Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Wieczory drezdeńskie.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

roztargniony, serce mi doń nie biło.
Chmura na której spoczywałem zmieniła się w zimne marmurowe wschody jakiegoś niezmiernego gmachu, w którego głębinach, słupach, sklepieniach, krużgankach i portykach ginął wzrok, niemogąc ich końca doścignąć.
Był to jakby ul olbrzymi z niepoliczonemi we wnętrznościach komórkami... Na próżno pragnąłem zatrzymać się, aby go obejrzeć, siła jakaś gnała i pchała mnie w dół i leciałem co raz szybcej, aż ostatniego dosiągnąwszy stopnia zleciałem na ziemię.
Lżej mi było, bo mi się zdało, że sen się skończył i że w ostatku dotknąłem rzeczywistości... padłem na murawę chcąc odpocząć sobie. Trawa była zielona i miękka, powietrze świeże i ożywiające, sen począł mi kleić powieki, ale w tem spo-