Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

orzeźwiło Nicholl’a, który otworzył oczy, odzyskał w jednej chwili swą krew zimną, pochwycił rękę Michała, obejrzał się dokoła, i spytał:
— A Barbicane?
— Przyjdzie i na niego kolej, spokojnie odpowiedział Ardan. Od ciebie zacząłem kapitanie, bo byłeś na wierzchu. Weźmy się teraz do Barbicane’a.
Ardan i Nicholl podnieśli prezesa klubu puszkarskiego, i złożyli go na sofie, Barbicane zdawał się więcej ucierpieć niż jego towarzysze. Krew go broczyła, ale Nicholl uspokoił Ardana, przekonawszy się że to pochodziło z lekkiego w ramię skaleczenia, niewielkiego zdraśnięcia, które zaraz opatrzono starannie.
Jednakże Barbicane nie tak prędko przyszedł do siebie, czem trochę przerazili się dwaj jego przyjaciele, nie szczędzący mu wcierań.
— Przecież odetchnął, rzekł Nicholl, przykładając ucho do piersi skaleczonego.
— Tak, powtórzył Ardan, oddycha ale słabo; trzeba go nacierać kapitanie, nacierać silnie.
I dwaj improwizowani lekarze tak dobrze się uwijali, że Barbicane odzyskał zmysły. Roztworzył oczy, powstał, pochwycił za ręce swych przyjaciół, a pierwszem słowem jakie z ust jego wyszło, było zapytanie:
— Nicholl, czy posuwamy się?
Nicholl i Ardan spojrzeli po sobie. Jeszcze nie pomyśleli o pocisku. Pierwszem ich zajęciem byli podróżujący, a nie wagon.