Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   263   —

— Za pomocą ognia, albo ukropu.
— Ty to sobie zawsze potrafisz poradzić — rzekła z głębokiem przekonaniem.
Stasiowi pochlebiły wielce te słowa, więc odpowiedział zarozumiale, ale zarazem i wesoło:
— Byleś była tylko zdrowa, to resztę możesz zdać na mnie.
— Mnie już nawet i głowa nie boli.
— Chwała Bogu, chwała Bogu!
Tak rozmawiając, minęli las, który jednym tylko bokiem dochodził do parowu. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie i dopiekało potężnie, gdyż pogoda uczyniła się wspaniała i na niebie nie było żadnej chmurki. Konie oblały się potem, a Nel poczęła bardzo narzekać na gorąco. Z tego powodu Staś, upatrzywszy odpowiednie miejsce, skręcił do wąwozu, w którym zachodnia ściana rzucała głęboki cień. Było tam chłodniej i woda, pozostała we wgłębieniach po wczorajszej ulewie, była również stosunkowo chłodna. Nad głowami małych podróżników przelatywały ciągle, z jednego brzegu parowu na drugi, tukany o purpurowych głowach, niebieskich piersiach i żółtych skrzydłach, więc chłopiec jął opowiadać Nel to, co o ich obyczajach wiedział z książek.
— Wiesz, — mówił — są takie tukany, które w porze lęgu wyszukują dziuplę w drzewie; tam samica znosi jaja i siada na nich, a samiec oblepia otwór gliną, tak, że tylko jej głowę widać, i dopiero, gdy pisklęta się wylęgną, tłucze swoim wielkim dzióbem glinę i wypuszcza samicę na wolność.