Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/461

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lone gaje. Mimo tego, ubrawszy się, wydałem się sam sobie szczytem mody. Bóg jeden wie, ilem potrzebował wysiłków, by się zmienić na strojnisia, ale czyniłem to w mniemaniu, że to jest akt walki z chorobą. W ogóle wydobyłem z siebie w tej walce dużo odporności, bo koniecznie chciałem wrócić. Wiedziałem, że z trzeciego ataku się umiera — ale nie pozwoliłem sobie nawet na przypuszczenie, że trzeci przyjdzie. Może być, że trochę dlatego nie przyszedł.
W ciągu dnia wrócił mój towarzysz z resztą ludzi. Sam nie był także zdrów, a przytem niepokoił się o mnie. W Gugurumu postrzelił dzika-ndiri, którego w pierwszej chwili wziął za lwa.
Po wspólnym obiedzie u O. Stefana, doznałem znów uczucia, że jeśli nie powstanę z mego krzesła, to umrę. Oblał mnie całego lodowaty pot. Koło czwartej wieczorem przyszedł w odwiedziny Wissman. Nie miałem siły wstać, ani nawet rozbudzić się zupełnie, widziałem go jednak przez żaluzye okna. Jego tęga postać i twarz łagodna, a zarazem czerstwa, przejęła mnie zdziwieniem, tembardziej, że świeżo wracał z odległej wyprawy przeciw klanom Massai. Urywki z jego opowiadań o tej wyprawie dochodziły z werandy