Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Holmes przycisnął dłoń do czoła, jak człowiek nieprzytomny; po chwili tupnął nogą niecierpliwie.
— Pobił nas, Watsonie. Spóźniliśmy się.
— Nie, nie... niepodobna!
— Co za szaleniec ze mnie, dlaczegom ja go oszczędzał! Patrz, Watsonie, jakie skutki z tego, żeś opuścił zamek! Ale, przysięgam, jeżeli stało się to, co mogło się stać najgorszego, morderca nie ujdzie naszej zemsty.
Pędziliśmy naoślep śród ciemności, potykając się o głazy, przedzierając się przez krzaki jałowca, wdrapując się na wzgórza, to znów zbiegając ze stoków, a ciągle dążąc w stronę, skąd dobiegały nas straszne odgłosy. Z każdego szczytu Holmes rozglądał się chciwie dokoła, ale nieprzenikniony mrok zalegał moczary i nic nie poruszało się śród rozległego pustkowia.
— Czy dostrzegasz co?
— Nic.
— Ale... słuchaj... co to jest?
Cichy jęk doleciał naszych uszu. I znów z lewej strony! Szereg skał kończył się tu nagle, tworząc urwistą pochyłość, u której stóp leżała jakaś czarna, bezkształtna masa.
W miarę, jak torując sobie drogę śród głazów, zbliżaliśmy się do tego przedmiotu, przybierał kształty określone. Był to mężczyzna, leżący twarzą ku ziemi; kark miał zgięty w kabłąk, głowa leżała pod nim, ramiona były podniesione, a cały korpus skurczony jak do skoku. Postawa ta była taka dziwaczna, że na razie nie mogłem sobie uprzytomnić, iż w owym jęku uleciała