Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/396

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   388   —

Długie kolce tych drzew czyniły nawet na skórze Kinga białawe rysy. Wreszcie gaj zrzedniał, a poprzez gałęzie rozrzuconych drzew widać było dalej zieloną dżunglę. Staś, mimo, że upał dawał się już mocno we znaki, wysunął się z palankinu i usadowił się na karku słonia, by obaczyć, czy na widnokręgu niema jakich stad antylop lub zebr, postanowił bowiem odnowić zapas mięsa.
Jakoż po prawej stronie dojrzał stadko aryelów, złożone z kilku sztuk, a wśród nich dwa strusie, lecz gdy minęli ostatnią kępę drzew i słoń zwrócił się na lewo, inny widok uderzył oczy chłopca: oto w odległości pół kilometra spostrzegł obszerny łan manioku, a na skraju łanu kilkanaście czarnych postaci, zajętych widocznie robotą w polu.
— Murzyni! — zawołał, zwracając się do Nel.
I serce poczęło mu bić niespokojnie. Przez chwilę zawahał się, czy nie zawrócić i nie skryć się napowrót w akacyach, lecz przyszło mu na myśl, że w zaludnionym kraju trzeba będzie jednak prędzej czy później spotkać się z mieszkańcami i wejść z nimi w stosunki, i że od tego, jak się te stosunki ułożą, zależeć może los całej podróży, więc po krótkim namyśle skierował słonia ku polu.
W tej samej chwili zbliżył się Kali i, ukazując ręką na kępę drzew, rzekł:
— Panie wielki, oto tam wieś murzyńska, a tu kobiety pracują przy manioku. Czy mam podjechać ku nim?