Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cuską, jeśli pamiętać, że nigdy nie rozkazał wojskom iść tam, gdzieby zabrakło jego płomiennego słowa, lub zwycięskiego geniuszu.
I mogę zapewnić, że ci ostatni przyjmowali nas „cokolwiek“ kwaśno.
Brygada Adams’a pierwsza wkroczyła do miasta.
Minęliśmy most Neuilly, którego nazwę łatwiej napisać, niż wyrzec nieprzyzwyczajonemu do podobnych wyłamywań językowi, potem przeszliśmy przez park bardzo piękny, ochrzczony mianem Bois de Boulogne, a stamtąd dotarliśmy do Champs-Elysees, gdzie kazano nam rozłożyć biwaki.
Ulice Paryża napełniły się takiem mnóstwem Prusaków i Anglików, że całe miasto przybrało wygląd jakby wielkiego obozu.
Ja zaś uzyskałem pozwolenie wyjścia i z Robem Stewart’em z tej samej kompanii, — bo nie pozwalano zapuszczać się w głąb miasta inaczej jak dwójkami, — udałem się na ulicę Miromesnil.
Towarzysz mój pozostał w przedpokoju, a ja po kilku chwilach dziwnie trwożnego czekania, znalazłem się w obecności kuzynki Edie, tej samej dawnej Edie, która zaraz zatopiła w źrenicach moich wzrok słodki, szyderczy trochę, a wabiący...
Przez parę sekund patrzyła, jakby mię nie poznawała, nagle podbiegła i zarzuciła mi ręce na szyję.
— Jack’u, mój drogi Jack’u! — zabrzmiało mi dawną muzyką. — Jakiś ty piękny w czerwonym mundurze!
— Tak, tym razem zostałem żołnierzem na-