Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tym razem ułanów, — i pędem puścił się ku nam po łagodnie falującem zboczu.
Z radością prawie słuchaliśmy tętentu kopyt, — znaczyło to przedewszystkiem, że baterya na chwilę zaprzestanie ognia, że potykać się będziemy czoło w czoło. Teraz dopiero miała zawrzeć bitwa, — bo przedtem była tylko rzeź straszliwa!
I po bohatersku jęliśmy odpierać napad, jeno krew już krążyła wolniej, jeno mierzyliśmy chłodniej, — zobojętniali na śmierć własną i cudzą, co od rana szalała na tych okropnych polach.
Strzelało się niby uważnie, a przecież bez świadomości istotnego czynu; zabijało się, nie myśląc, że to ludzie, mechanicznie, miarowo, bezwiednie.
Całą istotą owładało dziwne jakieś uczucie, coś niby chęć pomszczenia na kimkolwiek wszystkiego co się wycierpiało, odwetu za wszystkie krzywdy, — a potem mniejsza nawet o życie!
I naprawdę mściliśmy dawniejsze straty, — ułani nie mieli kirysów — po pierwszej naszej salwie legło ich odrazu więcej, niż siedmdziesięciu.
Kto wie, czy napełniałoby nas równe upojenie, gdybyśmy wtedy mogli ujrzeć siedmdziesiąt matek płaczących nad zwłokami synów, — ale podczas bitwy człowiek staje się tylko zwierzęciem, które morduje innych dla podobnych powodów, jak dwa zagryzające się na śmierć tygrysy.
Tutaj pułkownikowi przyszła myśl genialna.
Obliczył, że odparta kawalerya przez kilka minut przebiegać będzie pod ogniem własnych ar-