Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I przeszukałeś niechybnie wszystkie pieczary, aż wreszcie natrafiłeś na tę tutaj?
— Nie; obserwowałem twego chłopca i to było mi wskazówką, dokąd się udać.
— Aha, ten stary jegomość z teleskopem!... Nie mogłem pokombinować, co to takiego, gdym ujrzał pierwszy raz światło odbijające się w soczewkach. — Wstał i zajrzał do pieczary. — A... widzę, że Cartwright przyniósł mi posiłek... Co to? kartka? Więc byłeś w Coombe Tracey?
— Byłem,
— U pani Laury Lyons?
— Właśnie.
— Doskonale! Poszukiwania nasze zatem biegły równoległą drogą, a gdy zestawimy osiągnięte wyniki, mam nadzieję, że będziemy bardzo bliscy całkowitego wyświetlenia sprawy.
— Rad jestem szczerze, że cię mam tu, bo dalibóg, ta odpowiedzialność i ta tajemnica zaczynały mi zanadto rozstrajać nerwy. Ale, jak się to stało, u licha, żeś tu przyjechał i coś ty tu robił? Byłem pewien, że siedzisz na ulicy Baker i mordujesz się nad tą sprawą szantażu.
— Zależało mi właśnie na tem, żebyś tak myślał.
— A więc bierzesz mnie do pomocy, ale mi nie ufasz! — zawołałem z odcieniem goryczy. — Sądzę, że nie zasłużyłem na to z twojej strony.
— Mój drogi, byłeś mi nieocenioną pomocą zarówno w tym wypadku, jak i w wielu innych, i proszę cię, żebyś mi wybaczył to pozorne podejście. Prawdę mówiąc, wszystko to stało się w części przez wzgląd na ciebie; świadomość