Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kaniem dzięciołów w twardą korę hicorów. Tymczasem słońce podniosło się nad drzewa i poczęło silnie dogrzewać. Ponieważ Liljan nie czuła się jeszcze zmęczona, postanowiliśmy obejść naokoło zatokę. Po drodze spotkaliśmy inny mały strumień, przecinający las i wpadający właśnie do zatoki ze strony przeciwnej. Liljan nie mogła go przejść, musiałem ją więc przenieść i, mimo oporu, wziąwszy ją jak dziecko na ręce, wszedłem w wodę. Ale strumień ten, to był strumień pokus. Bojaźń, abym nie upadł, sprawiła, że Liljan, objąwszy mnie obiema rękoma za szyję, przytuliła się do mnie ze wszystkich sił i tylko twarz zawstydzoną kryła za mojem ramieniem, a ja zaraz zacząłem usta przyciskać do jej skroni, szepcząc Liljan! moja Liljan! I tak ją niosłem przez strumień. Gdym stanął na drugim brzegu, chciałem ją nieść dłużej, ale wydarła mi się prawie przemocą. Oboje nas ogarnęła jakaś niespokojność, ona zaś zaczęła się oglądać, jakby się bojąc, i to bladość, to różowość biły naprzemian na jej twarz. Szliśmy dalej. Wziąłem jej rękę i począłem przyciskać ją do serca. Chwilami brał mnie strach przed samym sobą. Dzień stawał się znojny; żar spływał z nieba na ziemię; wiatr nie wiał; liście na hicorach zwisły nieruchomie, dzięcioły tylko biły, jak dawniej, w korę, ale wszystko zdawało się usypiać i od upału słabnąć. Myślałem, że czary jakieś są w powietrzu i w tym lesie, a potem myślałem tylko o tem, że Liljan jest przy mnie, i żeśmy sami. Tymczasem poczęło ją ogarniać zmęczenie, bo oddech jej stawał się coraz krótszy i głośniejszy, a na twarz zwykle