Strona:Jules Verne-Anioł kopalni węgla.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

okrutną męczeńską śmiercią ich Anna, taka dobra, i tak przez nie gorąco ukochana.
Stary Iward stał niemy z boleści, podtrzymywany przez dwóch silnych górników, gdyż w uniesieniu rozpaczy chciał skoczyć w otwierającą się przed nim przepaść, myśląc, że takim sposobem przyniesie ratunek swej ukochanej córce.
— Puśćcie mnie, puśćcie! — wołał co chwila, szamocząc się ze swymi stróżami. — Ona tam, biedaczka, wzywa pomocy... puśćcie mnie, puśćcie!..
Nikt mu nie odpowiedział na to, szanowano boleść ojcowską, i ze współczuciem spoglądano na starca. Nikt jednak nie odważył się wystąpić bodajby z paroma słowami pociechy, aby wlać nadzieję w jego serce, gdyż nikt nadziei tej nie miał, i każdy był przekonany, że Anna już napewno została zaduszona gazami.
Wtem z pomiędzy zbitych w gromadkę i naradzających się pocichu dzieci wystąpił Tomek, chłopaczek najwyżej dziesięcioletni, oświadczając, że według jego przypuszczeń, Anna zapewne znajduje się w bocznym oddziele, w którym zazwyczaj jadała śniadanie z dziećmi; że ta część kopalni jest połączona z pozostałemi oddziałami jednym tylko wązkim korytarzem;