Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zgrzyt, świsty, odgłosy strzałów i jęki, plątały się w coraz straszliwszy, skłębiony, przeraźliwy chaos, który w duszach uczestników rył niestarte piętno i potem, potem, — przy lada sposobności, — wybuchać miał krwawem wspomnieniem.
Nawprost naszego pułku, na lagodniej pochyłości wzgórza, lśniło potworne dzialo, tak zdawało się blizkie, że tylko sięgnąć ręką. Uwijała się przy niem gromadka artylerzystów, których sylwetki odcinały się wyraźnie na szarem tle zboczy.
Odziani w obcisłe spodnie, w wielkich kapeluszach, zdobnych w sztywne kity, — poruszali się sprawnie i prędko, wyciory migały w niestrudzonych rękach, i raz po raz zakładali świeży nabój do armaty, raz po raz rozlegał się huk głośniejszy od innych, — nie ustawali w pracy.
Było ich czternastu, gdym spojrzał w kierunku działa po raz pierwszy.
A potem choć owa liczba zmalała do czterech, — cztery sylwetki uwijały się, niby w gorączce — niezmordowaniej i gorliwiej, niż przedtem.
U stóp naszych, w dolinie, leżał folwarczek Hougoumont.
Od świtu prawie wrzała tam zacięta walka, — bramy, płoty i okna staly w klębach dymu, rozrywanych co chwila czerwonawym błyskiem strzałów, — i szedł stamtąd huk ogłuszający, jęki, i prawie nieludzkie wycie. W godzinę śmierci nie zapomnę tego strasznego widoku, tych mąk zadawanych braciom przez współbraci.
Nawpół spalony dom czerniał zgorzelizną,