Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rozwiązałoby badanie tej półkuli! Co to za rozkosz, rzucić okiem na ten świat, którego nigdy jeszcze oko ludzkie nie widziało!
Łatwo zatem zrozumieć, jak nieprzyjemne uczucie ogarnęło naszych podróżników w pośród tej ponurej nocy; wszelka obserwacja tarczy księżycowej była niemożebną; jedne tylko gwiazdy dostrzegać się dawały dokładnie, i przyznać potrzeba, że nigdy żaden astronom, żaden la Faye, żaden Chacornac, żaden Secchi, nie znajdował się w przyjaźniejszych do ich obserwowania okolicznościach.
I rzeczywiście, nic wyrównać nie mogło świetności tego świata gwiazdzistego, skąpanego w najczystszym eterze. Te djamenty osadzone w sklepieniu niebieskiem rzucały pyszne ognie. Wzrok obejmował widnokrąg od Krzyża Południowego do Gwiazdy Północnej, tych dwóch konstellacij, które za dwanaście tysięcy lat, w skutek cofania się punktów równonocnych, odstąpią rolę swą gwiazd biegunowych, jedna gwiaździe Canopus na półkuli południowej, druga zaś gwiaździe Wega na półkuli północnej. Wyobraźnia gubiła się w tej wspaniałej nieskończoności, wśród której sunął pocisk, jak nowa gwiazda stworzona ręką ludzi. Przez effekt naturalny konstellacje te świeciły blaskiem łagodnym; nie iskrzyły one dla braku atmosfery, bo iskrzenie się sprawia atmosfera przez układ swych warstw nierówno gęstych i niejednakowo wilgotnych. Wśród głębokiego milczenia w przestwo-