Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się na przeciwległe zbocza, szły nieskończonym szeregiem brygady, szły niezmierną lawą dywizye, aż zalały całą falującą przestrzeń, — gdzie okiem sięgnąć niebieściły się wrogie mundury i migotały zimne błyski stali.
I płynęły, płynęły, ciągle, spokojnie, bez przerwy, — zdawało się, że nigdy im nie będzie końca, że sekunda jeszcze, a bez strzału zawładną równiną. A nasze wojska przyglądały się owej nawale w milczeniu, niektórzy wsparli się o karabiny, inni kurzyli fajeczki, — wszyscy słuchali słów starych, zaprawnych w walkach z Francyą żołnierzy.
Wreszcie piechota uformowała wielkie, długie plamy i teraz pojawiły się armaty, które jęto spiesznie zaciągać wzdłuż zboczy.
Mimowoli trzeba było podziwiać tę szybkość, baterya wyrosła jak za skinieniem różdżki czarodziejskiej.
Potem, uroczystym truchtem, wyłoniła się z za wzgórzy kawalerya, — najmniej trzydzieści pułków, zakutych w stal, w pancerze, hełmy, u których powiewały pióra, w szable lśniące złowrogą, zimną bielą, w piki. Aż pojaśniało od sztandarów i chorągwi.
Błysnęli świetnością uzbrojenia i sprawnością ruchów i zajęli skrzydła i tyły swej armii.
— Ot, zuchy! — zakrzyknął z mimowolnym podziwem stary sierżant. — Trzeba ich widzieć w robocie! Dyabełby nie poradził. A spójrzcie-no ku tym środkowym pułkom, w wielkich „shako”. Nie,