyzny, ale morza prawdziwe, oceany szeroko rozlane, które w swych płynnych zwierciadłach odbijały całą tę magiczną jasność ogni z przestworza. W końcu na powierzchni lądów ogromne ciemne massy, wyglądające