Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Holmes rzucił na mnie spojrzenie triumfujące.
— A... wymienił swoje nazwisko? To było nierozważnie. I jakżeż ono brzmi to nazwisko?
— Sherlock Holmes — odpowiedział dorożkarz.
Nigdy jeszcze chyba nic nie zbiło z tropu mojego przyjaciela tak dalece, jak ta odpowiedź dorożkarza. Przez chwilę siedział jak osłupiały, poczem parsknął śmiechem.
— Watsonie, a to wymierzył! Trafił celnie — rzekł w końcu. — Czuję przed sobą broń równie szybką i giętką, jak moja. Odniósł nade mną zwycięstwo tym razem. A więc powiadacie, że ten pan nazywa się Sherlock Holmes? — zwrócił się do dorożkarza.
— Tak jest panie, tak się nazywa.
— Kapitalna historja! Opowiedzcież mi, gdzieście go złowili i wszystko, co się potem stało.
— Wsiadł do mojej dorożki o wpół do 10-tej na Trafalgar Square. Powiedział, że jest agentem policji tajnej i obiecał mi dwie gwinee, jeśli będę spełniał przez cały dzień wszystkie jego zlecenia i o nic nie zapytam. Oczywiście przystałem bardzo chętnie. Pojechaliśmy najpierw przed hotel Northumberland i tam czekaliśmy dopóki nie wyszli dwaj panowie, którzy wsiedli do dorożki na najbliższej stacji. Potem jechaliśmy znów za tą dorożką, dopóki nie zatrzymała się tu gdzieś w pobliżu.
— Przed moją bramą — rzekł Holmes.
— Nie jestem tego pewien, ale zdaje mi się, że mój pasażer dobrze wiedział dokąd tamci jadą. Powlekliśmy się później stępa tak może