Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nocny owionął nas, przejmując dreszczem. W dali, śród mroku, gorzało jeszcze żółte światełko.
— Dziwię się jego odwadze — rzekł sir Henryk.
— Może umieścił światło tak, że tylko stąd jest widoczne.
— Może być! Jak się panu zdaje, czy to daleko?
— Myślę, że to będzie pod Cleft Tor.
— Nie więcej, niż mila lub dwie?
— Nawet nie tyle.
— Zapewne; nie może być bardzo daleko, skoro Barrymore nosił tam jedzenie... A ten łotr czeka tam, obok świecy. Do pioruna, Watsonie, pójdę i schwytam tego zbrodniarza!
To samo pragnienie obudziło się i we mnie. Nie byłoby mi z pewnością przyszło do głowy, gdyby Barrymore’owie zwierzyli nam się z własnego popędu; ale wszak przemocą zmusiliśmy ich do wyznania tajemnicy. Człowiek ów zaś był niebezpiecznym dla całej okolicy, skończonym łajdakiem, nie zasługującym ani na współczucie ani na usprawiedliwienie. Korzystając ze sposobności umieszczenia go napowrót tam, gdzie nie mógł być szkodliwy, spełnialiśmy tylko obowiązek. Wobec jego brutalnej i gwałtownej natury inni mogli przypłacić życiem naszą obojętność. Którejkolwiek nocy naprzykład mógłby napaść na naszych sąsiadów, Stapletonów, a ta myśl niewątpliwie sprawiła, że sir Henryk z taką odwagą podejmował się niezbyt bezpiecznej wyprawy.
— Pójdę z panem — rzekłem.