Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skały raźno w rzeźwem powietrzu — i nagle na stopień powozu wskoczył chłopiec jakiś, rzucając na jej kolana pęk róż rozkwitnionych i rosą okrytych... Uśmiechnęła się do mnie usty i oczyma i wzniosła kwiaty do twarzy, aby zrobić z nich zasłonę pocałunkowi naszemu...
„Ale ja tego nie umiem opowiedzieć. Nie zdołam też powtórzyć jej słów, które są wonniejsze od kwiatów i więcej upajające, niż wino; nie potrafię złożyć poematów, skądby się ludzie dowiedzieli, że ona jest różą i ptakiem złotym i perłą przedziwną, że włosy jej droższe są od promieni słonecznych, a usta rozkoszniejsze od snu i od śmierci. Napróżnobym także silił się, aby ułożyć piosnki, w którychbym mógł pięknemi słowy powiedzieć, jak ja ją kocham. Gdy myślę o tem i dobieram wyrazów i szukam dźwięku jakiegoś nadziemskiego, który jeszcze w ludzkich ustach nie postał, aby określić nim to, co czuję, nie mogę znaleść innego słowa, jak to jedno biedne „kocham...“ I boję się nawet, że i jej wreszcie znudzi się to słowo wiecznie powtarzane, jak znudziło się go słuchać ludziom, którym, gdy mnie pytają o przyczynę szczęścia mojego, nic więcej ponad to proste „kocham!“ odpowiedzieć