Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mogę powiedzieć nic więcej — mówiła głosem stłumionym, gwałtownym, szepleniąc zlekka. — Ale, na miłość boską, zrób pan to, o co proszę. Wracaj i niechaj noga twoja nigdy już nie postanie na tych moczarach.
— Ależ ja tylko co przyjechałem.
— Człowieku, człowieku! — zawołała. — Czyż nie możesz pojąć, że ta przestroga ma na celu twoje własne dobro? Powracaj do Londynu! Wyjedź dziś wieczór! Uciekaj stąd za jakąbądź cenę! Cicho, mój brat nadchodzi! Ani słowa o tem, co mówiłam... O, patrz pan, jaki tam śliczny storczyk... Jesteśmy tu, na moczarach, bardzo bogaci w storczyki, ale pan przyjechał zapóźno, i już pan nie będzie mógł ocenić piękności naszej okolicy.
Stapleton zaniechał pogoni i wracał do nas zadyszany, czerwony od wysiłku.
— Beryl! to ty! — rzekł; zdawało mi się, że ton tego powitania nie był nazbyt serdeczny.
— Zgrzałeś się bardzo, Janku?
— Tak, goniłem okaz Cyklopides. To rzadki owad, a w ciągu ostatniej jesieni nie widziałem go prawie wcale. Jaka szkoda, żem go nie mógł schwytać!
Mówił obojętnie, ale małe siwe oczki biegały nieustannie od młodej dziewczyny ku mnie.
— Widzę, żeście się już państwo zapoznali.
— Tak; mówiłam właśnie sir Henrykowi, że przyjechał zapóźno i nie będzie już mógł ocenić prawdziwej piękności moczarów.
— Ach, więc ty bierzesz pana...
— Sądzę, że to sir Henryk Baskerville.