Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakże się do tego weźmiemy? pytał Nicholl.
— Nic łatwiejszego, odpowiedział Michał Ardan, którego nic w kłopot nie wprowadzało. Otworzymy prędko okienko, wyrzucimy termometr, a ten musi iść za pociskiem jak wszystkie inne przedmioty wyrzucone; za kwadrans znowu go wciągniemy...
— Ręką? zapytał Barbicane.
— Ręką! odpowiedział Michał.
— Nie radzę ci tego probować mój przyjacielu, mówił znowu Barbicane, bo zamiast ręki wciągnąłbyś chyba napowrót kikut bezkształtny i zmrożony.
— Czy być może!
— Doznałbyś uczucia takiego, jak ze strasznego oparzenia, żelazem naprzykład do białości rozpalonem; bo ciepło bardzo gwałtownie uchodzi z naszego ciała lub też wchodzi do niego. Zresztą nie jestem pewny, czy przedmioty wyrzucone przez nas, dotąd pociskowi towarzyszą.
— Dlaczegóżby nie? spytał Nicholl.
— Bo jeżeli przebywamy atmosferę, choćby najmniej gęstą, przedmioty o jakich mowa pozostaną za nami. Ciemność nie pozwala nam sprawdzić czy bujają one jeszcze w przestrzeni. Otóż aby nie narazić się na utratę naszego termometru, przywiążmy go, a tym sposobem łatwiej nam potem będzie napowrót wciągnąć go do pocisku.
Postąpiono jak radził Barbicane.