Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem. Po korytarzu wlókł się wydłużony czarny cień, który padał od postaci mężczyzny, idącego chyłkiem i trzymającego świecę w ręku. Miał na sobie tylko koszulę i spodnie i był boso. Dojrzałem zaledwie zarysy postaci, lecz po wzroście poznałem Barrymore’a. Szedł wolno i ostrożnie, a jego postawa miała cechę zakradającego się winowajcy.
Pisałem Ci, że korytarz przecięty jest balkonem, biegnącym dokoła przedsionka, lecz ciągnie się dalej jeszcze, po drugiej jego stronie. Zaczekałem, aż postać idąca zniknęła i podążyłem za nią. Gdy okrążyłem balkon, człowiek ów był już na końcu korytarza i po blasku światła, padającym przez drzwi otwarte, zmiarkowałem, że wszedł do jednego z pokojów. Pokoje w tem skrzydle zamku są wszakże niezamieszkane i nieumeblowane, owa wycieczka tedy stawała się coraz bardziej tajemnicza. Światło świeciło stale w jednym punkcie jakgdyby trzymający je stał bez ruchu. Zakradłem się, jak mogłem najciszej podedrzwi i zajrzałem.
Barrymore stał skulony przy oknie i trzymał świecę przed samą szybą. Zwrócony do mnie profilem, patrzył z natężeniem w czarną dal moczarów, a rysy jego jakby skamieniały w tem oczekiwaniu. Stał tak przez kilka minut, poczem westchnął głęboko i niecierpliwym ruchem zgasił świecę. Powróciłem co tchu do siebie, i wnet usłyszałem znów odgłos cichych kroków. Długo potem, gdy zapadłem już w półsen, dobiegł mnie zgrzyt obracanego w zamku klucza, lecz nie mógłbym powiedzieć skąd ten dźwięk pochodził.