Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w hotelu. Nakoniec któregoś ranka Połaniecki odebrał jego kartkę, skreśloną bardzo niepewną ręką, a w niej słowa:
„Mój drogi, zdaje się, że od dzisiejszej nocy jestem na wsiadanem. Jeśli chcesz widzieć odjazd, to przyjdź do mnie, zwłaszcza w braku czego lepszego do roboty“.
Połaniecki zataił kartkę przed Marynią, ale poszedł natychmiast. Zastał Bukackiego w łóżku, a przy nim lekarza, którego zresztą Bukacki natychmiast odprawił.
— Przestraszyłeś mnie okropnie — rzekł Połaniecki — co ci jest?
— Nic wielkiego: maleńki paraliżyk lewej części ciała.
— Bójże się Boga!
— Rozumnie mówisz! Jeśli kiedy była pora po temu, to teraz. Nie mam władzy w lewej ręce, w lewej nodze — i nie mogę wstać. Takem się obudził dziś rano. Myślałem, żem stracił i mowę i zacząłem sobie deklamować: „Per me si va“ — ale jak widzisz — nie! Język został — a teraz pracuję nad odzyskaniem pogody myśli.
— Czyś ty tylko pewny, że to paraliż? Może to chwilowe odrętwienie.
— „Czem jest życie? ach, chwilką tylko!“ — począł deklamować Bukacki. — Nie mogę się ruszać i skończyło się — albo jeśli wolisz: zaczęło się!
— Toby była okropna rzecz, ale ja w to nie wierzę. Każdy może na czas jakiś zdrętwieć.
— Bywają chwile w życiu nieco przykre, jak mówił karaś, którego kucharka oskrobywała nożem z łuski. Przyznaję ci się, że w pierwszej chwili strach mnie zdjął.