Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Baronet teraz dopiero odczuwa całą moc wzruszeń, doznanych w nocy. Mnie samemu ciężar jakiś serce przytłacza i ogarnia mnie świadomość grożącego nieustannie niebezpieczeństwa, tem straszniejszego, że nie jestem w stanie go określić.
A czyż nie mam słusznego powodu do obaw, zważywszy długi szereg wypadków, wskazujących, że ściga nas jakaś moc szatańska? A śmierć ostatniego pana zamku, taka zgodna z treścią legendy rodzinnej, opowieści chłopów o ukazywaniu się jakiegoś piekielnego zwierzęcia na moczarach? Wszak słyszałem na własne uszy ogłos podobny do odległego szczekania psa.
Niepodobna przecież, żeby istotnie działała tu jakaś siła nadprzyrodzona, wybiegająca po za zwykłe prawa natury. Wszak nie można przypuścić, żeby istniał jakiś pies legendowy, któryby pozostawił widoczne ślady łap swoich i przepełniał powietrze swojem wyciem. Stapleton może mieć takie zabobony, może w to wierzyć i Mortimer. Ale co do mnie, pochlebiam sobie, że posiadam jedną zaletę — zdrowy rozsądek, i nic na świecie nie zniewoli mnie do uwierzenia w taką bajkę. Gdybym uwierzył, zniżyłbym się do poziomu tych biednych chłopów, którzy nie zadawalają się samem istnieniem owego psa szatańskiego, ale jeszcze opowiadają, że zieje ze ślepiów i z pyska ogniem piekielnym.
Holmes nie dawałby wiary takim bredniom, ja zaś jestem jego pomocnikiem. Niemniej jednak fakt pozostaje faktem, a ja dwa razy słyszałem ów krzyk na moczarach.
Przypuśćmy, że włóczy się tam istotnie jakiś pies olbrzymi; wyjaśniłoby to wszystko. Ale