Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

widywałem oczyma swej duszy: na tle wielkiego, błękitnego morza z pół zastygłemi w ciszy na niebie palmami, i znowu w przepychu wnętrza bajecznego pałacu, pod sklepieniami pełnemi barw i ciężkiemi od złota, wśród kolumn z krwawego porfiru albo starożytnego marmuru zielonego i egipskiego albastru, w którego wnętrzu świeci zawsze słońce i nadaje mu kolor ciała kobiecego, kiedy przez miękką skórę siatka żyłek przegląda. Odziałbym ją na tym obrazie złotogłowiem najdroższym, na którego tle, tak złotem niemal jak włosy jej nieprzepłacone, kwitnęłyby kwiaty, jedne kolorem do ust jej podobne, a inne o dziwnej barwie jej świetlistych oczu. Klejnotami wyszukanemi, jasnemi jak słońce i uśmiech jej, głowę-bym jej przystroił, a drobne białe stopy obułbym w złote trzewice, aby deptała po kobiercach wzorzystych albo przedziwnych wzorach lśniącej, z różnobarwnych marmurów składanej posadzki...
„A jeślibym ja był rzeźbiarzem, wybrałbym głaz marmuru najczystszy wyłupany z Paros albo z Karrary i rzeźbiłym w nim jej ciało..., ramiona drobne i sieskazitelne, wiecznie dziewicze piersi — i biodra, cud cudów, któ-