Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liśmy już o pół mili od domu. A gęsta biała fala, osrebrzona światłem księżycowem, posuwała się leniwie, lecz nieubłaganie.
— Cofamy się za daleko, — rzekł Holmes. — Baronet może być zaskoczony, zanim zdoła dojść do nas. Musimy bezwarunkowo pozostać gdzie jesteśmy.
Ukląkł i przyłożył ucho do ziemi.
— Bogu dzięki! zdaje mi się, że nadchodzi.
Odgłos przyśpieszonych kroków przerwał ciszę panującą na moczarach. Ukryci śród głazów, patrzyliśmy z wytężeniem przed siebie, usiłując wzrokiem przebić wznoszący się biały mur. Odgłos stawał się coraz głośniejszy i poprzez mgłę, jak z poza zasłony, ukazał nam się ten, na którego czekaliśmy.
Znalazłszy się śród jasnej atmosfery, pod wyiskrzonem gwiazdami niebem, sir Henryk obejrzał się ze zdumieniem dokoła, a potem szybkim krokiem dążył ścieżką, przeszedł tuż obok naszej kryjówki i zaczął wchodzić na stok wzgórza, wznoszącego się za nami. Idąc, zwracał głowę to w lewo, to w prawo, rozglądając się, jak człowiek zaniepokojony.
— Baczność! — zawołał Holmes, i dobiegł mnie suchy dźwięk kurka od rewolweru. — Strzeżcie się! Idzie!
Gdzieś z głębi pełznącego ku nam morza mgły dobiegł lekki nieustający tętent. Już tylko pięćdziesiąt jardów oddalało nas od białych tumanów — patrzyliśmy w nie wszyscy trzej, niepewni jaka groza się z nich wyłoni. Klęczałem tuż przy Holmesie; rzuciłem wzrokiem na twarz jego.