Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

u swoich stóp. Strumienie wody żłobiły sobie koryto na rdzawej powierzchni równiny, a ciężkie, ołowiane chmury zawisły nisko nad krajobrazem, tworząc jakby szary wieniec dokoła pagórków fantastycznych.
Na lewo, w odległej kotlinie, na wpół ukryte we mgle, wznosiły się dwie smukłe wieże zamku Baskerville. Były to jedyne, dostrzegalne dla mnie oznaki życia ludzkiego, z wyjątkiem owych jaskini przedhistorycznych, gęsto rozsianych po stokach pagórków. Nigdzie ani śladu owego mężczyzny, którego widziałem nocy onegdajszej na tem samem miejscu.
Powracając, spotkałem doktora Mortimera, jadącego kamienistą ścieżką śród moczarów z odległego folwarku Foulmire.
Doktór okazywał nam dużo życzliwości; codziennie prawie przyjeżdżał do zamku i z zajęciem dopytywał się o szczegóły naszego trybu życia. Nalegał, bym wsiadł do powoziku, i odwiózł mnie do domu. Na wstępie oznajmił mi, że jest bardzo stroskany zniknięciem swego ulubionego wyżła. Pies poleciał na moczary i nie wrócił. Pocieszałem doktora jak mogłem, ale przypomniał mi się krzyk na trzęsawisku Grimpeńskiem; zdaje mi się, że doktór nie ujrzy więcej swego wyżła.
— Ale, ale, doktorze, — rzekłem, trzęsąc się na kamienistej drodze — przypuszczam, że mało jest tutaj w kilkomilowem promieniu dokoła osób, którychby doktór nie znał?
— Zdaje mi się, że znam chyba wszystkich.
— Czy może zatem doktór wymienić mi nazwisko i imię kobiety, zaczynające się od L. L.?
Doktór zamyślił się przez chwilę.