Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dzięki Ci, Boże. Dzięki Ci! Och, ten nikczemnik! Patrzcie, panowie, jak on się ze mną obchodził!
Wysunęła ręce z rękawów i ujrzeliśmy z oburzeniem, że były całe sine od razów.
— Ale to nic jeszcze... nic! Katował i sponiewierał moją duszę. Mogłam znieść wszystko: znęcanie się, osamotnienie, złamane życie, dopóki łudziłam się nadzieją, że mnie kocha, ale teraz wiem, że i w miłości podszedł mnie, że byłam dla niego igraszką...
Mówiąc to, wybuchnęła namiętnem łkaniem.
— Wszak pani niema powodu go oszczędzać — rzekł Holmes. — Niechże nam pani tedy powie, gdzie możemy go znaleźć. Jeżeli pani dopomogła mu w złem, dopomóż teraz nam, a będzie to pokuta za winę.
— Mógł się tylko schronić w jedno miejsce — odparła. — Na samym środku wielkiego trzęsawiska jest wyspa, a na niej sławna kopalnia ołowiu. Tam trzymał psa i tam urządził sobie kryjówkę, na wypadek potrzeby. Nigdzie zatem schronić się nie mógł, tylko tam!...
Holmes wziął lampę i oświetlił okno — tumany mgły, jak wielkie arkusze waty rozpościerały się przed szybami.
— Patrzcie — rzekł. — Nikt dzisiaj nie odnajdzie drogi do trzęsawiska.
Pani Stapleton roześmiała się i klasnęła w ręce. W oczach jej zabłysła ponura radość.
— Dojść, dojdzie do trzęsawiska, ale już z niego nie wyjdzie — zawołała. — Bo jakże dojrzy żerdzie, które mają mu być drogowskazem? Powtykaliśmy je razem, on i ja, żeby oznaczyć ścieżkę