Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/010

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szpanią, a potem biliśmy się z Turkiem, z Amerykanami, a potem jeszcze z zastępami z Montevideo.
Pamiętam, jak mówiono, że w tym powszechnym zamęcie, żadna rasa, żaden naród nie był w zbyt blizkim, albo w zbyt dalekim stopniu pokrewieństwa, by uniknąć wplątania w ów wir olbrzymi, a złowieszczy.
Jednak przedewszystkiem i najwięcej biliśmy się z Francuzami, a wódz, który im przewodził, był człowiekiem, co natchnął nas wprawdzie niedoznawaną nigdy przedtem trwogą, nieokreślonym lękiem, ale także i szczerym, głębokim podziwem.
My, żołnierze, chlubiliśmy się niby tworzeniem wyszydzających go piosenek, w pułkach krążyły ośmieszające go rysunki, zabawne anegdotki, i każdy z nas przezywał go najchętniej szarlatanem, ale nie mógłbym zaprzeczyć, że przerażenie, jakie wzbudzał ten, upośledzonego wzrostu, człowiek, przesnuwało niby mgłą czarną, niby złowrogim cieniem całą bez wyjątku Europę, ani — że był kiedyś czas, w którym błysk płomienia, buchającego nagle nocą na wybrzeżu, wszystkie kobiety nasze rzucał na kolana i kładł karabiny w ręce wszystkich mężczyzn, zdolnych władać bronią.
Zwał się niezwyciężonym i zwyciężał zawsze: oto straszny talizman, który towarzyszył tej dumnej postaci.
Sławę, powodzenie, szczęście, — wszystko niósł