Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwrócenia ich uwagi, zresztą, — po chwili, — dostrzegłem znowu dwie sylwetki, skradające się jakimś wilczym, złym, kurczowym ruchem, w linię cienia, rzucanego przez gmachy kollegium.
I nagle, tuż pod memi stopami, rozległ się szczęk głuchy czegoś żelaznego, a potem sciszone, przeciągłe dźwięczenie szkła, upadadającego na ziemię.
— Zrobione — szepnął mężczyzna grubym, ochrypłym głosem — właź teraz, a prędko!
— Ależ otwór jest najeżony odłamkami szkła potrzaskanego — broniło się dziecko, całe drżące z trwogi.
Z ust złodzieja wybiegły jakieś gniewne słowa.
— Właź, mówię ci, przeklęty szczeniaku! — zasyczał ze złością — albo...
Nie mogłem dojrzeć co uczynił, tylko prawie jednocześnie przypłynął do mnie stłumiony jęk bólu.
— Idę, już idę — bełkotał niewyraźnie nieszczęśliwy malec.
Nie słuchałem dłużej, bo nagle — zakręciło mi się w głowie...
Pięta zsunęła się z gałęzi...
Krzyknąłem strasznie i całym ciężarem moich dziewięćdziesięciu pięciu funtów spadłem na pochylony grzbiet złodzieja.
Nie wiem, jak się to stało, i dziś nawet nie umiałbym powiedzieć, czy to był wypadek, czy też skoczyłem umyślnie.
Być może, iż zamierzałem właśnie to uczynić,