Sępie gniazdo/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Bogdanowicz
Tytuł Sępie gniazdo
Podtytuł Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

EDMUND BOGDANOWICZ

(BOŻYDAR)



SĘPIE GNIAZDO

OPOWIADANIE Z PUSZCZY AMERYKAŃSKIEJ
WEDŁUG OBCEGO WZORU


Z 7-MIU ILUSTRACJAMI STANISŁAWA SAWICZEWSKIEGO







POZNAŃ  . . . . . . . .  WARSZAWA
NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW.  WOJCIECHA








CZCIONKAMI DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA







ROZDZIAŁ I.

U Aymarów.

Gdybyśmy stanęli na wierzchołku Andów, które piętrzą się szczególniej stromo około równika, ujrzelibyśmy na północ od rzeki Orynoko, młodszej siostrzycy Amazonki, olbrzymią płaszczyznę, zarosłą trawą, przeplecioną krzewami, usrebrzoną na zachodzie potokami i noszącą nazwę hiszpańską „llanos”.[1]
Podobnie, jak pampasy na południu i prerje na północy, llanosy tworzą ogromny step, który jednak w listopadzie, po ostatnich deszczach zwrotnikowych, przemienia się w wyschłą i szarą pustynię. Lecz kiedy zielenią się jeszcze gęste trawy, na stepie pasą się nieprzejrzane stada bydła, a za niemi uwijają się przyrośli do swych koni „llanerosy“, pastuchy.
Llanosy docierają aż do podnóża Andów, i zdają się wspinać na nie zielenią, która słabnie, szarzeje zwolna, aż wreszcie kończy się srebrną linją wieczystego śniegu. Tu zrzadka od strony Wenezueli i Kolumbji dochodzą haciendy hiszpańskich hodowców bydła i pną się także po schodach kamiennego grzbietu, wytwarzając szczególny rodzaj ludności „montanerów“, górali, którzy zżyli się równie z płaszczyzną stepu, jak i ze skalistemi wzgórzami.
Czy to jednak llanerowie, czy montanerowie, obaj mają często do czynienia z dzikiemi plemionami Indjan rozbójniczych, t. zw. „indios bravos“, którzy przed szybko postępującą cywilizacją cofnęli się w niedostępne wąwozy górskie i wyżyny Andów. Stąd dziś jeszcze czynią oni napady na zasunięte głęboko w step llanosów fermy, a najczęściej napadają w górach.
Do takich szajek rozbójniczych należą szczególniej szczątki licznego niegdyś plemiona Aymarów, zamieszkałego w Andach i żyjącego z polowania, hodowli bydła i ‒ rozbójnictwa.
W chwili, gdy rozpoczynamy nasze opowiadanie, na jednym ze schodów skalnych, w miejscowości wyżej opisanej siedziało pacholę może 16-letnie w ubiorze Aymarów i zadumane patrzyło w przestrzeń.
Oczy chłopca kierowały się ku llanosom, ukrytym za wierzchołkami gór, ku srebrnej wstędze Orynoko i biegły dalej jeszcze, mgląc się jakąś mgłą rozrzewnienia. Młode usta poruszały się w cichym szepcie, a gdybyśmy ów szept podsłuchali, usłyszelibyśmy, ku wielkiemu naszemu zdumieniu, wśród wyrazów narzecza Aymarów ‒ słowa pacierza polskiego!...
‒ Boże!... Boże!... szeptało chłopię ‒ „Aniele stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój...“ Ja tylko tyle pamiętam z tego języka, którym mówiono do mnie w młodości, i którego uczyła mnie matka. Dziś mogę rozmówić się z Hiszpanami, z moimi opiekunami Aymarami, a ze swoimi rozmówićbym się już nie umiał... Tyle lat! tyle lat!... Czy oni tam żyją?... Co robią?... Czy ich kiedy zobaczę?...
Zadumał się znów chłopiec i powtórnie szeptać począł:
— Aymarowie, moi opiekunowie?... Prawda, obchodzą się ze mną dobrze i chcą, bym się uważał za pochodzącego z ich plemienia. Ale mnie strzegą... Nie pamiętam też, jak się do nich dostałem. Coś mi się jakby śni... Nazywano mnie Pedro, nie! Pedrito... I to nie, bo to po hiszpańsku, ale jakoś podobnie: Pedruś, czy Piotruś... Już nie pamiętam. Ktoś mnie uprowadził, potem jechaliśmy długo, nareszcie znalazłem się u Aymarów...
W tej chwili zlekka poruszyły się krzewy i z za nich ukazała się głowa.
Był to chłopiec tego samego mniej więcej wieku z plemienia Aymarów. Oczyma badawczemi spoglądał na zadumanego chłopca, który na szmer liści wyprostował się, spędził z twarzy zadumę i spojrzał śmiało na towarzysza.
— Brat Azupetl znów marzy... To niedobrze! Plemię Aymarów, które go przyjęło i wychowało, ma prawo gniewać się o te dziwne tęsknoty.
— Brat Guati myli się. Nie marzyłem, lecz upatrywałem zwierzyny.
Guati uśmiechnął się.
— Prawda! Ojcowie plemienia pragną, abyśmy powiększyli ich zdobycz, zwłaszcza, że przygotowuje się niedługo uczta. Azupetl tak przepada w górach, że nic nie wie, co się stało. Właśnie niedawno wrócili wojownicy z wyprawy do llanosów i przywieźli z sobą jeńców. Jeden z nich blanco, choć mówi jakoś dziwnie; drugi czerwonoskóry z dalekiej północy. Było ich więcej, ale ci oddalili się w góry i wpadli w ręce naszych wojowników.
Azupetl wstrząsnął się niepostrzeżenie i zapytał:
— Co zamierzają uczynić wojownicy Aymarów z jeńcami?
— Nie wiem! Jeżeli blanco da okup... Ale czerwonolicy jest sługą i ranił jednego z wojowników. Może paść pod siekierą kapłanów, albo stanąć u pala męczeństwa.
— Gdzie ich umieszczono?
— W chacie tymczasem... Ale nie traćmy czasu, skoro mamy zapolować. Brat Guati szukał Azupetla właśnie w tym celu.
I chłopcy zaczęli spinać się po urwiskach w dolinę górską.






ROZDZIAŁ II.

Na polowaniu.

Gąszczem leśnym w wąwozie Andów przemyka się dwóch jeźdźców, jeden z nich jest nieco jakby roztargniony, drugi ogląda się bacznie za zwierzyną.
Pierwszy jeździec, w którym poznajemy Azupetla, odzywa się wreszcie do towarzysza:
— Brat Guati nie słyszał nigdy, jak śpiewają duchy górskie?
Młody Aymar ściągnął konia.
— Duchy górskie?... Brat Azupetl próżno wywołuje duchy... Duchy tego nie lubią. Zresztą niedobrze jest słuchać takiego śpiewu. Czy naprawdę brat go słyszał?
— Słyszałem!... Osnuły się wtedy góry i wąwozy mgłą siną, po wierzchołkach poszły szumy...
— To był wiatr.
— Nie, nie było wtedy wiatru, i drzewa nawet nie szeleściły, a góry poczęły grać potężnie i dziko. Tak śpiewały duchy.
Młody Indjanin począł zlekka powstrzymywać konia.
— A gdzie to było?
— O, niedaleko, w następnym wąwozie.
Guati powstrzymał konia.
— Dziwnie jestem dziś zmęczony i jakby rozbity — rzekł niedbale — muszę odpocząć. Znam tu niedaleko pieczarę, więc legnę trochę. Brat Azupetl sam zapoluje. Ma oko celne i rękę pewną, nie potrzebuje pomocy brata.
Azupetl nieznacznie się uśmiechnął.
— Ale ja mogę nierychło powrócić.
— Guati zna drogę. Choćbyśmy się zminęli, powróci. Jak odpocznie, zapoluje w innej stronie.
— Niech tak się stanie, jak brat chce.
I Azupetl pojechał dalej wąwozem, a Guati spętał konia, dostał się do jaskini i rzeczywiście wyciągnął się na mchach miękkich.
Azupetl obserwował to wszystko z ukrycia i uśmiechnął się szyderczo.
— Wiedziałem, jak rozbudzić niepokój przesądnego chłopaka. Taki on, jak tamci wszyscy. Mówił, że zmęczony... gdzież tam! Przeraziły go duchy górskie, których nigdy nie słyszałem. Może niedobrze, żem go w błąd wprowadził, ale była tego potrzeba. Muszę uwolnić tamtych jeńców. Dość tych ofiar, na które patrzę, i tych rozbojów, w których pośrednio zmuszony byłem uczestniczyć. Trzeba się tylko zakrzątnąć prędko, chociaż „mój brat“ Guati nierychło wyjdzie z jaskini. Będzie czekał, aż go oswobodzę.
Zsiadł z konia i począł zcicha skradać się do spętanego górskiego konia Guatiego. Ująwszy go, wskoczył na siodło i prowadząc drugiego konia za cugle, sunął ostrożnie po mchach wąwozu. Skręcił następnie ku rzeczułce i wszedł w nią.
— Woda nie zostawia śladów.
Ujechał korytem rzeki dobry kawałek drogi i obejrzał się bacznie.
— Nic nie widać — rzekł — brat Guati widocznie naprawdę zasnął i zostawia mi tym sposobem czas wolny do działania.
Rzekłszy to, wydostał się na kamienisty brzeg rzeki i począł krążyć wąwozami w stronę wioski.
Azupetl znał, jak nikt inny, wszystkie zakątki gór sąsiednich. Jakkolwiek pilnie strzeżony, używał jednak swobody w górach, wiedziano bowiem, że bez obcej pomocy nie mógłby umknąć, a już z pewnością zginąłby w llanosach. Chłopiec znał też każdą ścieżkę górską, każdy zakręt, każdą skałę i niejedną pieczarę, których tajemnicy nie zdradzał Aymarom.
Teraz właśnie skierował się do jednej z takich pieczar i tam umieścił konie.
— Muszę doczekać nocy — mówił sobie — i wtedy spróbuję przekraść się do wioski. Brat Guati nie powróci sam, a zresztą straci sporo czasu na poszukiwanie konia. Ten mój pomysł ze śpiewaniem duchów górskich był wcale niezły! Z pewnością przypisze on duchom zniknięcie konia i to go jeszcze więcej przestraszy.
Tak sobie myśląc, Azupetl zatrzymał się przed pieczarą i jął wprowadzać do niej konie.
— Dam je tym biedakom — gwarzył sobie dalej w myśli — a potem powiem, że je uwiodły duchy górskie, i mnie, i Guatiemu... Wytłumaczę także tym zabobonnym Aymarom, że i jeńców porwały im zagniewane duchy... Biedni oni! Wierzą w swoje krwawe bóstwa, które ich skłaniają do składania im ofiar i przejmują zabobonnym strachem. Mnie matka nauczyła wierzyć w jedynego Boga, który stworzył i słońce i gwiazdy, i te góry i nas wszystkich... Pamiętam jeszcze te słodkie pacierze: „Ojcze nasz“ i „Zdrowaś“ i tę prześliczną modlitewkę do Anioła Stróża... Niestety, to tylko pamiętam, a reszty zapomniałem... umiałbym dziś tylko powiedzieć „Ojcze!“ — „Matko!“ A czy tam oni żyją?...
Wyciągnął się na mchach, jak poprzednio Guati i przymknął oczy.
— „Aniele Stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój...“ — szeptały usta, aż wreszcie oddech stał się miarowym i chłopiec zasnął cicho. Tylko przez sen wyrywały mu się westchnienia i słowa wymawiane po polsku:
— Ojcze!... Matko!...






ROZDZIAŁ III.

Jeńcy.

Gwiazdy ukazały się już nad Andami, gdy chłopiec zbudził się i usiadł na swojem posłaniu z mchów miękkich.
— Teraz czas! — szepnął.
Zostawił karabinek, opatrzył duży nóż, zwany z hiszpańska machete i począł przekradać się ostrożnie w stronę wsi.
Robił duży krąg i bacznie uważał, czy nie napotka kogo. Obawa była jednak próżna, Indjanie, zwłaszcza ci, którzy zamieszkują góry, pełni są przesądów i rzadko kiedy, bez istotnej potrzeby, zapuszczają się nocą w wąwozy górskie. Jeżeli zaś znajdą się w górach, noc całą starają się przespać w pieczarach, aby uniknąć spotkania się z „duchami“.
W wiosce panowała też cisza zupełna. Psów Aymarowie nie trzymali, więc i o to nie było zbytniej obawy.
Azupetl obejrzał się uważnie.
— To tam! — pomyślał sobie. — Jeńców zawsze umieszczano w tej opuszczonej chacie. Trzeba się przekonać, czy są oni pod strażą.
Chłopiec rzucił się na ziemię i począł się czołgać ostrożnie pod tylną ścianę.
— Tak! Jest straż, — szepnął — ale wojownicy śpią. Związali zapewne jeńców i pewni są, że im nie uciekną.
Zakręcił za węgieł chaty i jął czołgać się ku przedniej ścianie, w której znajdowały się drzwi. Wyjął machete i ostrożnie począł rozwiązywać nim węzeł w zamku.
Z głębi doleciały go westchnienia i osłabiony głos zawołał:
— Agua! (wody!).
— Cicho! — uspokajał Azupetl — amigo! (przyjaciel).
Głos ucichł, a tymczasem węzeł opadł rozwiązany. Odsłoniło się ciemne wnętrze i głos znów odezwał się szeptem:
— Agua!
Azupetl wczołgał się i omackiem zaczął szukać. Wkrótce natrafił na postać leżącą, skrępowaną łykami. Kilka poruszeń noża i jeniec był wolny.
— Amigo! — powtarzał Azupetl. — Woda tu musi być, tylko cicho i ostrożnie. Jakoż istotnie woda stała w glinianym dzbanku, tylko związany jeniec nie mógł jej przedtem znaleźć. Napił się i odetchnął z ulgą.
— A doktór? — szepnął — ratuj doktora.
— Dobrze! — odpowiedział Azupetl — a gdzie jest?
— Tu gdzieś za przepierzeniem. Może śpi.
Azupetl począł znów macać i natrafił na drzwi do sąsiedniego przedziału. Wczołgał się do niego i znalazłszy śpiącego człowieka, przeciął mu więzy, a jednocześnie szepnął mu do ucha:
— Amigo!
Jeniec usiadł i zapytał:
— Kto jesteś?
— Nie pytaj!... Przyjaciel! Przyszedłem was ratować. Ale niema czasu, trzeba uciekać. Wyjdźcie ostrożnie i zatrzymajcie się chwilę przed tamtą chatą, ja zaraz wrócę i poprowadzę was.
Jeńcy posłusznie posunęli się we wskazanym kierunku a Azupetl zniknął, zamknąwszy drzwi chaty na taki sam jak poprzednio węzeł.
Za chwilę wrócił, niosąc dwa karabinki i worki z prochem.
— To dla was — rzekł, podając jeńcom — abyście się mogli bronić. A teraz w drogę.
Był już czas, gdyż niespodzianie zrobił się alarm. Czy zbudził się który ze strażników, czy Azupetl nie był ostrożny przy poszukiwaniu broni, dość, że we wsi rozległy się krzyki i nawoływania.
Zrobiło się zamieszanie nie do opisania. W ciemności snuły się postacie, chwytały się za bary i rozchodziły, poznawszy pomyłkę.
— Prędzej! prędzej! — zachęcał Azupetl. — Trzebaby utwierdzić Aymarów w przekonaniu, że to duchy was porwały.
Starszy z jeńców spojrzał na młodzieńca ze zdziwieniem.
— Jakto? Czy ty nie jesteś Aymarem?... Mówisz wprawdzie po hiszpańsku dość biegle, ale i oni...
— Nie czas mówić, kim jestem... Trzeba uciekać... Ale żeby się dało coś wymyślić, jaką burzę, jakie świsty...
— O! jeśli chodzi o świstanie, to ja pysznie umiem udawać wiatr.
I młodszy jeniec począł świstać przeraźliwie i naśladować szum wichru.
— A ja mam latarkę elektryczną — dodał starszy. — Mogę urządzić błyskawicę.
I zapaliwszy latarkę, zakreślił nią kilka zygzaków w powietrzu, a potem nagle zgasił.
— Doskonale! — uradował się Azupetl — teraz powstanie legenda o porwaniu was przez duchy górskie. Ale Aymarom zbytnio ufać nie można. Są o tyle przebiegli, ile przesądni. Ukazaliśmy im miejsce, gdzie się znajdujemy, teraz trzeba zawrócić i skierować się inną drogą do jaskini. Tam przeczekamy do dnia, a potem ruszycie dalej. Konie dla was mam i żywność.
— A ty z nami nie pojedziesz?
— Nie wiem! — odrzekł zcicha Azupetl i poszedł naprzód, wskazując drogę.
Szli długo, wrzawa we wsi gasła za nimi w coraz większej odległości... Nareszcie po wielu zakrętach dotarli do jaskini.
— To tutaj — rzekł Azupetl — odpocznijcie do rana, ja będę czuwał.






ROZDZIAŁ IV.

W górach.

Ledwie świt zabarwił różowo wierzchołki Andów, które poczęły się mienić wszystkiemi barwami tęczy, gdy Azupetl wymknął się z jaskini, zostawiając w niej obydwóch śpiących więźniów.
— Niechaj śpią jeszcze — szepnął — będą potrzebowali sił. Ja muszę rozejrzeć się w górach i sprawdżić[2], czy nam nic nie grozi. W nocy moi przybrani bracia nie śmieli zapuszczać się w góry, ale w dzień mogą urządzić pościg.
To mówiąc począł wspinać się ostrożnie po skałach, zbliżając się w stronę wsi. Przez drogę rozmawiał z sobą w myślach.
— Liczę trochę na to, że brat mój Guati doreszty napędzi im strachu. Nietylko opowie im, że sam słyszał śpiewające góry, ale z pewnością stworzy całą historję o mojem porwaniu i o porwania koni.
Uśmiechnął się do siebie, rad z figla spłatanego i rozmyślał dalej:
— Zrobi to z pewnością, bo nie przyzna się, że cały dzień i noc przeleżał w pieczarze i pozwolił zabrać sobie konia. Nazwanoby go tchórzem, a na to nie pozwoli mój brat Guati.
Zatrzymał się w miejscu, skąd można było dostrzec drogę do wsi, i przypadł za górskim krzakiem.
Słońce przedarło się już w doliny i wąwozy, ale na drodze nie widać było żadnego ruchu. Azupetl nie uspokoił się jednak.
— Dowierzać temu zbytnio nie można. Aymarowie są przesądni, ale jednocześnie przebiegli i podejrzliwi. Z pewnością posądzają mnie, żem się przyczynił do tych wszystkich czarodziejskich zniknięć. Wprawdzie w ich przekonaniu jestem z Guati w górach i nie wiem nic o jeńcach, ale Guati wyprowadzi ich z błędu. Jeżeli tedy Guati już wrócił, to wprawdzie ich zaniepokoi, ale obudzi podejrzenie.
Jakby w odpowiedzi na myśl młodzieńca ze wsi dobiegł go gwar zmieszanych głosów.
— Aha! — pomyślał Azupetl — mój brat wrócił. Stanowczo dziś nie uda nam się wymknąć z gór. Na samych przedgórzach u granic llanosów znajdują się placówki Aymarów. Jeśli je zawiadomią, będzie źle... Musimy znów poczekać do nocy. Lepiej było zmykać wczoraj, ale tamci nie daliby sobie rady.
Azupetl podniósł się i skierował ostrożnie ku jaskini.
U wrót stał młodszy jeniec, oglądając się trwożnie. Gdy spostrzegł Azupetla.[3] odezwał się radośnie:
— No jesteś, nasz zbawco! myślałem, żeś nas opuścił w górach.
— Nie myślałem o tem — rzekł młodzieniec. — Poszedłem zbadać położenie.
— I jakież przynosisz nam wieści?
— Niestety, niepomyślne... Musimy przeczekać w jaskini do zmroku... Aymarowie są zaniepokojeni, ale teraz zapewne rozpoczną pościg.
— Zlituj się! toż my tutaj pomrzemy z głodu. Ja już konam, a mój pan, choć doktór, nie uratuje mnie, bo na głód jedyne lekarstwo — dobra pieczeń!...
Zabawna twarz chłopca wykrzywiała się przytem niemiłosiernie, a oczy chodziły mu niespokojnie.
Azupetl uśmiechnął się.
— Nie trwóżcie się! Pomyślałem i o tem. Pieczeni może wam nie dam, ale w torbach u moich koni znajdę zapas placków ryżowych i suszonego mięsa.
— Podwójny zbawco! — zawołał młody jeniec. — Pozwól, że cię uścisnę! Ale najpierw musisz poczęstować mojego pana.
— Dobrze — zgodził się Azupetl. — Tylko muszę dostać się do koni, które są w sąsiedniej jaskini.
Za chwilę dwaj jeńcy i ich wybawca siedzieli na mchach pieczary i zajadali z apetytem, jaki daje powietrze górskie, suche placki oraz mięso wędzone.
Starszy jeniec nazwany doktorem, obserwował uważnie młodego Aymara, a młodszy w przerwach jedzenia gwarzył nieustannie.
— Przedewszystkiem muszę ci się przedstawić — paplał wesoło. — Nazywam się Joze (Choze), a pani Bartosiowa to jest donna Bartolomea nazwała mnie Chodzikiem. A prawda! Ty nie znasz ani pani Bartosiowej, ani Mateusza...
— Bartosiowa... Mateusz... — powtórzył jak echo młody Aymar i zamyślił się głęboko.
Starszy mężczyzna nie spuszczał go z oka, młodszy zaś wziął to za oznakę uznania.
— Tak, tak!... Oboje poczciwości ludzie. Po hiszpańsku on nażywa[4] się don Matteo i jest „mayordomo“, a tio Barto gospodynią u naszego pana, doktora Mańskiego.
Tu Chodzik ukłonił się starszemu mężczyźnie i ciągnął dalej:
— Doktór Mański pochodzi z Warszawy... To, uważasz, bardzo stąd daleko, dalej niż do Gwatemali i do tutejszego Santa Fé de Bogota. Doktór mieszkał dotąd w swojej haciendzie „Masovia“ i miał szczęście znajdować na swej drodze wielkich ludzi: raz znalazł w puszczy królewicza,[5] a potem tu obecnego Chodzika.
— Oj ty paplo! — uśmiechnął się doktór Mański.
Ale Chodzik ani myślał przerywać swej opowieści.
— Mieliśmy przygód sporo, ale widać nie skończyły się jeszcze. Pan, uważasz, bada naszą przeszłość, naszą, to znaczy nas indios, i za to raz chcieli go już zarżnąć Zapotekowie, a teraz nie wiem, co tam obmyślili dla niego twoi bracia Aymarowie. No, powiedz szczerze, co oni tam obmyślali takiego?
Ale młody Aymar siedział zadumany i zdawał się nie słyszeć. Chodzik popatrzył na niego i odezwał się półgłosem do dr. Mańskiego po polsku, którym to językiem w służbie nauczył się dobrze władać.
— Poczciwy chłopak, ale widocznie mało rozgarnięty. Trzebaby go oddać na służbę do ojca Mateusza.
Nagle Azupetl poruszył się i zaszeptał:
— Ojcze nasz... Mateusz... Aniele Stróżu mój... — A potem zwiesił głowę smutnie:
— Więcej nie umiem!... — westchnął.
— Jezus, Marja! — krzyknął Chodzik. — Toż on gada, jak pan Mateusz!... I modlić się umie!... Widocznie ochrzczony, jak ja!... To ty się może przeżegnać umiesz?
Azupetl zrobił niepewny ruch ręką.
Dr. Mański spojrzał bystro na młodego Aymara i spytał:
— Ktoś ty jest?...
— Nie wiem — odrzekł młodzieniec.
— Nie Aymar?
— Nie... Porwany.
— Rozumiesz po polsku?
— Mówiłem, zdaje się, tak, jak wy teraz, w dziecięctwie.
Dr. Mański powstał i kładąc rękę na ramieniu młodzieńca, rzekł:
— Musisz z nami jechać. Ocaliłeś nas, teraz na mnie kolej zaopiekować się tobą.
Młodzieniec podniósł duże swe oczy na d-ra Mańskiego.
— Nazywano mnie Pedrito, czy Pedruś...
— Pewno Piotruś. Więc Piotrusiu, pojedziesz z nami?
— Pojadę.
— Opowiem ci przygody nasze — wmieszał się Chodzik — to było nadzwyczajne!
Ale w Piotrusiu zbudził się nagle dawny Azupetl, gdyż przypadł uchem do ziemi i zawołał:
— Ktoś jedzie!...






ROZDZIAŁ V.

Znów duchy górskie.

Piotruś wychylił się ostrożnie i wspiął się na skałę. Rozejrzał się bystrem okiem i wrócił za chwilę.
— Niema czasu do stracenia. Jedzie jeden ze starszych Aymarów, żeby zawiadomić placówkę, która strzeże wyjścia wąwozu w llanosy. Nie możemy go puścić, a dobrzeby było zdobyć trzeciego konia.
— Radź, co robić? — odezwał się niespokojnie Chodzik.
— Zabijać biednego Indjanina nie chcę i nie mogę — rzekł Piotruś. — Bądź co bądź, nie wiem w jakim interesie, opiekowali się mną... Ale trzeba do końca odegrać komedję duchów górskich. Chodzik, jak już wiem, doskonale może naśladować grające góry, ja urządzę małą lawinę, ale kto ujmie konia?
— Ja! — zaofiarował się dr. Mański. — Jeśli tylko masz lasso, przekonasz się, że władam niem nienajgorzej.
— Och, lasso jest u siodła każdego z naszych koni. Zaraz będzie.
I oddaliwszy się na chwilę, wrócił z długim rzemieniem.
— Oto jest! A teraz na posterunki. Ja z Chodzikiem idziemy w góry a ty, panie doktorze, staniesz tu na zakręcie wąwozu i, jak spostrzeżesz rozbieganego konia, chwytaj i prowadź do jaskini.
Niebawem jaskinia opustoszała, a góry zdawały się puste i samotne.
Na drodze kamienistej ukazał się jeździec indyjski, jadący truchtem, w poncho t. j. płaszczu kraciastym.
Nagle w górach zaświstało, zajęczało, zaśpiewało dziko, a kamienie drobne poczęły się obsypywać i toczyć. Z za krzaka podniósł się Piotruś i celnym pociskiem uderzył w zad konia. Koń wspiął się, a jeździec runął jak długi. Nie leżał jednak długo, lecz zerwał się z okrzykiem:
— Duchy górskie!
I począł zmiatać, co sił, ku wsi.
Koń rozbiegany skoczył w przeciwną stronę, ale jeździec nie myślał o nim, zbierając, jak można, nogi.
Wkrótce droga opustoszała zupełnie.
— Co? nieźle udawałem „śpiewające góry“? — zapytał Chodzik, wydobywając się z krzaków.
— A ja także niezgorzej lawinę — uśmiechnął się Piotruś. — Zobaczmy teraz jak doktór Mański załatwił się z koniem.
— Bądź spokojny — zapewniał Chodzik — koń jest już z pewnością w jaskini.
Jakoż było tak w istocie. Dr. Mański pochwycił konia i trzej nasi bohaterowie mieli teraz do rozporządzenia trzy rumaki oraz całkowite uzbrojenie.
— Trzeba jednak doczekać nocy — zadecydował Piotruś. — Na szczęście mgła włóczy się po górach. Może być burza, ale tem lepiej dla nas.






ROZDZIAŁ VI.

Ucieczka.

Spędzono dzień cały w pieczarze, w trwożnem oczekiwaniu, ale nowego wysłańca nie było. Albo go więc nie wysłano, albo też pojechał inną drogą.
Przez ten czas zbiegowie opowiedzieli sobie wzajemnie swoje przygody.
Piotruś, niestety, niewiele pamiętał ze swej przeszłości. Wiedział tylko, że go uprowadzono w góry, gdy miał lat kilka zaledwie. Przyszedł na świat daleko „tam“, przyczem wskazywał na południe ku llanosom. Czy to jednak było w Kolumbii czy Brazylji, tego nie wiedział i nazw tych nawet nie znał. Wiedział tylko, że rodzice mówili tak, jak doktór Mański, że w okolicy mówiono tak samo, a także językiem podobnym do hiszpańskiego. Piotruś opowiadał tym właśnie językiem, mieszając doń tylko wyrazy z narzecza Aymarów.
Dr. Mański domyślał się, że chłopiec pochodzi z Parany, z tamtejszych kolonij polskich i obiecywał sobie, iż dotrze wkońcu do jego rodziny. Nie rozumiał tylko, jakim sposobem chłopiec dostał się aż tak daleko, w Andy, na pogranicze Wenezueli. Wprawdzie Piotruś mówił coś uwiezieniu go przez kogoś, który mówił jeszcze innym, nieznanym mu językiem, i o porwaniu go, czy też oddaniu Aymarom w llanosach, ale wszystko to było wielce niewyraźne i niedokładne, jak każde wspomnienie kilkoletniego pacholęcia.
Natomiast Chodzik był niewyczerpany w swych opowiadaniach. Mówił on o tem, jak całą karawaną ruszono w llanosy, aby zwiedzić cmentarzyska indyjskie, rozsiane w przedgórzach Andów. O cmentarzyskach tych, gdzie w suchych pieczarach przechowały się mumje przodków całego szczepu, słyszał dr. Mański i chciał je zbadać w celach naukowych. W llanosach jednak rozdzielono się potem. Mateusz, Bartosiowa i wynajęci peoni ruszyli w kierunku Santa Fé de Bogota, głównego miasta Kolumbji, gdzie mieli oczekiwać na doktora, ten zaś z Chodzikiem i dwoma peonami indyjskimi ruszył w góry. Wprawdzie w haciendach ostrzegano d-ra Mańskiego, aby się miał na baczności, ten jednak sądził, iż krótka wycieczka w góry, nie może być zbytnio niebezpieczna. Jak wiemy, omylił się bardzo. Ledwie tylko wkroczono w góry, znienacka na szczupłą garstkę podróżnych napadli Aymarowie i po krótkiej walce ujęli doktora wraz z jego nieodstępnym towarzyszem. Peonowie zdążyli zbiec, jako lepiej świadomi gór i wąwozów.
Co dalej nastąpiło, już wiemy.
Tymczasem jednak miało się już ku wieczorowi i czas było coś postanowić o dalszem postępowaniu.
— Czy znasz llanosy? — zapytał dr. Mański Piotrusia.
— Zaledwie najbliższe ich części. Aymarowie nie puszczali mnie na dalsze wycieczki.
— Więc nie mógłbyś nam wskazać drogi do Santa Fé?
— Nie znam tego miasta, ale to najmniejsza... Byleśmy tylko dotarli do llanosów szczęśliwie i zapuścili się w nie dalej, z pewnością spotkamy llanerosów, strzegących stad, a ci nam wskażą drogę.
— Zresztą i ja tu jestem! — oświadczył z zabawną pewnością siebie Chodzik. — Niedarmo mnie uczył niegdyś Tamay poznawać każdy ślad w stepach Yukatanu, to i tu dam sobie radę.
— Byleby tylko stąd szczęśliwie wyjechać — troszczył się Piotruś, wciąż niespokojny i badający uważnie niebo.
Mgła tymczasem nagromadzona przez dzień cały w powietrzu, poczęła częściowo wznosić się do góry, częściowo zaś wieszać się po wierzchołkach skał i rozwłóczyć po wąwozach. Noc zapowiadała się ciemna, a w dodatku powietrze naładowane elektrycznością, groziło burzą. W miarę zachmurzania się nieba, twarz Piotrusia poczęła się rozchmurzać; nabrał nawet humoru.
— Możnaby powiedzieć — odezwał się z uśmiechem — że duchy górskie i tu nam jeszcze sprzyjają, pragnąc wypłatać ostatniego figla moim przybranym braciom. Niech tylko rozpocznie się burza, a będziemy mieli zupełną pewność przemknięcia się około pikiet indyjskich niepostrzeżenie.
Burza nie kazała na siebie czekać. Ledwie słońce zeszło za góry, krwawiąc je na wysokich zrębach, gdy pierwsza błyskawica rozdarła ciężką osłonę chmur i zerwał się szalony wicher.
— Teraz na koń! — zakomenderował Piotruś — i w nogi, o ile tylko będzie możliwem. Za parę godzin potoki górskie staną się nie do przebycia.
Z pośpiechem wyprowadzono konie i ruszono wśród nieopisanej grozy orkanu górskiego.
Na przedzie jechał Piotruś, upatrujący drogi przy blasku błyskawic, a za nim dr. Mański oraz Chodzik. Błyskawice nie ustawały świecić, a w ich fosforycznym blasku wynurzały się poszarpane ściany gór, jak olbrzymie tytaniczne budowle.
Trudno opisać grozę burzy górskiej. Każdy huk piorunu odzywał się tutaj stokrotnem echem, a że pioruny biły bez przerwy, więc w wąwozach panowało jakieś warczenie, jakiś zamęt piekielny, oszołomiający.
Podróżnych ogarniało nieraz dziwne, przygnębiające wrażenie, a nawet Piotruś, ów wychowaniec gór, pochylał się trwożnie na siodle.
Pomimo całej swojej znajomości gór i ich wąwozów, stawał on nieraz niepewny, w jakim kierunku posuwać się dalej należy. Konie tymczasem stąpały trwożne, drżące, strzygły uszami i przy każdej nowej błyskawicy cofały się z przestrachem nazad.
Chodzik zmieniony był nie do poznania: zmokły i do głębi duszy przejęty grozą rozpętanych żywiołów natury, stracił cały swój humor, nieustannemi zaś utyskiwaniami wywoływał mimowolny uśmiech na usta d-ra Mańskiego.
— Bodaj licho wzięło Aymarów, chociaż to niby przybrani bracia naszego zbawcy, — wyrzekał. — Najpierw chcieli nas pewno usmażyć, a teraz chcą utopić... Przemokłem cały i ogłuchłem... jedziemy, jak po smole, a tamten powiada jeszcze: „W nogi!“ Do rana stąd nie wyjedziemy... Ojej! co to będzie... Koń mi się znowu stracha... Oj...
A głos jego był raczej mruczeniem i ginął wśród grzmotu burzy, ale Piotruś, który się nagle zatrzymał, położył rękę na jego ramieniu i pochylając się ku niemu, szepnął:
— Cicho!... Tam...
Jednocześnie przy nowem świetle błyskawicy skierował rękę ku wysokiemu tarasowi górskiemu.
— Aha! — szepnął Chodzik. — Rozumiem! Tam — pikiety...
Piotruś przechylił się jeszcze bliżej ku jeźdźcom.
— Teraz, na Boga, milczenie. Konie pod skały!... Trzymać krótko wędzidła, żeby się który nie potknął. I niech nas Bóg strzeże od jakiego wypadku. Naprzód!
Rzekłszy to, pierwszy skierował się ku ścianie skalistej i począł posuwać się zwolna, jak cień wśród ciemności. Za nim z zapartym oddechem pociągnęli obaj jeźdźcy gęsiego.
Na szczęście dla nich huragan zaszumiał ze zdwojoną wściekłością. Na tarasie pusto było, Indjanie bowiem pochowali się widocznie do swoich kryjówek. Nie mieli ochoty wystawiać się na niebezpieczeństwo wśród rozpętanych sił przyrody.
Nagle zawarczało w powietrzu i tocząca się z góry, oderwana wichrem bryła poczęła biec ku podróżnym, podskakując na zboczach i krawędziach. W ciemności słychać było to groźne toczenie się, lecz nikt nie widział, skąd grozi niebezpieczeństwo: czy należy się posunąć czy cofnąć! Krew zakrzepła w żyłach podróżnych. Wtem zajaśniała błyskawica i Chodzik z przerażeniem ujrzał wiszącą tuż na krawędzi, niemal nad głową olbrzymią lawinę skalną. Bryła kołysała się, jak gdyby z zamiarem silniejszego uderzenia. Jeszcze chwila, a chłopiec byłby zmiażdżony.
Okrzyk przerażenia zamarł w piersiach d-ra Mańskiego i Piotrusia. Zdawało się, że niema ratunku dla Chodzika. Ale „śmieszny ten pokraka“, jak go nazywała Bartosiowa, odznaczał się właśnie tem, że nigdy nie tracił fantazji i przytomności. W jednej też chwili powziął postanowienie. Ściągnął konia za uzdę, a przestraszony rumak stanął dęba.
Bryła w tym momencie runęła u stóp zwierzęcia i potoczyła się dalej.
Chodzik był uratowany.
Nie było czasu na objawy radości. Raźniej tylko i żwawiej posuwano się naprzód, aż wreszcie po kilku jeszcze zakrętach droga wyprostowała się, lecz poczęła zbiegać w dół dość stromo.
— Uf! — odetchnął całą piersią Piotruś — zdaje się, żeśmy wybrnęli z największego niebezpieczeństwa. W tej chwili jesteśmy za linją ostatnich obozowisk Aymarów. Wprawdzie kawałek drogi ciągnie się jeszcze poprzez przedgórza, ale tu już prawie bezpiecznie. I do llanosów niedaleko.
— Myślałem — rzekł, przeciągając się na koniu, Chodzik — że już tam do tych twoich llanosów kości swoich nie doniosę. Ten mały kamuszek chciał mi trochę chrząsteczki poprzetrącać, ale nie poto Bartosiowa warząchwią je czasami rachowała... Chodzik ma trochę oleju w głowie, a kości swoje ceni...
— Oj ty wieczny paplo — uśmiechnął się dr. Mański. — Cośmy się też strachu przez ciebie najedli!
I uścisnął poczciwego chłopca, do którego przywiązał się oddawna.
Ale Chodzikowi zaczął powracać coraz bardziej dobry humor, zwłaszcza że i burza uspokoiła się znacznie.
— Najedli się?... — rzekł z przekąsem. — To trzeba było i mnie poczęstować, bo jestem głodny, jak pantera po tygodniowym poście. A tu tylko wody w bród: i na ziemi i w chmurach i za kołnierzem, a o jedzeniu nic nie słychać. Bodaj taką podróż!...
— Masz rację — odezwał się Piotruś. — Nocą już dalej nie ujedziemy. Trzeba znaleźć znowu jaką kryjówkę, spocząć i przenocować. Tylko teraz musimy zejść z koni, bo zwierzęta nie utrzymają się na śliskiej drodze.
Wędrowcy zeszli też z wierzchowców i prowadząc je za uzdy, poczęli spuszczać się w dół za przewodnictwem Piotrusia. Ten zaś po drodze.[6] myszkował wśród przydrożnych zarośli, upatrując kryjówki.
Za chwilę wszyscy trzej nasyceni spoczywali na miękkich mchach jaskini.






ROZDZIAŁ VII.

Poświęcenie.

Ranek po burzy wstał dziwnie piękny i wesoły. Tylko mgła z przesyconej wilgocią ziemi rozwieszała się długiemi welonami po górach.
— Wstawać, senory! — rozległ się głos Piotrusia, który używał tylko języka hiszpańskiego, ponieważ nim względnie biegle władał. — Śniadanie zjemy na siodle, bo droga nas czeka, a jeszcze niewiadomo co przed nami.
— Czyżbyś się czego obawiał? — zapytał dr. Mański.
— Niczego przewidzieć nie można — objaśnił Piotruś. — Aymarowie mogą się włóczyć jeszcze w przedgórzach.
— A przecież mówiłeś — odezwał się Chodzik — że pikiety są ostatnie.
— Tak — potwierdził Piotruś — ale zdarza się... Zresztą zobaczymy!
Nie tracąc też czasu ruszono naprzód. Pochyłość wyrównała się i można było posuwać się kłusem.
Opuszczano się z tarasu na taras i już zdala poczęła przebłyskiwać szmaragdowa zieloność llanosów. Nagle, jadący wciąż przodem w charakterze przewodnika Piotruś zatrzymał się. Bystre jego oko dojrzało coś w dali.
— Za skały! — zakomenderował i pierwszy wskazał miejsce za zakrętem.
— Nie myliłem się — rzekł, gdy wszyscy zgromadzili się tam — Aymarowie nie zawiadamiali straży, ale wysłali oddział aż pod llanosy. Liczą, że nas tutaj uchwycą, bo innej drogi dostępnej dla koni istotnie niema.
— Co więc robić? — zapytał dr. Mański.
Piotruś myślał przez chwilę.
— Jest jedna tylko rada i na tę musimy się zgodzić.
— Radź więc. Słuchamy.
— Rzecz bardzo prosta. Wezmę od Chodzika kapelusz i poncho i ukażę się na skałach Aymarom. Wezmą mnie za jednego z was i zwrócą się ku mnie. Tymczasem wy umkniecie.
— Poczciwy chłopcze! — rzekł dr. Mański — rada może byłaby skuteczna, ale jej przyjąć nie możemy.
— Rozumie się, że nie przyjmiemy! — potwierdził Chodzik.
— A to czemu?
— Chcesz nas drugi raz ocalić i to kosztem własnego życia.
Piotruś uśmiechnął się.
— Nie tak znów bardzo się poświęcam! Nikt tak gór nie zna jak ja i nikt tak po górach nie biega. Żaden z Aymarów nie doścignie mnie, zwłaszcza że ukażę im się z przyzwoitej odległości.
— A kula? — zapytał Chodzik.
— W pogoni trudno strzelać. Zresztą będę się miał na baczności. Wierzajcie mi, że to jest jedyny sposób ratunku. Znam drogę w górach ku llanosom, ale musielibyśmy konie porzucić i nie dalibyście sobie rady w tej niebezpiecznej wędrówce. Dla mnie i dla was jest ważną rzeczą, abyśmy konie doprowadzili do llanosów. Rozejdziemy się teraz, a zejdziemy w umówionem miejscu.
I począł przekładać tak wymownie, że dr. Mański, jakkolwiek z pewnemi skrupułami, został o tyle przekonany, iż postanowił plan Piotrusia wykonać.
Ten ostatni wskazał dokładną drogę do znanej mu doliny, tuż na wstępie llanosów, a sam począł się przebierać w kapelusz i poncho Chodzika.
— Teraz uważajcie — odezwał się na odchodnem w góry. — Gdy tylko usłyszycie okrzyk Indjan, będzie to dowód, że mnie ujrzeli. Wyczekajcie jeszcze parę minut i puśćcie konie galopem. Zastaniecie drogę wolną, lub słabo strzeżoną i przejedziecie. Do widzenia! Z Bogiem!...
— Do szczęśliwego widzenia się znowu! Niech ci Bóg błogosławi, zacny chłopcze! — odezwał się dr. Mański, żegnając krzyżem świętym Piotrusia, który znikał za zakrętem skały.
Rozpoczęło się teraz długie i trwożne wyczekiwanie. Chwile płynęły wolno, jak godziny, a dr. Mański lada chwila oczekiwał wystrzału i rozpaczliwego krzyku Piotrusia, wyrzucając sobie w duszy, że przyjął jego ofiarę.
Nagle rozległ się okrzyk Aymarów, a po nim padło istotnie kilka wystrzałów.
Dr. Mański, pomimo zalecenia Piotrusia, nie czekał ani chwili i rzucił się naprzód, trzymając za cugle wolnego konia. Obok niego cwałował z rozwianym włosem Chodzik.
Dopadli drogi i zobaczyli na niej grupę koni, strzeżoną tylko przez kilku chłopców. Aymarowie rozbiegli się widocznie po górach. Dr. Mański spojrzał w kierunku gór i zobaczył na jednym z wierzchołków powiewający kapelusz, jakby im słał pozdrowienie. A więc Piotruś nie był ranny i widocznie, pewny siebie.
Dr. Mański odetchnął z ulgą i zakomenderował:
— Naprzód! Pal, Chodziku, z karabinka, oczywiście w powietrze, na postrach — i Andelante!...
Spięli konie ostrogami i jak wicher przemknęli około przerażonych Aymarów.

..........

Piotruś, pozostawszy sam, nagle spoważniał. Zatrzymał się przez chwilę za skałą i począł obmyślać plan działania.
Zapewnił on d-ra Mańskiego, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, i że projekt jego odwrócenia na siebie uwagi Aymarów nie jest poświęceniem, sam jednak nie łudził się bynajmniej. Aymarowie oczywiście nie będą upędzali się za nim po górach konno, ale jako urodzeni górale, byli równie wprawni, jak on, we wdzieraniu się na skały, znali wszystkie ścieżyny i wąwozy, a wreszcie posiadali — broń palną. Miał przecież udawać Hiszpana, za jakich uważano zbiegów, a jego przybrani bracia wielkich ceremonij robić sobie z nim nie będą. Chodziło więc o to, aby wybrać miejsce najmniej dostępne, zapewnić sobie dostateczny dystans przed ścigającymi, a wreszcie, gdyby się udało, rzucić pomiędzy nich a siebie jaką przepaść górską albo przynajmniej szczelinę.
Piotruś obejrzał się uważnie po górach, odświeżył pamięć znanej miejscowości i bez wahania ruszył już naprzód. Miał plan i postanowił go wykonać.
Zrobiwszy kilka zakrętów za skałami, zaczął się zwolna piąć ku górze. Od czasu do czasu wychylał się ostrożnie i bystrem okiem ogarniał coraz szerszy widnokrąg, upatrując Aymarów.
Wreszcie dostrzegł ich. Stali całą grupą, na koniach i uważnie obserwowali ujście dróg, prowadzących ku llanosom. Ku górom nie oglądali się wcale i Piotruś mógł swobodnie poruszać się teraz. Odsłonił się też zupełnie i począł badać idącą wzdłuż dość szeroką szczelinę. Pomyślał sobie, że dobrze byłoby ją przesadzić, gdyż to zapewniłoby mu pewną przewagę nad pościgiem. Na szczęście znalazł rodzaj występu, który zbliżał do siebie obadwa brzegi. Nie namyślając się długo, rozpędził się i jednym skokiem przesadził szczelinę. Kilka kamieni potoczyło mu się z pod nóg i z hałasem spadło w przepaść. Aymarowie obejrzeli się i wydali okrzyk... Zobaczyli Piotrusia i biorąc go za jednego ze zbiegłych jeńców, zaczęli gorączkowo szykować się do pościgu. Przedtem jednak dali salwę, którą słyszał dr. Mański i która go tak przeraziła z obawy o Piotrusia. Dystans jednak był za daleki i kule nie doniosły. Następnie Aymarowie zeskoczyli z koni i, zostawiwszy je pod strażą kilku młodych Indjan, rzucili się na wyścigi ku górom.
Piotruś nie stropił się tem bynajmniej. Wiedząc, iż jego zadaniem jest odciągniecie Aymarów, zatrzymał się przez chwilę, jakby niezdecydowany i przerażony, a jednocześnie obserwował, czy towarzysze jego skorzystają należycie ze sposobności. Nie długo wypadło mu czekać. Ujrzał wyraźnie, jak dr. Mański z Chodzikiem, prowadząc jego konia na luzaka, przemknęli wichrem około Aymarów, i zdążył im nawet przesłać pożegnanie.
Teraz wypadło mu zwrócić uwagę Aymarów wyłącznie na siebie. Na szczęście zapatrzeni w niego Indjanie nie spostrzegli ucieczki dwóch prawdziwych swoich jeńców, a wystrzał Chodzika wzięli za jeden z wystrzałów, skierowanych ku Piotrusiowi. Ten nawet z umysłu zachwiał się, udając, że jest raniony. Z okrzykiem radości i zwycięstwa Aymarowie zaczęli wspinać się ku zbiegowi, ten jednak nie myślał bynajmniej upadać, lecz szybko począł posuwać się dalej, to ginąc za załamkami skał, to ukazując się rozgrzanym pościgiem Aymarom.
Powiedzieliśmy, że Piotruś nie działał bez planu. Kołując w górach, zbliżał się on do miejscowości, którą sobie przedtem upatrzył.
Było to cmentarzysko Indjan, jedno z tych właśnie, które zapragnął zwiedzić dr. Mański i które się stało przyczyną jego ujęcia przez Aymarów. Cmentarzysko to znajdowało się tu właśnie, w jednej z pieczar. Tam pragnął dostać się Piotruś i raz jeszcze skorzystać z zabobonnej trwogi Aymarów.
Z przerażeniem jednak Piotruś spostrzegł, że zmylił drogę. Stanąwszy na urwisku, zobaczył, iż pieczara znajduje się głęboko w dole, a na szukanie do niej drogi nie było czasu. W dodatku Piotruś zaczął uczuwać zmęczenie. Wypadki ostatnich dni wyczerpały go i zmęczyły, teraz więc nogi poczęły się pod nim uginać i boleć.
Tymczasem głosy Aymarów zbliżały się coraz bardziej. Nie widział ich za skałami, ale czuł, że pogoń się zbliża i opasuje go coraz węższym pierścieniem.
Nagle usłyszał zmieszane okrzyki.
— Aha! — pomyślał sobie — przyszli do szczeliny, którą będą musieli przesadzać, szukając miejsc odpowiednich. Zawsze da mi to trochę czasu.
Obejrzał się uważnie. Do pieczary trzeba się było dostać za jaką bądź cenę. Tam Aymarowie nietylko zostawią go w spokoju, ale nadto będzie miał sposób pozbycia się ich zupełnie.
Milcząc, począł rozwijać lasso, którem był w pasie owiązany, i zarzucił pętlę na wystającym załamku skały. Następnie wypróbował siłę węzła i za chwilę zawisnął nad przepaścią.
Posuwał się wolno wzdłuż sznura, choć ręce omdlewały mu, a nogi czuł jakby bezwładne. Zrobił jednak wysiłek i zsunął się szczęśliwie. W dole odetchnął i szarpnięciem uwolnił lasso. Był chwilowo ocalony.
Wejście do pieczary stało przed nim otworem. Wszedł do niej bez wahania, lecz wzdrygnął się mimowoli.
Pieczara była obszerna i sucha. Wzdłuż ścian leżały mumje przodków plemienia Aymarów, zwłoki wysuszone powietrzem górskiem i jakby pergaminowe. Obok nich w głowach stały naczynia gliniane, rodzaju wotów, urn i łzawnic jak w wykopaliskach ludów przedhistorycznych.
Piotruś wiedział, że Aymarowie tutaj szukać go nie będą, ale mu tego było nie dosyć. Chodziło o zupełne uwolnienie się od Indjan i utorowanie sobie drogi.
Dla ocalenia siebie jako też i dwóch swoich towarzyszy był zmuszony naruszyć spokój zmarłych.
Z pewnym wstrętem a nawet lekką trwogą zbliżył się do wyschłych mumij i wybrał z nich dwie. Następnie przeniósł je ostrożnie ku wejściu do pieczary i ustawił pod sklepieniem, opierając o skały. Teraz związał ostrożnie mumje w pasie swojem lassem, przeciągnął je przez upatrzoną szczelinę i począł czekać.
Wobec osiągniętego dotąd powodzenia spokój i energja powróciły Piotrusiowi. Nawet pewien złośliwy uśmiech począł igrać około ust jego.
Głosy Aymarów zbliżały się coraz bardziej. Przesadzili szczelinę i byli pewni, że otoczyli zupełnie zbiega.
Piotruś spojrzał ku górze. Na skale ukazał się pierwszy Indjanin, i Piotruś poznał w nim jednego z wodzów. Wskazywał on ręką w dół, a wkrótce za nim pojawiać się poczęły figury Aymarów. Pokazywali oni pieczarę i widocznie rozprawiali o czemś z wielkiem ożywieniem. O zejściu w dół nie myśleli, lecz prawdopodobnie przygotowywali się do oblężenia. Nawet wódz Aymarów wydawał stosowne rozporządzenia, ukazując miejsce, którego strzec wypadało.
Piotruś nie czekał dalej. Zwolna zaczął on ciągnąć za lasso, a dwie mumje, chrzęszcząc cicho swem zeschłem ciałem, poczęły poruszać się zwolna ku górze, kołysząc się i uderzając o gałęzie krzewów.
Aymarowie usłyszeli szelest, spojrzeli i stanęli w osłupieniu.
Przed nimi prężyli się dawno zmarli przodkowie, wykonywając jakieś dziwne ruchy, czy to gniewu, czy groźby...
Na skałach zaległa cisza. Oczy Indjan rozszerzyły się i stanęły kołem. A tu straszni przodkowie nie przestawali kołysać się w powietrzu, poruszać rękami, potrząsać głowami i jakby szeptać groźby tajemnicze...
Aymarowie cofali się w niemem przerażeniu krok za krokiem, cofali się tyłem, nie odwracając oczu od strasznego widoku.
Piotruś obserwował ich przez szczelinę, nie przestając uśmiechać się złośliwie. Oto zniknęli za skałami do połowy, oto widać już tylko ich głowy — oto już ich wcale nie widać...
Natomiast teraz słychać głosy przerażenia i tupot nóg po skalnych ścieżkach. Aymarowie pierzchnęli w popłochu jak stado kozic górskich.
Piotruś odetchnął pełną piersią. Był teraz zupełnie ocalony i miał drogę wolną do odwrotu.
Przedtem jednak odwiązał mumje, ułożył je znów w swoich miejscach, opuścił pieczarę i znalazłszy kępę mchów, ułożył się na niej wygodnie.
Musiał odpocząć chwilę, gdyż nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Przytem uczuwał głód po forsownych wyścigach wśród gór i przepaści, a w zapasie pozostało mu zaledwie parę placków owsianych. Zakąsił niemi i pogrążył się w stan półsenny, marząc o rychłem spotkaniu się z towarzyszami, których znowu udało mu się ocalić. Był dumny ze swego poświęcenia, które wydało dla nich pomyślne rezultaty...






ROZDZIAŁ VIII.

Piotruś szuka przyjaciół.

Piotruś ani się spostrzegł, gdy jego rozmarzenie przeszło w sen głęboki. Zbudziły go dopiero grube krople deszczu i grzmot daleki.
Była to arcyniemiła niespodzianka. Burza wczorajsza zdawała się powracać, a w dodatku Piotruś przespał prawie do zachodu.
Rad nierad, musiał cofnąć się do pieczary i szukać w niej, mimo całego wstrętu, schronienia. Piotruś był niewymownie zły na siebie za ów sen długi i niespodziany, ale musiał przyznać, że wyczerpane jego siły wymagały pokrzepienia. Teraz czuł się wypoczęty i silny, ale ogarniało go przygnębienie z powodu przymusowego noclegu wśród cmentarzyska, a w dodatku trapiły myśli, co się stanie z jego przyjaciółmi. Oni tam z pewnością czekają na niego i niepokoją się jego losem. Co prawda, on również niespokojny jest o nich. Czy sobie dadzą radę w puszczy? Czy znajdą schronienie przed burzą, nie znając miejscowych kryjówek!... Chodzik zapewniał, że zna się z puszczą, ale to nie llanosy. Piotruś nie znał ich także, ale około przedgórzy znalazłby zawsze radę i byłby z pewnością przyjaciołom swoim wielce pomocnym.
Nagle smutna myśl przebiegła mu przez głowę i ścisnęła serce. A jeśli nie doczekawszy się go, ruszą sami naprzód! Z pewnością nie uczynią tego z własnej woli, ale wystraszone burzą zwierzęta mogą ich unieść na płaszczyźnie, dr. Mański może zbłądzić i nie odnaleźć znowu doliny... I cóż wtedy? Piotruś zostanie sam, bo powracać do Aymarów nie ma teraz chyba poco. Jakżeby wytłumaczył swoją nieobecność i udowodnił, że nie brał udziału w ucieczce zbiegów? Zresztą on sam nie chce powracać. Spotkał ludzi, którzy przypomnieli mu jego dzieciństwo, więc pragnie powrócić do tych wspomnień, do tej marzonej rzeczywistości...
Piotruś wtulił się w kąt pieczary, przymknął oczy i całą siłą woli pragnął rozproszyć trapiące go myśli.
Tymczasem burza rozigrała się na dobre. Pioruny biły znowu z ogłuszającym hałasem, a przez wejście do jaskini wdzierały się blaski fosforyczne, w których urny, popielnice i mumje Indjan nabierały jakiegoś widmowego wyglądu. Piotruś czuł, iż przejmuje go dreszcz zgrozy i niewytłumaczonego lęku. Przymykał coraz szczelniej oczy i błagał snu, aby je znów skleił. Sen jednak narazie nie przychodził. Dopiero po dłuższym czasie znużony chłopiec jeszcze raz zasnął.

..........

Ledwie świt na krótko zaróżowił góry, Piotruś już zerwał się na nogi i ruszył w drogę.
Dzień był prześliczny. Czyste powietrze górskie po burzy nabrało przejrzystości kryształu, a słońce odbijało się w tysiącznych barwach w rozpylonych jeszcze tu i ówdzie kroplach rzęsistego deszczu. Strumienie górskie szumiały radośnie, ale Piotruś nie był bynajmniej wesoły.
Nietylko oblegały go smutne myśli, lecz także trapił go głód dokuczliwy. Nie miał żadnych zapasów żywności. Ostatni placek zjadł wczoraj, licząc że zaraz wyruszy w drogę, a na dziś nie miał nic zupełnie. W pieczarze były wprawdzie spleśniałe, obiaty, placki i owoce, ofiary kapłanów, ale odwrócił się od nich ze wstrętem. Wziął tylko garść prosa z trzcinowego koszyka i teraz żuł pojedyńcze ziarna, aby jako tako głód oszukać. Liczył zresztą, iż skoro mu się tylko uda opuścić góry, znajdzie w dolinie świeże owoce.
Szedł pośpiesznie, znajomą już drogą i liczył, że ku południowi dojdzie do umówionego miejsca spotkania.
Nagle przystanął i zadrżał. Wprawne jego ucho rozróżniło podejrzany szelest na drodze. Piotruś przysłuchiwał się przez chwilę i rzucił się w bok, przypadając za krzakiem przydrożnym.
Drogą zbliżał się jeden z Aymarów, z bronią zarzuconą na ramię.
Piotruś obejrzał się uważnie i wyciągnąwszy się na ziemi, począł czołgać się ostrożnie ku skałom, za których załamkami ukrył się zupełnie.
Uczuwszy się bezpiecznym, jął rozważać, co znaczy ów Aymar na tej drodze. Czyżby jego bracia przybrani, pomimo wszelkich tajemniczych cudów, nie zaniechali myśli o dalszym pościgu zbiegów? Czyżby to był znowu jeden z wysłańców, którego zadaniem było strzeżenie drogi? Na szczęście obawy Piotrusia okazały się płonnemi. Aymar szedł pośpiesznie, ale nie badał wcale okolicy. Najwidoczniej było, iż doganiał resztę, która go musiała znacznie wyprzedzić. Prawdopodobnie Aymarów zaskoczyła tak samo burza jak Piotrusia, a może ich rozproszyła po górach w poszukiwaniu odpowiednich kryjówek. Teraz Aymar wracał do wioski i myślał zapewne z równem utęsknieniem o śniadania, jak nasz bohater.
Kiedy Indjanin zginął za załamkami góry, Piotruś wyczekał jeszcze chwilę i ruszył pospiesznie naprzód. Pomimo głodu biegł już teraz prawie, myśląc z rozpaczą, że jakiś los fatalny uwziął się, aby mu uniemożliwić spotkanie się z przyjaciółmi. Przychodziło mu to z łatwością, gdyż grunt zniżał się coraz bardziej, aż wreszcie zaczął zwolna przechodzić w płaszczyznę.
Piotruś skierował się w tę stronę, gdzie jeden z potoków górskich żłobił dolinę, płynąc ku llanosom, które użyźniać miał swemi wodami. W tej właśnie dolinie wyznaczył miejsce spotkania swoim przyjaciołom.
Po dobrej jeszcze godzinie drogi Piotruś znalazł się w tej prześlicznej dolinie, podwójnie świeżej po ostatniej burzy, i jął się oglądać z trwożną obawą. Niestety nie dostrzegł ani żywej duszy. Niezrażony tem, począł przebiegać dolinę, nie czując nawet opanowującego go znużenia. Nikogo!... Zrozpaczony zaczął nawoływać. Nikt nie odpowiadał prócz echa...
Piotruś osunął się na trawę, jak bezwładny.
Był sam — przyjaciele jego znikli bez śladu!...
Ten stan obezwładnienia nie trwał jednak długo u Piotrusia. Chłopiec postanowił bronić się i ratować. Kto wie, może wypadnie mu jeszcze przyjść z pomocą zgubionym przyjaciołom. Aby jednak odświeżyć upadłą energję, wypadało przedewszystkiem głód zaspokoić.
Piotruś obejrzał się naokoło i ujrzał na jednem z drzew znane sobie smaczne i pożywne owoce. Zerwał ich sporo i począł spożywać, popijając czystą wodą z kryształowej rzeczki. Uczucie nasycenia dodało mu nieco pogodnej myśli, choć często jeszcze przemykał cień niepokoju.
Piotruś rozmyślał długo, a rezultatem tego było postanowienie, iż zapuści się w llanosy w poszukiwaniu d-ra Mańskiego i jego towarzysza Chodzika.






ROZDZIAŁ IX.

W llanosach.

Zadanie, które postawił sobie Piotruś, nie było łatwem do spełnienia. Zapuszczać się w llanosy bez konia albo muła znaczyło wystawiać się na niechybną zgubę. Wyobraźmy sobie olbrzymią przestrzeń stepów, ciągnących się od Andów aż do Orynoko, przestrzeń, zrzadka zroszoną rzekami i zawdzięczającą całą swą wilgoć tylko opadom atmosferycznym pory deszczowej, pełną bujnej roślinności od kwietnia do listopada, a w drugiej połowie roku zmienioną w wyschłą pustynię, step trawiasty, na którym pasą się niezliczone stada pod strażą pastuchów-llanerosów, gdzie czai się w niskich krzewach jaguar, a w błocie wygrzewa się aligator — obszar bezbrzeżny, kędy pojedyńczy człowiek ginie jak źdźbło, rzucone między dwa zwarte oceany: zieleni stepu i nieba błękitów. Wędrowiec, skazany na przemierzanie tej przestrzeni, potrzebuje tak samo konia, jak arab wielbłąda. Pieszo nie da rady ani odległościom ani niebezpieczeństwom.
Piotruś nie znał llanosów, ale słyszał o nich dostatecznie. Wiedział też, iż chociaż posiada karabin i nie jest zupełnie bezbronny, jednakże zbłądzi z łatwością, a wtedy stanie się przedewszystkiem ofiarą pragnienia. Tego niebezpieczeństwa postanowił przedewszystkiem uniknąć i kierować się wzdłuż gór. Zyskiwał w ten sposób bardzo wiele. Przedewszystkiem przedgórza były mu najbardziej znane i tutaj czuł się zupełnie pewnym; po wtóre, po drodze spotykać będzie spływające z Andów rzeczki, a wreszcie — o czem zresztą nie wiedział — bezwiednie kierował się szczęśliwie, albowiem projektowany cel podróży, Santa Fé de Bogota, stolica Kolumbji leżała właśnie na południe w przedgórzach Andów i na pograniczu llanosów.
Uczyniwszy to postanowienie i pokrzepiwszy się jako tako, Piotruś postanowił nie tracić już czasu i ruszył w drogę, aby skorzystać jeszcze z rannych godzin, kiedy słońce nie tak paliło i nie utrudniało pieszej podróży. W południe obiecywał sobie zato odpocząć i upolować coś pożywniejszego na obiad. Zwierzyny nie powinno było brakować w llanosach.
Szedł tak już dobre parę godzin i mimo postanowienia począł coraz częściej zwracać się myślą ku dobrej pieczeni, a na nieszczęście prócz ptactwa drobnego nic nie spostrzegał w stepie, gdy nagle zatrzymał się, usłyszawszy szum odległy.
Stanął i badawczo zaczął się rozglądać po horyzoncie.
Chmur nie było, a więc to nie grzmot nowej, zbliżającej się burzy.
A jednak tam w głębi coś się wichrzyło i falowało, jakby odbity krąg fali morskiej kierował się ku niemu.
Piotruś wpatrzył się uważnie i odrazu wszystko zrozumiał: to stado rozhukane bawołów, a właściwie pasących się w llanosach byków pędziło ku niemu.
Nie było ani chwili do stracenia. Piotruś ujął swój karabinek, stanął na nogach, zmierzył się i czekał.
Szum zbliżał się coraz bardziej, a wnet począł mu towarzyszyć charakterystyczny tupot galopującego stada. Z nad morza traw poczęły się wychylać łby ciemne, błyskać zakrwawione oczy, a jedna z ich par z pośrodka ostrych rogów zbliżała się coraz bardziej ku Piotrusiowi.
Ten wyczekał właściwej chwili, stojąc wciąż nieruchomy, pociągnął za cyngiel. Zagrzmiał strzał i bawoł momentalnie ukląkł, a potem zwalił się na bok, trafiony w samo oko.
Stado, oszołomione stanęło, lecz już za niem zapstrzyły się różnobarwne kurtki llanerosów, zaświstały lassa i chwytane w rzemienie byki waliły się na trawę przy okrzykach „Carrajo!“ „Carramba!“. Reszta stada tymczasem rozproszyła się w obiedwie strony.
Zanim drużyna llanerosów rozbiegła się za niemi, starszy vaquero (pastuch) zatrzymał się wobec zabitego zwierzęcia i patrząc ku Piotrusiowi, zawołał:
— O he! Caballero montanero! A skąd?
— Z gór! — odrzekł Piotruś.
— Z gór, naturalnie, ale czy senor wiesz, że to stado don Alonza Vasquez i że zabijać jego bydła nie można?
— Nie wiedziałem — odrzekł Piotruś — czyje to bydlę, lecz nie mogłem pozwolić, aby mnie rozdeptało. Cóżby bowiem z tego przyszło senorowi Vasquez i wam panie vaquero.
Bronzowy vaquero uśmiechnął się:
— Racja!... Zresztą i tak mieliśmy jednego ubić na obiad. A przytem wyznać trzeba, że strzelasz celnie, jak prawdziwy montanero. Jeśli jeszcze tak samo władasz lassem, to moglibyśmy cię zaprosić na obiad.

Piotruś spojrzał na zawieszone u swego boku lasso i rzekł:
...stojąc wciąż nieruchomy, pociągnął za cyngiel. Str. 63.
— Zdaje się, że nie gorzej od was umiem rzucać tym rzemyczkiem. Ale co mam robić?

— Pomóż nam spędzić i spętać stado. Przeklęte bydło po dwóch ostatnich burzach jak wściekłe harcuje po stepie i nie możemy sobie z niem dać rady. Wszyscy vaquerosi już ustali, a na południe wartoby skończyć. No cóż, zgadzasz się, caballero?
— Owszem! — oświadczył się z gotowością Piotruś — ale cóż pocznę bez konia?
— To bagatela. Pablo już do niczego, to ci ustąpi. Ty go zastąpisz, a on nam przygotuje obiad z twego polowania.
I zwróciwszy się do pętającego bydło pastucha zawołał:
— Pablo, daj senorowi konia, a sam weź się do ćwiartowania tej wołowiny. Jeść mi się chce djablo, za godzinkę wrócimy... A żeby mi pieczeń była gotowa. Rozumiesz!
I wskazawszy konia Piotrusiowi, pocwałował znowu za rozbiegłem stadem.
Piotruś cwałował obok niego wraz z resztą vaquerosów i wkrótce okazał, że nietylko nie ustępuje im w zręczności, ale ich nawet przewyższa. Lasso jego nigdy nie chybiało celu, a gdy zwierzę, obalone w pędzie, leżało przez chwilę bez ruchu na ziemi, szybki jak błyskawica chłopiec, korzystając z odpowiedniego momentu, pętał mu tylne nogi węzłem z trawy i gonił już za drugiem.
Stary vaquero, don Cezar, z wysokiem zadowoleniem spoglądał na pracę chłopca i musiał przyznać, iż bez niego nie daliby sobie w tak krótkim czasie rady.
Przez czas jednak krótkiej podróży w llanosach, dostrzegł on, że chłopiec nie jest Hiszpanem, lecz Indjaninem. To przez chwilę obudziło w nim nieufność. Jednakże trwało to niedługo. Piotruś opowiedział mu w krótkości przygody ostatnich dni i podał się za towarzysza d-ra Mańskiego, z którym rozstał się niedawno i którego obecnie szukał.
Vaquero usłyszawszy to, rozłożył ręce.
— Senor doctore!... Mański!... I don Joze! (Choze). Tak! byli tu i szukali sonora Pedritto.. Jak widzę, to ty nim jesteś, senor. Tem lepiej! Mam dla ciebie wiadomości.
Piotruś aż zbladł ze wzruszenia. Więc dr. Mański pamiętał o nim i nie porzucił go umyślnie.
— Tak, tak — mówił vaquero. — Senor doctore polecił mi ciebie, senor. Opowiadał, że w dolinie nie mógł dłużej czekać, bowiem burza wystraszyła ich konie i zmusiła do szalonego biegu w llanosach.
Wpadli do naszego „corralu“ (zagrody) i o mało nie zostali stratowani przez bydło, które już wtedy było nawpół oszalałe. Ledwieśmy ich stamtąd wydobyli. Potem chcieli cię szukać, senor, ale nie umieli nam wskazać nawet strony, z której przybyli. Dobry doctore, hojnie zapłacił za nocleg i za jadło, a dla ciebie, jeślibyś się z nami spotkał, zostawił konia i znowu zapłacił, abyśmy cię szukali. Ot, i niepotrzebne teraz szukanie. Tem lepiej! A obiad zjesz z nami i pieniądze oddamy, boś i tak na przyjęcie zarobił.
Piotruś nie chciał słuchać o pieniądzach, ale vaquero obstawał przy swojem.
— Weź, senor, weź!... Przyda ci się, bo teraz wypadnie ci jechać do Santa Fé de Bogota... Mamy ci wskazać drogę, ale to bardzo stąd daleko. Trzeba się trzymać podgórzy i jechać wciąż ku południowi i zachodowi słońca. Ot tak!
I wskazał ręką w stronę południowo-zachodnią horyzontu.
— Ale teraz dosyć roboty. Jeszcze chwilę a umrę z głodu. Ohe, vaqueros — zawołał rozkazująco — andelante!... Pablo czeka nas z obiadem.
I pocwałowali do biwaku, który widoczny był zdaleka wysokim słupem dymu. Dym ten przypomniał głód i Piotrusiowi, chociaż wiadomość o d-rze Mańskim i poczciwym Chodziku zagłuszyła w nim go przez chwilę zupełnie.
W niespełna pół godziny siedzieli już wszyscy u wesołego ogniska, i jedli soczystą wołowinę, krając ją długiemi nożami, machete, wprost z ćwierci, obracającej się wolno na rożnie.







ROZDZIAŁ X.

Niespodziewana przygoda.

Piotruś niedługo zabawił wśród vaquerosów. Odwiedził ich corral, t. j. zagrodę dla bydła i stepowe ich siedliska, zabrał swego konia i część pieniędzy, zostawionych przez d-ra Mańskiego, stanowczo wyrzekając się reszty ku nietajonemu zadowoleniu don Cezara, głównego gobernadora czyli naczelnika pastuchów. Za to otrzymał w darze róg świeżego prochu i nowe lasso z bawolego rzemienia i sporo żywności do swoich troków. Co zaś najważniejsza to zyskał cały zapas rad i wskazówek, jak się kierować w llanosach.
Don Cezaro zgodził się najzupełniej z planem Piotrusia, by trzymać się przeważnie przedgórzy i nie zapuszczać się zbytnio w głąb llanosów. Wprawdzie tutaj mógł się spotkać z Indjanami, ale jako wychowaniec Aymarów, Piotruś łatwiej mógł uniknąć ich zasadzki, aniżeli niebezpieczeństw szczerego stepu. W miarę zbliżania się do Bogoty, widoki napadu stawały się coraz mniejsze, natomiast groziło inne niebezpieczeństwo.
— W górach pod miastem — ostrzegał don Cezar — pełno włóczęgów i złych ludzi. Są tam i Hiszpanie i Indjanie i Metysi, ale wszystko — bandidos... Polują oni na nieostrożnego wędrowca i, gdy się zdarzy sposobność, ograbią go, albo uprowadzą w góry, aby potem żądać okupu...
— No! — uśmiechnął się Piotruś — co do mnie, to aniby się nie pożywili moją sakiewką, ani nie zdobyliby dużego okupu.
— Co prawda, to prawda! — powtórzył wesoło vaquero — ale w każdym razie nie należy im dowierzać zbytnio.
— Będę się też miał na baczności.[7] — obiecał Piotruś — choć zapewne nie zwrócę niczyjej uwagi.
— Do Bogoty stąd kilka dni drogi. Przytem wypadnie ci, senor, mijać haciendę i willę don Alonza Vasquez, naszego pana. Pan to dobry i bogaty, i mający duże stosunki u naszego rządu. Trudno ci u niego prosić o gościnę, ale, gdybyś miał ochotę, zgłoś się do mayordoma (marszałka) Sanchez a z mojej rekomendacji przyjmie cię życzliwie w izbie czeladnej.
— Bardzo jestem ci wdzięczny, senor — podziękował Piotruś — ale tak spieszę się do Bogoty, że zapewne nie zatrzymam się w haciendzie don Alonza. Chodzi mi o jak najprędsze znalezienie d-ra Mańskiego.
— Otóż i co do tego mam właśnie zlecenie. Dr. Mański nie mógł mi wskazać, gdzie się zatrzyma, bo sam nie wiedział, jak się urządziła reszta jego oddziału. Ale za moją radą postanowił zostawić wiadomość w posadzie (gospodzie) „Pod zwycięskim torreadorem“. Zgłoś się tam do posadera dona Pepe, a z pewnością zastaniesz dobrą nowinę. A teraz z Bogiem, bo i na nas czas poprowadzić bydło na pastwisko i zrobić przegląd stad pozostałych jeszcze w llanosach.
Piotruś podziękował serdecznie poczciwemu pastuchowi oraz jego towarzyszom i, zarzuciwszy karabinek na plecy, wskoczył na konia, zwracając się we wskazanym kierunku ku południo-zachodowi.
Uczuł się teraz pewniejszy i rzeźwiejszy. Na koniu z prowizją w trokach, z prochem i kulami w swej torbie i rogu, zapuszczał się teraz śmielej w nieznany mu kraj llanosów z myślą, biegnącą ku dr. Mańskiemu, Chodzikowi, a potem dalej — dalej — ku majaczącym niewyraźnie w młodzieńczej pamięci — wspomnieniom.
Wysoka trawa usuwała się przed nim, odurzając go zapachem ziół, on zaś przebiegał okiem po zielonej powierzchni tego olbrzymiego morza i rozmarzał się coraz więcej...

..........

Podróż jednostajna i uciążliwa trwała już parę dni, lecz Piotruś zaczął się widocznie zbliżać do celu. Od czasu do czasu napotykał ślady pól uprawnych i gajów, świadczących, że w pobliżu znajdować się powinno jakie gospodarstwo zamożnego haciendera, którzy zdala od miasta mieli swe folwarki i wille.
Właśnie w jedno południe Piotruś wstąpił do takiego gaju, spętał konia, zakąsił nieco ze swoich zapasów i rozciągnięty na trawie, zatopił się w myślach. Jak zwykle, rozmyślał znowu o swych towarzyszach i tych „nieznanych swoich“, do których obiecano go zbliżyć, a może oddać go już na zawsze...
Nagle — w dość znacznem oddaleniu — zobaczył małą dziewczynkę o złotych włosach i chabrowych oczętach, jak zapatrzona w ogromny kwiat purpurowy opuncji, zbliżała się ku krzewowi z rozchylonemi uśmiechem usteczkami. Piotruś uśmiechnął się mimowoli ku temu ślicznemu dziecięciu, lecz w tej chwili uśmiech ten zamarł na jego ustach, ustępując wyrazowi niemego przerażenia.
Za kolczatym krzakiem opuncji czaił się jaguar...
W pierwszym momencie Piotruś czuł się jakby sparaliżowany, lecz otrząsnął się siłą woli z wrażenia i chwycił w mgnieniu oka za karabin. Uklęknąć, zmierzyć i wypalić — było to dla niego dziełem chwili...
Kiedy obłok dymu rozszedł się po gaju, Piotruś dostrzegł, iż jaguar wił się w konwulsjach pod krzakiem, a z drugiej strony leżała rozciągnięta na trawie dziewczynka.
Czyżby kula i jej dosięgła? Piotruś wiedział, że nie. Było to tylko wrażenie przestrachu i wystrzału, skierowanego bądź co bądź w stronę dziecka, które nie domyślało się grożącego mu niebezpieczeństwa,
Piotruś nabił pośpiesznie karabinek i nie wypuszczając go z ręki, podążył do dziewczynki, aby ją z omdlenia ocucić. Zanim jednak doszedł, ujrzał biegnących z przeciwnej strony jakiegoś starszego mężczyznę oraz kilku peonów.
— Senorita!... Rosita!... — wołali wszyscy. — Co się stało?... Czy cię kto napadł?...
Ale Różyczka (tak bowiem należy tłumaczyć zdrobniałe imię hiszpańskie Rosita) nie odpowiadała nic, a zresztą i tak nie umiałaby nikogo należycie objaśnić.
Piotruś widząc, że dla dziewczynki przychodzi daleko skuteczniejsza niż jego pomoc, i że już na nic się on tutaj nie zda, wrócił do swego konia, wskoczył na niego i ruszył ku llanosom.
W tej właśnie chwili dostrzegł go jeden z peonów i począł wołać, wskazując na Piotrusia:
— Senor mayordomo! Oto jeden z bandidos, którzy chcieli uprowadzić naszą panieneczkę. Trzeba go gonić...

— Per dios! — zawołał — zabity jaguar! A to co nowego?... Str. 75.

FOTOGRAWURA DRUKARNI I KSIĘGARNI
św. WOJCIECHA w POZNANIU

I rzucił się w stronę Piotrusia, lecz nagle zatrzymał się zdumiony i przerażony na widok zabitego jaguara:
Per Dios! — zawołał — zabity jaguar! A to co nowego?... Czyżby go zabił ten caballero?...
Peon już nazywał „caballero“ niedawnego bandytę i z szacunkiem spoglądał w stronę Piotrusia, nie myśląc go teraz gonić bynajmniej.
Piotruś jednak nie oglądał się na całą tę grupę i cwałował dalej ku llanosom.
Ujechał nawet dobry kawał drogi, gdy usłyszał za sobą cwał drugiego konia i wołanie:
— O he! caballero!.. Stańno na chwilę!... Pogadamy.
Piotruś zatrzymał konia i zobaczył tego samego starszego człowieka, który niedawno ratował Rositę.
Usted, caballero! (Do usług, panie). Czem mogę służyć?
— Czyś ty zabił jaguara i uratował nam panienkę, senorę Rositę Vasquez?
— Ja — odrzekł Piotruś — ale, kto była ta dziewczynka nie wiedziałem. Ratować każde dziecko w niebezpieczeństwie było moim obowiązkiem.
— Pięknie mówisz, caballero... Ale należy ci się nagroda. Nasz pan don Alonzo Vasquez przesyła ci przeze mnie tę oto sakiewkę.
I wyciągnął ku Piotrusiowi rękę z sakiewką, przez której oka przeglądały złote uncje (monety).
Piotruś odsunął rękę z sakiewką.
— Nic mi się nie należy. Nie płaci się za spełnienie obowiązku.
Hiszpan spojrzał na Piotrusia ze zdziwieniem.
— Nie chcesz więc złota!... Dumny jesteś, jak hidalgo, choć wyglądasz na zwyczajnego indios... Nie moja to jednak rzecz, ale wierzaj, weź pieniądze, to ci się w każdym razie należy za skórę jaguara.
— Ofiaruję ją wam w całości — oświadczył Piotruś — a teraz pozwólcie mi odjechać.
— No, no! — pokiwał głową jeździec. — Jakem mayordomo Sanchez, tak mi się to jeszcze nie zdarzyło... Niechże wiem chociaż twoje imię, caballero.
Piotruś uśmiechnął się smutnie.
— Zwano mnie Azupetl u Aymarów, a teraz zowią mnie Pedritto... Niewiele to wam powie... Ale mam dla was ukłony od don Cezara z llanosów.
— Trzebaż mi to było odrazu powiedzieć — zawołał żywo majordomo. — Kogo don Cezar poleca, musi być poczciwy chłopak. Nie puszczę cię tak na sucho, caballero. Na haciendzie znajdzie się dla ciebie i zraz dobrej pieczeni i butelka wina. Poznasz też i naszego pana, don Alonza, któremu wyświadczyłeś nie dającą się rzeczywiście opłacić usługę. Toż on uwielbia swoją jedynaczkę donnę Rositę! Już bądź pewny, że don Alonzo oceni należycie twoją szlachetność i zdoła cię w inny sposób wynagrodzić.
Mayordomo rozgadał się i coraz goręcej zapraszał Piotrusia w gościnę, ten jednak nie dał się skłonić do zmiany zamiaru.
— Serdecznie dziękuję wam za gościnność — rzekł — ale tym razem korzystać z niej nie mogę. Spieszę się do Bogoty, a do wdzięczności senora Vasqueza nie roszczę żadnego prawa.
— No, to trudno! — odezwał cię mayordomo. — Skoro masz sprawy w Bogocie, nie będę cię dłużej zatrzymywać, ale don Vasquezowi opowiem, a także wszystko co mi serce dyktuje... Boś mi się spodobał, chłopcze, jakem Sanchez!... Ale skoro już jedziesz, to posłuchaj dobrej rady.
Tu mayordomo głos zniżył:
— Strzeż się Coytów!
Piotruś spojrzał zdziwiony.
— Aha, nie wiesz co to znaczy? Otóż coytami czyli psami pustyni nazywamy bandę, która tutaj niedaleko grasuje. Na czele jej stoi stary łotr Juarez, a ma w swojej szajce najrozmaitszych włóczęgów: Indjan, Metysów, nawet Negrów. Napada na wszystkich, choć czasami nie można odgadnąć celu, w jakim to czyni... Otóż, radzę ci, miej się na baczności i z nikim nie wchodź w znajomość w drodze. Broń miej zawsze nabitą i oko czujne! A teraz bądź zdrów i szczęśliwej drogi!
Piotruś uścisnął dłoń poczciwego Sancheza i zadumany skierował się w drogę. To powtórne ostrzeżenie zaniepokoiło go nieco. Wprawdzie mówił sobie: „goły rozboju się nie boi“, ale zawsze nie miał ochoty spotkać się z opryszkami, których zamiarów nie znał i którzy mogliby w każdym razie opóźnić jego spotkanie z dr. Mańskim.
Stopniowo jednak dzień pogodny i woń upajająca stepu rozproszyły jego smutne myśli i ożywiły znowu rychłą nadzieję zobaczenia przyjaciół.
Jechał tak godzin kilka, gdy w pewnej odległości ujrzał dwóch jeźdźców, dążących w tę samą co on stronę.
Jeden z nich był widocznie Hiszpanem. Szczupły, z twarzą zmęczoną, wydawał się starszy, niż był w istocie, i jechał dość ociężale na ładnym koniu rasy pół angielskiej. Drugi, trzymający się ztyłu, był znów Indjaninem, peonem czyli sługą. Owinięty w poncho z kapeluszem w rodzaju sombrera na głowie, jechał on na małym i żwawym mule, rzucając na stronę niespokojne i ponure spojrzenia.
Obaj minęli Piotrusia nie zwróciwszy na niego uwagi, tem więcej, że chłopiec, pamiętny na ostrzeżenie, zatrzymał się za krzewami i przepuścił ich naprzód.
Wygląd Indjanina nie podobał mu się jednak, więc postanowił mieć podróżnych na oku, jakkolwiek nie zdawał sobie sprawy, dlaczego to czyni.
Zwolna też i ostrożnie posuwał się naprzód, nie tracąc jeźdźców z oczu, a sam pozostając dla nich w ukryciu.
Przewidywanie nie omyliło Piotrusia. Niebawem jeźdźcy wydostali się na lekko pofalowaną okolicę podgórską, w dali zaś zamajaczyła linja ciemnego lasu.
Tu Indjanin począł oglądać się bacznie i powstrzymując swego muła, jął z ostrożnością odplątywać lasso, przywiązane do łęku siodła.
Piotruś nie rozumiał jeszcze, o co chodzi peonowi, rzecz jednak wyjaśniła się niebawem.
Indjanin spiął muła, wysunął się naprzód, i lasso ze świstem oplątało szyję Hiszpana, który przegiął się wtył, otworzył ręce i runął na ziemię.
Piotruś ze zdumieniem spoglądał na to wszystko ukryty w dali za kępą drzew i już sięgał po karabinek, aby wziąć czynny udział w rozgrywającej się scenie i ukarać podstępnego Indjanina, gdy nowe wydarzenie skłoniło go do zaniechania tego zamiaru.
Skoro mianowicie Hiszpan, napół zduszony, spadł z konia, Indjanin zeskoczył także z muła i zaczął pospiesznie rozwiązywać rzemień u jego szyi, krępując jednocześnie ręce napadniętego tak znienacka swego pana. Nie chodziło mu więc narazie o morderstwo.
Nie to jednak powstrzymało Piotrusia. Oto ujrzał on, jak z odległego lasu poczęły się wynurzać postacie i zbliżać do dwojga jeźdźców.
— Jeżeli to jest odsiecz dla napadniętego — myślał sobie Piotruś — w takim razie przyjdę im z pomocą, ale na to mam jeszcze czas. Jeżeli zaś są to wspólnicy bandyty, to znów byłoby nieostrożnością zdradzać moją obecność tutaj... Im wszystkim nie poradzę, a niewiadomo, czy jako świadek, na coś się nieszczęśliwemu nie przydam.
I zeskoczywszy z konia, ukrył się jeszcze dokładniej, nie przestając ani na chwilę obserwować.
Jeźdźcy zbliżali się coraz bardziej, ale to bynajmniej nie zaniepokoiło Indjanina. Owszem, zachowywał się on tak, jakby spodziewał się zgóry ich przybycia. Skrępowawszy jeńca, spętał także jego pięknego konia, a potem zwrócił się ku lasowi i wyczekiwał spokojnie na zbliżających się jeźdźców.
Na czele tych ostatnich jechał mężczyzna barczysty, w wysokim kapeluszu z szerokiemi połami, w długim spadającym mu niedbale z ramion ponchu. Za nim w nieporządku galopowali na koniach lub mułach podobnie odziani, różnego wyglądu ludzie. Odległość była znaczna i Piotruś nie mógł ich dokładnie rozejrzeć, ale domyślał się, że są pomiędzy nimi także Indjanie. Zdradzały ich szczególniej długie i nieporządnie utrzymane czarne włosy.
— Czyżby to była banda Juareza? — pytał siebie w duchu i żałował niezmiernie, iż nie może zbliżyć się bardziej, aby słyszeć, co mówić będą pomiędzy sobą bandyci.
Nie ulegało bowiem wątpliwości, że są to zwyczajni opryszkowie, którzy postanowili ograbić owego Hiszpana. Jaką jednak role odegrał tutaj mniemany sługa? Dlaczego ów Hiszpan oddawał mu się z tak dziwnem zaufaniem w ręce? Wszystko to narazie pozostawało dla Piotrusia tajemnicą.
Tymczasem jeźdźcy zbliżyli się już do miejsca wypadku i teraz rozegrała się taka scena.
Indjanin zbliżył się do jadącego na czele jeźdźca — i począł z ożywieniem coś mu opowiadać, wskazując jednocześnie na leżącego Hiszpana.
Zbliżający się jeźdźcy grupowali się wokoło nich i słuchali również opowiadania, wyrażając widoczne zainteresowanie i nie tając swego zadowolenia.
Po chwili dowódca skinął ręką, a na ten znak zbliżono się do jeńca i poczęto go usadawiać na koniu. Jeniec był zupełnie skrępowany i bezbronny, prócz tego musiał mieć i usta zakneblowane, gdyż nie usiłował nawet krzyczeć. Co prawda, ostrożność zbyteczna, albowiem na pustym stepie nie było niebezpieczeństwa, aby ktoś mógł usłyszeć wołanie o pomoc.
Po przywiązaniu jeńca do konia w pozycji siedzącej, dawniejszy sługa (peon) wziął rumaka za uzdę i ruszył naprzód, a grupa jeźdźców skierowała się również w tę samą stronę, częścią wyprzedzając ich, częścią pozostając wtyle.
Wszyscy podążyli ku lasowi, rysującemu się na widnokręgu.






ROZDZIAŁ XI.

Kryjówka bandytów.

Piotruś przyglądał się wszystkiemu uważnie i kiedy cały oddział sunął ku lasowi, i on począł przygotowywać się do drogi. Nie mógł jednakże opuszczać zaraz swej kryjówki, gdyż zostałby natychmiast spostrzeżony. Postanowił tylko zaobserwować, w którem miejscu jeźdźcy utoną w głębinach lasu, aby potem dopiero bokiem dotrzeć do tego samego punktu i stąd już pójść za tropem.
Wprawdzie interes własny kazał Piotrusiowi zdążać jak najprędzej do Bogoty, a przytem, stosownie do rad otrzymanych, mieć się samemu na ostrożności, ale z drugiej strony jakieś głęboko utkwione w jego sercu uczucie nie pozwalało mu pozostawiać w niebezpieczeństwie bliźniego. Piotruś nie wiedział, kto był ten Hiszpan, ale widział, że był napadnięty znienacka, pozbawiony wolności i uprowadzony przemocą, należało zatem uczynić wszystko, aby mu się stać pomocnym.
Odłożywszy też swój osobisty interes na stronę, Piotruś postanowił zapuścić się w las i zobaczyć, czy się tam czasem na co jeńcowi nie przyda.
Z za kępy drzew patrzył on pilnie swym bystrym wzrokiem i notował dokładnie w pamięci, gdzie utonęła w gąszczu ostatnia sylwetka jeźdźca, poczem skierował konia w bok ku górom i począł okrążać ostrożnie równinę.
Tymczasem zmierzch zaczął zapadać, więc Piotruś przyspieszał konia, aby dotrzeć do upatrzonego miejsca, zanim ciemności zupełne zapanują w gęstwinie; wtedy bowiem nie dałby już sobie rady z odnalezieniem śladów.
Nareszcie, po półgodzinnej drodze, przybył na miejsce i począł uważnie rozpatrywać się naokół. Bystre jego oko natychmiast dopatrzyło ukrytą ścieżkę i świeże ślady jeźdźców. Zeskoczył tedy z konia, wziął go za uzdę i zanurzył się w gęstwinie.
Śledzenie jeńca przychodziło mu nadspodziewanie łatwo, gdyż ścieżkę, pomimo nawet zapadających ciemności wyczuwał dokładnie pod nogami. Widocznie było to miejsce dość uczęszczane i rodzaj dróżki leśnej do ludzkiego siedliska.
Piotruś zapuszczając się coraz głębiej, postanowił dla bezpieczeństwa rozstać się z koniem, który mógł zdradzić jego obecność niespodziewanem rżeniem. Zboczył więc na stronę i upatrzywszy właściwe miejsce, uwiązał swego rumaka, sam zaś skierował się znowu na dróżkę i coraz ostrożniej posuwał się naprzód.
Szedł tak coraz dalej, i coraz gęstsze ciemności otaczały go dookoła. Już na nic mu nie mogły pomóc jego bystre oczy, polegał więc jedynie na instynkcie i na wrażeniu nóg, które szukały bezwiednie ścieżki. Nagle zdało mu się, że zdala dostrzega mżące światło...
Tak! nie myliły go oczy. W miarę posuwania się światło stawało się coraz wyraźniejsze i poczęło zawisać na pniach i liściach, zdobiąc je w złotą aureolę.
Piotruś rzucił się w bok i przypadłszy do ziemi, począł się czołgać ostrożnie.
Stało się widoczne, iż zbliża się niewątpliwie do ludzkiej siedziby. Należało być podwójnie ostrożnym.
Posuwał się zwolna i wreszcie dostał się na brzeg polanki, oświetlonej ogniskiem, około którego snuły się ciemne postacie.
Ukryty za krzakiem, Piotruś zaczął obserwować bacznie.
Naprzód w głębi uderzył go widok chaty, rodzaj „rancha“, z gankiem w środku i dwoma skrzydłami. Leśne to „rancho“, sklecone z drzewa, nie imponowało ani ogromem, ani wykończeniem: była to prosta siedziba, jaką czasami wznoszą sobie myśliwi w lasach albo w stepach amerykańskich. Rozłożone przed chatą ognisko oblewało czerwonem światłem jej ściany i dach, a zarazem stroiło w fantastyczne i malownicze szaty krążące po polance postacie.
Byli tu zgromadzeni wszyscy ci jeźdźcy, którzy niedawno uprowadzili jeńca. Ten ostatni skrępowany powrozami, na ziemi z głową zwieszoną i przyglądał się dość obojętnie rozbójnikom.
Mieszkańcy rancha leśnego przygotowywali widocznie wieczerzę. Na rożnie piekło się mięsiwo, a obecni, w wyczekiwaniu na jadło, gwarzyli dość głośno, śmiejąc się i żartując.
Przed samem ogniskiem stał drab barczysty, który prawdopodobnie musiał być ich wodzem i rozmawiając z towarzyszami, nie spuszczał oka jeńca.
Piotruś przyczołgał się bliżej, pragnąc koniecznie coś posłyszeć z rozmowy, żeby dokładnie wyrozumieć stan rzeczy.
— Maxtla! — odezwał się głos basowy dowódcy. — Spisałeś się dzielnie. Złapałeś tego głupiego uczonego daleko łatwiej w sidła, niż on łapał swoje chrząszcze i motyle... Udał ci się połów, niema co... Ha, ha, ha!
Peon nazwany Maxtla, zawtórował śmiechem i następnie odezwał się zkolei.

— Senor Juarez ma o tyle rację, że istotnie nie miałem trudu zwalić mojego ptaszka z konia, ale zato miałem dużo kłopotu, żeby pozyskać jego zaufanie i stać się jego przybocznym peonem...
Piotruś przyczołgał się bliżej, pragnąc koniecznie coś posłyszeć z rozmowy.. Str. 88.
Toż on mnie prawie uczył po łacinie!... „Vulgaris“, „Campestris“, „Silvestris“... Ja już jestem taki uczony teraz jak on... Ha ha, ha!...

Zaśmieli się wszyscy, a Piotruś spostrzegł nawet uśmiech przelotny na twarzy jeńca.
— Opowiedz nam jak to było? — zapytał Juarez.
— A no tak — rozpoczął Maxtla — Don Carlo, sławny bankier, najął mnie na zwykłego peona, lecz ja, widząc zamiłowanie don Ferdynanda do rozmaitych gadów, płazów, robaków i t. d. zacząłem mu je znosić i tem wkrótce pozyskałem jego łaski. Stopniowo zacząłem młodego pana zachęcać do wycieczki w llanosy, opowiadając mu cuda o rozmaitych motylach i chrząszczach, które mógłby zdobyć do swoich zbiorów. Ze starym było trochę biedy, bo nie chciał puścić jedynaka, ale zapewniałem go, że niema żadnego niebezpieczeństwa i że ja odpowiadam za całość jego syna...
— Doskonałe poręczenie! — wybuchnął śmiechem Juarez.
— Koniec końców ruszyliśmy... Wówczas dałem wam znać... Resztę wiecie.
— Teraz trzeba będzie dobrze pociągnąć don Carlosa. Stary łotr raz mnie już oszukał... Było to przed laty, ale teraz zapłaci za jedno i drugie...
Juarez spochmurniał i rzucił złe spojrzenie ku jeńcowi. W tej jednak chwili jeden z siedzących obrócił po raz ostatni rożen i odezwał się:
— Senores! pieczeń gotowa!... Możnaby zacząć jeść, bośmy chyba wszyscy głodni.
— Masz rację, Pepe — zawołał Juarez — panowie, do jadła.
Teraz zapanowała krzątanina około ogniska i gwar się podwoił. Wszyscy zapomnieli na chwilę o jeńcu, z czego skorzystał Piotruś i począł ostrożnie czołgać się do drzewa, gdzie siedział skrępowany młodzieniec.
Gdy był już dość blisko, odezwał się ostrzegająco:
— Amigo! — Przez miły Bóg nie zdradź, senor, zdziwienia, bo zginęlibyśmy obaj.
Jeniec drgnął zlekka, podniósł głowę, lecz natychmiast opanował wzruszenie i przybrał dawne położenie obojętne:
— Ktoś ty? — zapytał zcicha.
— Przyjaciel. Wypadkiem widziałem wszystko w stepie. Czem mogę panu pomóc?
— Skoro wiesz, nie potrzebuję cię objaśniać. Porwała mnie podstępem banda Juareza. Jestem synem bogatego bankiera Carlosa z Bogoty. Zawiadom mego ojca, a nie minie cię sowita nagroda.
— Nie działam dla nagrody pieniężnej — odezwał się Piotruś. — Zdaje się, że sam kiedyś byłem także porwany, więc poczuwam się do obowiązku ratowania innych. Ale może byłoby prościej, gdybym pana zaraz ocalił, przecinając jego pęta.
— Nie czyń tego! — ostrzegał don Fernando. Nie uratowałbyś mnie, a siebie zgubił. Bądź spokojny! Życiu memu nie grozi narazie nic, bo spodziewają się bogatego za mnie okupu. Ale potem grozi mi niebezpieczeństwo. Juarez ma jakieś rachunki z moim ojcem. Jakie? nie wiem, ale słyszałem, że odgrażał się dawno. Nie trać więc czasu i udaj się jak najprędzej do Bogoty. W tobie jedyna moja nadzieja.
— Dobrze więc! — odezwał się Piotruś. — Ruszam natychmiast, a pan zostań z Bogiem i bądź dobrej myśli.
Jeniec niepostrzeżenie skinął głową, a Piotruś począł ostrożnie cofać się ku swojemu krzakowi.
Był czas, gdyż właśnie jeden z bandytów odkroił kawał pieczeni i niósł go w stronę jeńca. Widocznie nie myślano morzyć go głodem.
Piotruś wyczekał jeszcze chwilę, i przystając co chwila, cofał się nieustannie, aż wyszedł zupełnie z kręgu jasnego światła.
Wtedy podniósł się z ziemi i z tą samą ostrożnością szedł po udeptanej ścieżynie zpowrotem. Znowu ogarnęły go nieprzeniknione ciemności, ale on polegał na swoim instynkcie i pozwolił niemal prowadzić się własnym nogom.
Był już daleko, gdy niecierpliwe wstrząsanie gałęziami zawiadomiło go o bliskości jego konia. Za chwilę był już przy nim i teraz już śmielej i pewniej podążał na skraj lasu ku llanosom.
Niedługo przez rzadsze gałęzie zajaśniały jarzące gwiazdy południowego nieba i ogarnął go ciepły oddech llanosów,
Piotruś rozejrzał się dookoła, namyślił się, w którą stronę wypada mu podążyć, obejrzał swego konia, dosiadł go i pocwałował w obranym kierunku ku Bogocie, do której, jak mniemał, miał już stąd niezbyt daleko.






ROZDZIAŁ XII.

Zasadzka.

Piotruś przerachował swe siły.
Nie znał dokładnie drogi do Bogoty i nie wiedział o właściwej odległości. Jechał do świtu, lecz znużenie zaczęło go coraz bardziej opanowywać. Śladów bliskości miasta nie spostrzegał, a nawet nie miał pewności, czy nie zbłądził. Postanowił więc spocząć na chwilę i rankiem rozpocząć dalszą wyprawę.
Tłumaczył sobie, że zwłoka kilku godzin nie może wpłynąć zbyt szkodliwie na losy don Fernanda, a zresztą i jemu samemu chodziło przecież o jak najrychlejsze spotkanie się z dr. Mańskim.
Uspokojony, skręcił konia w gęstwinę, przywiązał go tak, aby zwierzę mogło swobodnie szczypać trawę, sam owinął się w poncho i legł na murawie. W chwilę potem, nim zdążył o czemkolwiek pomyśleć zasnął snem kamiennym.

..........

Jakkolwiek Piotruś obiecywał sobie spać tylko parę godzin, jednakże widać nie brał w rachubę swej młodości, która ma sen twardy, zwłaszcza po dłuższem fizycznem znużeniu. Słońce dawno też już weszło na niebo i dosięgło niemal połowy swej drogi, zanim chłopiec się obudził.
Zerwał się zaraz i posiliwszy się naprędce, począł szykować konia do dalszej podróży. Wkrótce był gotów i ruszył dalej w llanosy.
Tu jednak zatrzymał się chwilę. Wiedział, iż należy kierować się wciąż ku południo-zachodowi i kierunku tego trzymał się dotąd. Czy jednak nie zbłądził mimowolnie, zboczywszy zanadto albo w jedną albo w drugą stronę? Niepokoiło go, że dotąd nie napotkał śladów, któreby wskazywały bliskość siedzib ludzkich. Nie znał miast, ale wyobrażał je sobie ze słyszenia, wiedząc o świątyniach z wieżycami, o gmachach i długich zabudowanych ulicach. Słyszał to wszystko od Aymarów, a że był zawsze żądny wiedzy, więc zapamiętał te opowieści i był pewny, iż miasto zdaleka rozpozna.
Z pewnem też rozczarowaniem i niepewnością posuwał się dalej, gdy nagle za kępą drzew ujrzał snującą się długą wstęgę ujeżdżonej drogi.
Westchnienie ulgi wydobyło mu się z piersi.
Ta z pewnością prowadzi do Bogoty — pomyślał sobie w duchu i już zamierzał ruszyć galopem, gdy zdala ujrzał rysującą się na tle nieba sylwetkę jeźdźca.
Piotruś po tylu ostrzeżeniach, a zwłaszcza po ostatniej przygodzie był podwójnie ostrożny, zatrzymał się więc znowu w gęstwinie i począł obserwować.
Ktoś jechał w jego stronę, ale kto to był?
Niebawem można było dokładniej przyjrzeć się jeźdźcowi. Miał on kurtę zieloną, kaszkiet, pas skórzany i pistolety w olstrzach. Gdyby Piotruś znał bliżej życie krajów kulturalnych, byłby poznał listonosza, będącego jednocześnie wysłańcem pocztowym, obsługującym rozmaite haciendy i folwarki w llanosach.
Jakkolwiek jednak nie wiedział tego, twarz poczciwa Hiszpana i ubiór jego trochę żołnierski, natchnęły go o tyle zaufaniem, że wysunął się z za krzaka i postanowił zapytać się o drogę.
Kiedy się zrównali, chłopiec uchylił kapelusza i spytał:
— Senor, czy daleko jeszcze do Bogoty?
Listonosz obrzucił go badawczem wejrzeniem i odrzekł:
— Do Bogoty?... Będzie dobrych siedem gleguas (mniej więcej półtorej mili). Za trzy godziny tam będziesz... Masz prostą i utartą drogę, ale ja! — tu westchnął ciężko.[8] — tłukę się po stepie: najpierw hacienda Rosario, potem Alcantara... Za dwa dni nie załatwię.
Chciał już ruszyć koniem, lecz się nagle zatrzymał.
— Ale, ale — dodał — strzeż się, bo chociaż nie wyglądasz na bogacza, ale masz konia i broń. Tu niezupełnie bezpiecznie.
— Jakto! pod samem miastem — zdziwił się Piotruś.
— A cóż to? Z nieba spadłeś? Gdzież mają grasować bandidos, jeśli nie pod miastem. Patrz, rozwożę tylko listy, a muszę mieć pistolety, choć grosza przy mnie nie znajdziesz... Psia służba!...
I, mrucząc pod nosem, ruszył dalej w llanosy.
Piotruś uśmiechnął się radośnie. Więc już za kilka godzin znajdzie swoich przyjaciół! Czy nie zapomnieli o nim? Czy ich zastanie?... Odpychał jednak od siebie wszelkie myśli trapiące i spoglądał jasno w zbliżającą się szybko do niego nową przyszłość.
Nagle przypomniał sobie... — A don Fernando?... Prawda! Nie można przecież pozostawiać nieszczęśliwego Hiszpana w rękach bandytów. Trzeba koniecznie i przedewszystkiem zawiadomić don Carlosa. Ale — myślał sobie w duchu Piotruś — na wszystko starczy czasu. Byleby tylko jak najprędzej dotrzeć do Bogoty.
I pogalopował snująca się przed nim szeroką drogą.
Piotruś nie radowałby się tak przedwcześnie, gdyby wiedział, że przed nim przejeżdżał tędy — Maxtla.
Jakieś podejrzenie zrodziło się wśród bandytów. Czy zdziwił ich spokój jeńca, czy dojrzeli jakieś ślady, dość że Juarez postanowił nie tracić chwili czasu i wysłać Maxtlę na zwiady.
Indjanin miał krążyć i badać okolicę, dopóki wysłaniec Juareza nie zawiadomi don Carlosa o okupie. Wprawdzie Maxtla był peonem don Fernanda i mógł zwrócić na siebie uwagę, ale zręczny Indjanin zapowiadał, że da sobie radę i w każdym razie zmyśli jaką historję o sobie i o swoim panu.
Maxtla widział Piotrusia, rozmawiającego z listonoszem na drodze, i w sposób nieokreślony począł go o coś podejrzewać. Chłopiec jedzie z llanosów — a nuż co widział lub czegoś się domyśla? Indjanin pogalopował też przodem i znikł w gęstwinie, spuszczającej się ku rzece.
Piotruś jechał dalej, poganiając konia i rojąc wciąż o rychłem zobaczeniu się z przyjaciółmi. Co robi dr. Mański? Co porabia wesoły zawsze Chodzik?... Jak też wyglądają znani mu ledwie z opowiadania don Matteo i donna Bartolomea, zwana tio Barto, albo ciotką Bartosiową?
Piotruś, pomimo lekkiego śniadania, nie czuł głodu i galopował wciąż, oglądając się tylko na słońce. O ostrzeżeniu listonosza ani myślał. Na drodze była wprawdzie pustka, ale w biały dzień, tuż pod samem miastem, ktoby tam robił zamach na jego poncho i chudopacholski węzełek.
Nagle w cienistym wąwozie koń jego zastrzygł uszami, a Piotruś obejrzał się niespokojnie. Ledwie miał czas wyprostować się na siodle, gdy świsnęło lasso i chłopiec spadł na ziemię napół zduszony, tracąc zupełnie przytomność.
Z gęstwiny wysunął się Maxtla.
— Mógłbym go zabić — rzekł do siebie — i to może byłoby najlepiej, ale nie chcę mieć do czynienia z alguazilami przed czasem... Zresztą wygląda na Aymara, a z tymi także nie chcę zadzierać... Dość będzie, jeśli zabiorę mu konia i te łachmany... Powiedzą, że został ograbiony przez włóczęgów. I tak jest trochę poturbowany, bo, jak widzę, rozbił sobie głowę o kamień... Jeśli nie wstanie, tem lepiej — ja go nie zabiłem!...
Wypowiedziawszy te posępne słowa, Maxtla ujął konia Piotrusia, ściągnął z chłopca poncho, zabrał jego węzełek i zniknął w gęstwinie.
Piotruś pozostał sam jeden z krwawiącą głową, leżąc wśród traw, które kołysały się nad nim smutnie.






ROZDZIAŁ XIII.

Ratunek.

Po drodze z llanosów do Bogoty kłusowało dwóch jeźdźców.
Jeden z nich na ładnym i starannie utrzymanym koniu rasy angielskiej ubrany był w zręczny i wytworny ubiór hiszpański, drugi zaś nosił zwykłą odzież peonów. Pierwszy w ciemnej swej kurtce, ujętej ponsowym pasem, wyglądał na młodzieńca może dwudziestoletniego, drugi, silnie opalony, z twarzą poczciwą, był nieco starszym z wieku Indjaninem.
Kiedy obaj jeźdźcy znaleźli się w wąwozie, koń młodego Hiszpana chrapnął i rzucił się w bok, tak, że aż młodzieniec zachwiał się w siodle.
— Inglezie, co się stało? — zawołał Hiszpan, klepiąc konia po gładkiej szyi. — Czego się boisz? Nie wiedziałem żeś taki strachliwy.
Ale koń nie przestawał strzyc uszami, a i muł peona począł się w sposób widoczny niepokoić.
— Coś tu musi być, senor! — odezwał się peon — zwierzęta nigdy się darmo nie strachają.
— A więc zobacz, Chica — odezwał się Hiszpan — ale petytilso miej napogotowiu.
Peon skręcił w bok, zaledwie jednak zrobił kilka kroków, gdy zawołał z przerażeniem:
— Santa Maria! tu leży zabity.
— Kto? — spytał młodzieniec.
— Nie wiem. Zdaje się, że indio, choć... dalibóg nie wiem.
Młodzieniec zeskoczył z konia i prowadząc go za cugle skierował się w stronę peona.
Tu rozciągnięte wśród traw leżały jak gdyby czyjeś zwłoki.
Młody Hiszpan pochylił się nad ciałem.
— Ależ to ledwie chłopiec... Głowę ma rozranioną... Komu zależało na tem, aby go zabijać?
I ręką począł dotykać jego piersi.
— On żyje... Tylko chwilowo stracił przytomność. No, ruszże się, Chica.
Peon, stojący trwożnie z pewną obawą wobec trupa, ożywił się teraz i począł oglądać rannego.
— Rana lekka — oświadczył z zupełną pewnością w głosie — proste uderzenie o kamień... O! tutaj leży pod kapeluszem... Widać na nim ślady krwi.. Chyba spadł z konia, ale gdzie koń?... Musiano go ograbić, senor Basilio.
Młody Hiszpan, nazwany donem Basilio, dobył tymczasem manierki i, ostrożnie podnosząc głowę rannego, wsączył mu parę kropel do zaschłych ust.
Ranny otworzył oczy i westchnął.
— Przychodzi do siebie — odezwał się don Basilio. — Żywo Chica, ruszaj za wodą, trzeba mu obmyć i przewiązać głowę. Przecież nie zastawimy tak bliźniego bez opatrunku na drodze.
Chica bez słowa protestu wskoczył na muła i pogalopował w dół ku rzece.
Hiszpan zostawszy sam, uwiązał konia i usiłował posunąć rannego, aby go oprzeć plecami o drzewo w pozycji siedzącej.
Ranny kilkakrotnie jęknął podczas tej bolesnej dla niego operacji i z ust jego wyrwały się słowa:
— Doktór Mański... Don Carlos...
— Per dio! — mruknął don Basilio — a skąd ten chłopak wymienia nazwiska, które mi są znane? Dr. Mański był przecież w haciendzie mego stryja, a don Carlosa i don Fernanda znam dobrze. Trzeba go się wypytać, jak tylko przyjdzie do siebie. Zaraz mu będzie lżej, gdy mu zrobimy opatrunek. Żeby tylko Chica nie marudził.
Ale Chica, nawykły do pełnienia wlot rozkazów młodego pana, już galopował z wodą w sakwie podróżnej i wołał zdaleka:
— Aqua fresca! (woda świeża), — jak nawołują w dnie upalne roznosiciele wody w miastach hiszpańskich.
— Dawaj prędzej! prędzej! — naglił don Basilio.
Za chwilę obmyto ranę Piotrusia (czytelnicy domyślają się bowiem, że był to on właśnie) i zrobiono mu świeży kompres na głowę.
Piotruś odetchnął pełną piersią i zwrócił wdzięczne spojrzenie w kierunku młodego Hiszpana.
— Senor! — rzekł słabym głosem — ocaliłeś mi życie. Czem ci biedny odsłużę?
— Nie masz potrzeby niczem odsługiwać, boć to przecież obowiązek każdego ratować bliźniego w nieszczęściu. Ale jeśli możesz mówić, objaśnij nas, co się stało.
— Nie wiem, senor. Wracałem z llanosów, gdy ktoś zarzucił mi lasso na szyję, a potem straciłem przytomność.
— Widocznie chciano cię ograbić.

— Jak widzę, tak. Nie mam już ani konia, nie widzę poncha i mojego węzełka.
Młody Hiszpan dobył tymczasem manierki i ostrożnie podnosząc głowę rannego wsączył mu parę kropel do zaschłych ust. Str. 102.
A tak mnie ostrzegli llanerosi, i ten listonosz, i don Sanchez...

— Don Sanchez? — zdziwił się Hiszpan. — Znasz don Sancheza? To może znasz i mego stryja don Alonza i moją siostrzyczkę cioteczną Rositę?
Zamyślił się młody Hiszpan i rzekł:
— Opowiadano mi, że jakiś wracający z llanosów chłopiec celnym wystrzałem zabił jaguara i ocalił życie mojej siostrzyczce. Czyżbyś to był ty?...
Piotruś milczał i tylko, pomimo bladości, lekko się zarumienił.
Hiszpan wyciągnął doń rękę.
— Patrz, co za zrządzenie Opatrzności! Toż mój dobry uczynek był prostą spłatą długu i to niezupełną, gdyż ja nie narażałem się na żadne niebezpieczeństwo, podczas gdy ty…
— Nie mówmy o tem — przerwał mu zawstydzony Piotruś.
— Dobrze, nie mówmy teraz, ale powrócimy jeszcze do tego tematu. Tymczasem powiedz mi, co znaczyły wymienione przez ciebie nazwiska dra Mańskiego i don Carlosa.
Piotruś znów się zaniepokoił. Czyżby podczas swej nieprzytomności zdradził tajemnicę don Fernanda nieznajomym? Wprawdzie don Basilio zasługiwał, jak się zdawało, na zaufanie, ale Piotruś miał zlecenie wyraźnie do don Carlosa i sekretem cudzym rozporządzać nie powinien.
Wkrótce jednak przekonał się, że nic nie zdradził, więc uspokojony, zwrócił całą rozmowę na dra Mańskiego i wyraził swoją troskę, jak mu teraz trudno będzie dotrzeć do Bogoty, aby się zobaczyć z przyjaciółmi.
— Bądź o to spokojny — rzekł don Basilio. — Teraz tem więcej nie zostawimy cię samego. Chica ustąpi ci swego muła, a za parę godzin umieścimy cię w posadzie „Pod zwycięskim torreadorem“. Tam znajdziesz z pewnością wieści o drze Mańskim, a już ja się zajmę tem, żeby ci było dobrze.
Jakkolwiek osłabiony, Piotruś wyraził gotowość ruszenia natychmiast. Wsadzono go więc ostrożnie na muła i cała trójka ruszyła wolno w stronę Santa Fé de Bogota.
Poczciwy Chica troskliwie podtrzymywał Piotrusia na siodle, wybierając możliwie równą i wygodną drogę.






ROZDZIAŁ XIV.

W Santa Fé.

Stare miasto Santa Fé de Bogota, stolica dawnej Nowej Granady, a dziś Kolumbji, leży na podwyższeniu nad llanosami, na jednym z tarasów Południowych Kordyljerów, noszących także nazwę: Andy.
Wysokie wieżyce starej katedry, kopuła Santa Clara i smukły szpic San Francisco witają podróżnych zdaleka, przewyższając w perspektywie ostro wierzchołki Gwadelupy i Monserato, błękitniejące albo zróżowione lekko w oddali.
Miasto ma wygląd wesoły, dzięki jasnym barwom swych domów i czerwonej dachówce, kąpiącej się w złotej ulewie południowego słońcu. Smukłe eukaliptusy i ponsowo kwitnące kaktusy nadają mu pełen barwy koloryt.
Było już dobrze po południu, gdy przed posadą (zajazdem) „Pod zwycięskim torreadorem“ zatrzymał się jeździec, ubrany z hiszpańska, w sombrero, poncho, z dwururką na ramieniu i z całym arsenałem broni zapasowej. Zwyczajem, przyjętym w miastach leżących na pograniczu llanosów, miał on osłonięty dół twarzy i usta, tak że mu wyglądały tylko płowe wąsy, jak wiechcie.
Ledwie tylko koń jeźdźca zatrzymał się przed bramą, gdy wybiegł na spotkanie posadero i wyciągając rękę ku wewnętrznemu „patio“ (podwórzu) zapraszać zaczął.
— Senor caballero, raczy zawitać do mojej posady. Nie można było lepiej trafić jak pod „Zwycięskiego torreadora“. Tu wino najsmaczniejsze i obrok dla konia w najlepszym gatunku. He, he! Pepe z tego słynie na całe Santa Fé i okolicę...
I już zwrócił się ku patio, aby wywołać peona, gdy jeździec powstrzymał go w zapędzie:
— Ślicznie mówisz, senor posadero — mruknął pod wąsem — ale ja tu przyjechałem nie na twoje kwaśne wino, ani po obrok dla „Łysego“. Ale do rzeczy. Jestem don Matteo, mayordomo del dr. Mański.
Posadero uchylił czapeczki włóczkowej i spytał jeszcze uprzejmiej:
— Co Excellenza rozkaże?
— Nie jestem żadna „Excellenza“, tylko prosty sługa mojego pana, a przyjechałem zapytać, czy nie zgłaszał się tutaj chłopiec, zowiący się Pedro i nie pytał o dra Mańskiego.
Posadero okazał zdziwioną minę i odrzekł:
— Nie senor, nikt nie pytał, ani się nie zgłaszał... A byłbym spamiętał! Bo, chociaż nie znam doctissime doctor Mański, ale zawsze taka osoba...
Jeździec nie słuchał dalej. Szarpnął niecierpliwie konia i ruszył ulicą, ginąc za jej zakrętami, zanim posadero skończył długą orację na cześć nieznanego sobie doktora Mańskiego.
Jadąc dalej, don Matteo, w którym poznajemy Mateusza, mruczał sobie pod nosem:
— Aha! Nie zgłosił się... Widać temu Pedrowi, czy tam Pietrkowi nie spieszno do ludzi. Woli siedzieć pomiędzy swemi morusami. Wyrwał się z gór, zapachniały mu llanosy, więc się teraz przyłączył do jakiej szajki i dobrze mu.
Machnął desperacko ręką i mruczał dalej:
— Czego my tu czekamy?... Mieliśmy ruszyć dalej do Brazylji, żeby trochę odetchnąć pomiędzy swoimi, a potem do Warszawy. Bartosiowa zwłaszcza, aż się rwie do tej tam Brazylji, gdzie zostawiła swojaków przed laty, ale ja tobym duchem leciał nad tę naszą kochaną Wisełkę... A tu masz — siedź! Doktorowi zdaje się, że znów znalazł królewicza... jużci tamten był Pawełek,[9] a ten akuratnie Pietrek... Bartosiowej znów przypomniał się Piotruś Matusików, którego zostawiła małym bębnem w Brazylji. Powiada, że przez pamięć na swojaka zarazby i tego nowego morusa wyrychtowała na ludzi, zwłaszcza, że to pewnikiem dziecko porwane. Ale kto tam wie, jaki w nim czart siedzi. Bartosiowa wyrychtowała wprawdzie i tego pokrakę Chodzika, że teraz do ludzi podobny, lecz czy jej się zawsze udawać będzie?
W tej chwili na zakręcie ulicy stanął przed nim na ładnym muliku siedzący chłopak z szerokiemi ku górze wznoszącemi się ustami, jakby w wiecznym uśmiechu.
— Aha! już pan Mateusz do siebie mruczy, a to zły znak! — odezwał się chłopak po polsku. — Widocznie niema Piotrusia.
— A niema! — mruknął Mateusz i spytał: — A ty skądżeś się tu wziął?
— Nie wytrzymałem i postanowiłem dowiedzieć się prędzej, bo i pani Bartosiowa się niecierpliwi. Chyba mu się co stało w górach?
— Co miało się stać? — odburknął Mateusz. — Znajdzie się zguba i będzie jej miała tyle Bartosiowa, aż jej zbrzydnie...
— Ale! — oburzył się Chodzik. — Pan Mateusz nie wie, co to za poczciwe serce w tym chłopaku. Toż on nas dwa razy ocalił i dwa razy poświęcał życic za nas.
— Pewnie liczył na sowitą nagrodę! Poznał się w mig na naszym doktorze...
— Oj, pan Mateusz widocznie w złym humorze, boby takich herezyj nie prawił. Ten Pedro, czy jak go tam zwą, tyle liczył chyba na nagrodę, ile ja na warząchew pani Bartosiowej, która ma dłoń również hojną jak krzepką... najwyżej nabrałby się tą warząchwią w naszej szkole i nasłuchał mruczenia pana Mateusza, który także najpierw zaczyna od złości, a kończy na miłości. Choćby to na złe temu chłopakowi nie wyszło, ja to wiem.
Mateusz już udobruchany widocznie, marszczył się jeszcze, ale i uśmiechał pod wąsem, powtarzając:
— Pleciesz, Chodziku, pleciesz, byle pleść!
Chodzik widząc zmianę w usposobieniu groźnego z pozoru tylko mayordoma, zagadnął:
— A dokąd to pan Mateusz zmierza? Bo chyba nie w stronę pałacu tego bogacza don Carlosa, gdzie się niecierpliwi pani Bartosiowa. Nie podoba mi się ten don Carlos, chociaż ma takie piękne zbiory, do których zapalił się nasz doktór. Zato, ma bardzo dobrego syna, don Fernanda. Ale, ale!... Właśnie mówiła Bartosiowa, że don Carlos strasznie się niepokoi, bo syn jego powinien był już powrócić ze swej wycieczki, na którą wybrał się z zaufanym peonem. Po przygodzie naszej z panem, bogacz ma tak nabitą głowę rozbojami, a szczególniej Aymarami, że uspokoić się nie może. A jednak don Fernando nie miał się zbytnio zapuszczać w góry.
— Kto wie, może go spotkam — odrzekł Mateusz — bo właśnie jadę w llanosy.
— Aha! — wykrzyknął Chodzik. — Nie mówiłem! Pan Mateusz złości się na naszego Piotrusia, a jedzie go szukać! Otóż to cała złość pana Mateusza!
— Jadę, bom już zły naprawdę i chciałbym stąd ruszyć nareszcie.
— No to niech mnie pan Mateusz weźmie z sobą.
— Ani myślę! Ty jedź uspokoić pana i zawiadomić go, że może dziś nie wrócę. Wszystko będzie zależało od tego, jak mi się powiedzie. Czekając na was i będąc jeszcze bardziej zły, niż teraz — bo widział to kto, żeby tak narażać swe życie, jak nasz zacności doktór! — spenetrowałem wszystkie drogi i jeśli spotkam tego smyka, to go za uszy przyciągnę i odrazu nauczę pośpiechu. Także mi panicz, żeby na siebie kazał czekać!
Chodzik chciał jeszcze prosić i począł przekładać, ale Mateusz był nieubłagany: kazał mu wracać do pałacu don Carlosa, sam zaś skręcił w ulicę i skierował się zaułkami ku llanosom.







ROZDZIAŁ XV.

Podejrzenia Mateusza.

Mateusz, wydobywszy się z miasta, ruszył znaną sobie drogą wśród przedgórzy i wkrótce począł się spuszczać ku llanosom. Tu zawahał się nieco, lecz przypuszczając, że ten, kogo szuka, może się znajdować lub nawet błądzić w szczerym stepie, skierował się w głąb llanosów. W ten sposób ominął właśnie drogę, po której wieziono wtedy Piotrusia do miasta.
Mateusz, wychowany na równinach mazowieckich, mimowoli witał zawsze z przyjemnością szeroki oddech płaszczyzny, po której dla oka „równa droga — i do nieba i do Boga...“ Góry tłoczyły go zawsze, a chociaż ani stepy Jukatanu, ani llanosy nie przypominały Mazowsza, jednak wolał te równie, niż pofalowany i górzysty grunt republik południowoamerykańskich.
Znalazłszy się też w llanosach, odetchnął głęboko i puściwszy swego „Łysego“ umiarkowanym truchcikiem, pogrążył się w myślach, goniąc marzeniem za swą ukochaną Wólką i szarą Wisełką...
Z tej zadumy zbudziło go człapanie muła, który widocznie zmierzał w tę stronę. Na mule siedział Indjanin, owinięty w sute poncho, z kapeluszem nasuniętym na oczy. Jeździec widocznie chciał minąć Mateusza, ten jednak, gdy się zrównali, zagadnął go:
— He, indio, a skąd?
— Z llano — brzmiała krótka odpowiedź.
— Jakto z llano? — zdziwił się Mateusz — to dziwne! Ja naprzykład jadę z Bogoty do llanosów, a zdaje się, że wypada nam ta sama droga.
Indjanin rzucił niechętne wejrzenie na Mateusza.
— Step jest i w bok od Bogoty — mruknął.
— To widzę włóczymy się po stepie — uśmiechnął się Mateusz, lecz jednocześnie z pewną podejrzliwością zaczął przyglądać się Indjaninowi.
Ten dostrzegł widocznie ów cień podejrzenia, który się przemknął po obliczu mayordoma, gdyż uznał za właściwe bliżej się wytłumaczyć.
— Senor nie wie, że biedny indio ma troskę. Nic dziwnego, że się włóczy, bo zgubił pana.
— O, do licha! — zawołał Mateusz. — To źle! Cóż to za peon, co gubi pana w stepie.
— Pan młody i — uczony... — uśmiechnął się złośliwie peon. — Uczony szuka, czego znaleźć nie może, a gubi często to, co ma... Uczony patrzy, a nic nie widzi.
— Głupiś! — huknął Mateusz. — I ja mam uczonego pana, który widzi z pewnością lepiej niż ty, a nawet lepiej niż ja... Ty o uczonych nie wydawaj zdania, a lepiej pilnuj swego pana, żeby ci nie ginął!
W duchu jednak pomyślał sobie:
— Bestja morus ma trochę racji. Rychtyk, jak dr. Mański, który niedawno zginął w górach. Ale czego ten żółtogęby ma wydziwiać uczonych!
Głośno zaś dodał:
— Skoro i ty szukasz i ja szukam, to może razem poszukamy.
Teraz Indjanin spojrzał podejrzliwie na Mateusza:
— A kogo senor szuka?
— Oho! ciekawyś... — odezwał się Mateusz. — Albo ja pytam, kogo zgubiłeś?...
Indjanin zmieszał się mimowoli.
— Moja zguba nie jest tajemnicą. Jestem peonem senora Fernando, syna bankiera don Carlosa.
— Ohoho! — pomyślał sobie Mateusz — to ciekawe. A powiadano mi, że don Fernando wyjechał w towarzystwie peona, który zna llanosy, jak swoją kieszeń. I to on zgubił swego pana!... No! no!...
Udał jednak zupełnie obojętnego i odezwał się spokojnie:
— Znam trochę don Carlosa, mówiono mi, że to bogacz nielada, choć ja nie z tych stron jestem. Czy on jest tutejszy?
Indjaninowi dziwnie błysnęły oczy.
— Nie, pochodzi z Brazylji. Przybył tu jak powiada don...
Nagle uciął i zamilkł.
Mateusz nie dał poznać, że spostrzegł tę dziwną przerwę i znów zaczął mówić obojętnie.
— Wiem także, że syn jego don Fernando ma istotnie przewrócone w głowie. Łowi pająki, upędza się za robakami i goni motyle... No, nie miał nic innego do roboty, to i takie zajęcie wystarczy mu do zabicia czasu. Musiałeś mieć z nim sporo kłopotu.
— Otóż to, otóż to! — powtórzył ucieszony Maxtla (on to był bowiem). — Urwanie głowy miałem z tym moim młodym panem.
— I zginął ci?
— Zginął, jak kamień w wodę. Wczoraj ku wieczorowi byliśmy z tamtej strony Bogoty (tu wskazał ręką wręcz przeciwny kierunek), gdy don Fernando zapragnął zapolować na jakiś dziwny gatunek ćmy. Oddalił się ode mnie i już go nie widziałem.
— To dziwne! — rzekł coraz więcej nieufny Mateusz.
— Obawiam się, czy go nie porwali bandidos.
— Czyżby ośmielili się uczynić to w pobliżu miasta?
— O, senor! zaraz znać, że nie jesteś tutejszy — odezwał się Maxtla — inaczej przestałbyś się dziwić.
— Ale tak blisko ciebie... Przecieżbyś coś usłyszał.
— Senor, przysięgam, żem nic nie słyszał! — zaprotestował gorąco Indjanin.
— No, ja tego nie mówię, tylko się dziwię... Zresztą i ciebie nie pożałowaliby bandyci.
— O! cóżby oni wzięli u biednego indio!
Mateusz obrzucił okiem znawcy muła i rzekł:
— Ano, muł niezgorszy, i poncho masz dostatnie... Jużby ci tam tego nie zostawili.
— Wielki duch strzegł biednego peona — płaczliwie zawtórował Maxtla i dodał znienacka. — Ale senor kogoś zgubił... Oby go także oszczędzili bandyci!
Mateusz jednak miał się na baczności! Indjanin budził w nim coraz więcej podejrzeń, więc postanowił zagadkową tę sprawę wyświetlić, a sam nie zwierzać się z niczem. Odezwał się więc obojętnie:
— Moja sprawa — to zupełnie co innego, i ja mam równie nieszczęśliwego peona, który zgubił wprawdzie nie pana, lecz muła. Muł gorszy wprawdzie od twojego, ale zawsze to strata.
Maxtla roześmiał się szczerze.
— No z mułem będzie łatwiejsza sprawa. Jeśli to się dziś stało, to z pewnością przyłączył się do jakiej karawany i powrócił do miasta.
— Ja też tak myślę i dlatego zamierzam już powrócić. Wyjechałem tak trochę, bo po południu nie wrócił. Ale mój peon szuka go po posadach i z pewnością tam go prędzej znajdzie. Szczęśliwej zatem podróży i powodzenia.
— Oj, żeby mi się udało choć wieść jaką znaleźć o moim panu — biadał Maxtla — bo tak nie śmiem powrócić nawet do miasta. A senor nie wie, czy ojciec się bardzo niepokoi? bo mi się zdaje, że ja senora widziałem w pałacu.
Mateusz mimowoli nasunął głębiej chustkę pod wąsy i odezwał się spokojnie:
— Być może, bo i ja ciebie sobie nieco przypominam. Obdarzano cię wielkiem zaufaniem.
— Otóż tem większa ciąży na mnie odpowiedzialność — skarżył się Indjanin. — A co ja jestem winien?
— Oczywiście nic — przytaknął Mateusz. — Ale mogę cię pocieszyć, że w Bogocie nic nie słyszałem.
Maxtla odetchnął z widoczną ulgą.
— A więc szczęśliwej drogi, senor, a ja ruszam dalej, nie tracąc jeszcze nadziei. Tylko senor musi mi obiecać jedną wielką łaskę, a mianowicie, aby nie zechciał próżno niepokoić ojca. Jestem pewny, że jutro będzie miał o synu wiadomość.
— Bądź spokojny, to nie moja sprawa i nie mam ochoty do niej się mieszać. Mnie chodzi teraz najpierw o mego muła.
I, skręciwszy konia, Mateusz pocwałował w kierunku miasta.






ROZDZIAŁ XVI.

Chodzik robi odkrycia.

Mateusz nie pojechał jednak do miasta. Galopując ciągle, powstrzymał nieznacznie swego Łysego, i ostrożnie usiłował się obejrzeć. Rzecz szczególna, zdawało mu się, że Indjanin także się oglądał za nim...
— Sprytnyś ty — pomyślał sobie mayordomo — ale i ja niegłupi. Kto wie, czy nie masz ochoty mnie śledzić, a w każdym razie przekonać się czy rzeczywiście wracam do miasta? Otóż nie dowiesz się tego, mój kochanku, a ja wkońcu cię znajdę.
Mrucząc tak sobie, Mateusz galopował znów dalej, zwolna tylko skręcając ku rzece, która w pobliżu miasta żłobiła cienistą dolinę.
Niedarmo przedtem myszkował Mateusz w okolicy Bogoty, zabijając w ten sposób trapiący go niepokój o d-ra Mańskiego. W tych swoich wycieczkach zbadał on wszystkie zakątki podmiejskie, wszystkie zaułki i obracał się tutaj, jak u siebie w domu.
— Swoją drogą — mruczał — źlem zrobił, żem nie wziął ze sobą Chodzika. Sprytna bestia i kuta na cztery nogi, zwłaszcza w stepie. A jakie ma oczy!... Ot, szkoda!
Nagle, jak gdyby myśli jego zostały odczytane, z gęstwiny wynurzyła się najpierw głowa muła, a potem i cała postać Chodzika, który zagadnął niby obojętnie:
— Aha, pan Mateusz wraca do miasta, bo widocznie nic nie znalazł... Szkoda, że pan Mateusz nie zabrał z sobą Chodzika.
Mayordomo tak był zdumiony tem niespodziewanem zjawieniem się chłopca, i tem spełnieniem się swych życzeń, że zapomniawszy o zwykłej powadze, krzyknął:
— Bóg mi cię zesłał, chłopcze! — Skąd się tu wziąłeś!
— Skąd się miałem wziąć? Z domu. Załatwiłem, co mi było polecone i ruszyłem na spotkanie pana Mateusza. Powiem nawet, że mnie pani Bartosiowa w sukurs panu Mateuszowi wysłała. „Ruszajno, powiada, bo sobie stary nie da rady“.
— No, no, obejdzie się bez opieki Bartosiowej — obruszył się Mateusz.
Wysłuchawszy jednak tego krótkiego raportu swego przygodnego adjutanta, opowiedział mu spotkanie w stepie i zwierzył się z podejrzeniami.
Chodzik wysłuchał uważnie i nagle ożywił się cały.
— Tego Maxtlę oddawna podejrzewałem — rzekł. — Zresztą nie podoba mi się i sam don Carlos. Szkoda jednak don Fernanda, bo to dobry chłopak! A kto wie, czy ten hultaj peon nie ma także na sumieniu i naszego Piotrusia? Trzeba to wszystko zbadać, a ja dam sobie radę. Niech pan Mateusz jedzie dalej aż do posady Juana nad rzeką i tam zatrzyma się w krzakach, a ja ruszę w step doganiać Maxtlę. Przysiągłbym, że niedaleko ujechał i że próbuje śledzić ze swej strony pana Mateusza. Słońce ma się ku zachodowi, trzeba się więc spieszyć. Jak będzie co do zakomunikowania, dam znak, krzyknąwszy trzy razy, jak czajka rzeczna. Tylko niech się pan Mateusz nie niecierpliwi, bo to może zawsze kawałek czasu potrwać.
Powiedziawszy to, ruszył naprzód, a Mateusz skierował się ku wskazanej oberży, którą znał i z widzenia i z fatalnej reputacji.
Chodzik nie udał się przecież w step, lecz pojechał wzdłuż rzeki, będąc pewny, że tutaj spotka z pewnością Indjanina.
— Maxtla — rozważał sobie — musiał spostrzec w każdym razie manewr poczciwego pana Mateusza, bo nie jego wziąć na takie fortele, i z pewnością z drugiej strony podążył ku rzece, gdzie łatwiej ukryć się w krzakach. Tutaj więc znajdę go niechybnie.
Jakoż nie omylił się wcale, chociaż czekała go niespodzianka.
Nie ujechał jeszcze dobrej legua (mili hiszpańskiej), gdy w gąszczu krzewów usłyszał stłumione głosy. Zeskoczył więc z muła i ostrożnie począł się zbliżać do tego miejsca. Tu spostrzegł Maxtlę, nie samego przecie lecz w towarzystwie Hiszpana, który prostował jakiś papier na kolanach.
Obaj siedzieli na ziemi; koń i muł były rozjuczone, a Maxtla spożywał resztę jadła, którem widocznie pokrzepiał się także i Hiszpan, o czem świadczyły rozrzucone resztki mięsiwa i stojąca obok niego butelka.
Hiszpan, wyprostowawszy papier, zaczął go czytać.
— Juarez bardzo zręcznie mu wyłożył — odezwał się po przeczytaniu pisma — don Carlos nie będzie się drożył. Ale zawsze lepiej wiedzieć, z czem się jedzie.
I złożywszy papier, począł go znów skrupulatnie składać w kopertę.
— A co napisał campeador? (dowódca) — zapytał ciekawie Maxtla.
— E, ty tam tego nie wiesz, to stara historia! Ja co innego. Maczałem w tem trochę palce, więc powinno mi się nawet coś okroić. Niedarmo wybrał mnie Juarez na pośrednika. Widzisz, przed kilkunastu laty, kiedy don Carlos przybył po raz pierwszy do Bogoty z Brazylji, Juarez załatwił mu delikatną sprawę... Chodziło o odwiezienie pewnego chłopca do Aymarów — na wychowanie... Juarez spełnił swoją misję, ale zdaje się, że sprytny Niemiec — bo don Carlos jest właściwie Niemcem — nie uregulował należycie swoich rachunków. Odtąd Juarez miał z nim na pieńku, tem więcej, że don Carlos pragnął kilka razy pozbyć się niemiłego świadka. Teraz więc w liście podaje okrojony dawniej rachunek i prosi jak najpokorniej o uregulowanie... Ha, ha, ha, tylko prosi!
Zaśmiał się Hiszpan, a Maxtla zawtórował mu wesoło.
— A jaki tam rachunek? — zapytał.
— O, bagatela! Kilka tysięcy uncyj... Wystarczy dla nas wszystkich, nie licząc tego, że za ryzyko powinniśmy coś sobie urwać.
— To się rozumie samo przez się — przytaknął Maxtla.
— Chociaż — mówił dalej Hiszpan — powiedziawszy szczerze, ryzyko nasze nie jest zbyt wielkie. Z jednej strony za naszą całość odpowiada życie don Fernanda, a z drugiej don Carlos obawia się rozgłosu swej przygody.
— O co to, to nie! — pospieszył zapewnić Maxtla — po drodze udało mi się sprzątnąć jakiegoś podejrzanego włóczęgę, który wracał ze stepu i miał jakiś interes do don Carlosa. Był to młody chłopak i miał zbyt dobroduszną minę, wdając się w gawędy po drodze.
Chodzik, podsłuchujący z wytężeniem w krzakach, mimowoli nadstawił uszu.
— A może to nasz Piotruś? — pomyślał.
Nie doczekał się jednak potwierdzenia swoich domysłów, gdyż Maxtla ciągnął dalej:
— Potem spotkałem znowu jakiegoś strangero (cudzoziemca) w stepie. Zdaje mi się, że go znam, ale miał swój kłopot: szukał muła. Opowiedziałem mu historię o zgubieniu don Fernanda, ale podejrzewam go, że niezupełnie mi uwierzył. W każdym razie miał zamiar mnie śledzić i z pewnością włóczy się po stepie, szukając moich śladów. Dziś już nie zawiadomi don Carlosa, a jutro, jak zapowiedziałem, sami przyniesiemy stroskanemu ojcu wiadomość o jego synu. Nieprawdaż, senor Tejada? he, he, he!..
— No, ale dosyć odpoczynku — przerwał Hiszpan, nazwany senor Tejada — czas w drogę. Dziś wypadnie przenocować a Juana, aby tylko w oberży jego nie znalazło się zbyt wielu obcych gości.
— Byłem tam już — rzekł Maxtla, który przemilczał, że nawet sprzedał tam konia Piotrusia i jego zawiniątko — sami swoi.
— To także mała pociecha — mruknął Tejada — teraz najlepiej nie wtajemniczać nikogo w nasze sprawy.
— To też możemy stanąć w honorowej połowie oberży „dla przyjezdnych hidalgów“ — zaśmiał się Maxtla.
I począł przygotowywać konie do drogi.
Chodzik wiedział już dosyć. Ostrożnie tedy począł odprowadzać swego muła i, oddaliwszy się dość znacznie, wskoczył na niego, kierując się co sił do Mateusza.







ROZDZIAŁ XVII.

Posada Juana.

Mateusz po rozstaniu się z Chodzikiem podążył w stronę znanej sobie posady, czyli oberży Juana. Była ona tuż nad rzeką i składała się z dwóch części, jedna z nich, niby prosta szopa drewniana mieściła salę główną i rodzaj szynku, druga w niewielkiej odległości stanowiła nieduży budynek mieszkalny wraz z zabudowaniami. Szynk używał najgorszej reputacji: zbierali się tutaj włóczędzy podmiejscy, wśród których nie brakło zawodowych „bandidos“, ukrywających się przed „alguazilami“, t. j. urzędnikami sądowymi, oraz zwykłych rzezimieszków. W głównej posadzie był „hotel“, gdzie zatrzymywali się przejezdni tej samej przeważnie kategorji.
Mateusz okrążył ostrożnie posadę i ulokował się w pewnej odległości w krzakach.
Słonce zgasło już na zachodzie, lecz Mateusz mógł obserwować wszystko dokładnie, gdyż pełnia księżyca zalała srebrem rzekę i posadę. Światło miesięczne, jak migotliwa łuska, kołysało się na powierzchni wody, układając się w kręgi i smugi około kilku stojących na brzegu czółen, a na dach szopy i drzewa sypała snopy drżących promieni.
Wnętrze szopy, oświetlone jaskrawo, świeciło czerwoną plamą, a z wnętrza dobiegał gwar ludzkich głosów. Od czasu do czasu nowy przybysz przekradał się do posady.
Mateusz widział to wszystko i mruczał pod nosem:
— Śliczna tam musi być kompania, niema co mówić! Już to ów Juan dobiera sobie gości, jak w korcu maku. O każdym można powiedzieć, że „wart Pac pałaca“, t. j. tej brudnej budy i jej gospodarza. Brr... człowiek tu życia niepewny! Jak zaczną machać swojemi „machete“ (długiemi nożami), to niema co potem zbierać. Żeby ten Chodzik nie trzymał mnie tutaj długo, bo chociaż tchórzem nie jestem podszyty i byle pantery albo innego amerykańskiego kociaka się nie zlęknę, ale takiego sąsiedztwa nie lubię.
Ledwie Mateusz dokończył tego monologu, gdy zakrzyczała czajka rzeczna.
Krzyk ten był taki przenikliwy i smutny, że stary mayordomo drgnął.
— A ta czego wrzeszczy, jak pódzik (puhacz) — mruknął sobie — aż człowieka mróz po kościach rozbiera. A pójdziesz!
I machnął ręką ku rzece, jakby chciał spłoszyć natrętnego ptaka.
Czajki jednak nie było widać, a krzyk powtórzył się jeszcze dwukrotnie. Nagle Mateusz przypomniał sobie:
— Dalibóg, ta czajka to chyba Chodzik... Jak ten bestja wyśmienicie naśladuje głos ptaka... Przysiągłbyś, że najprawdziwsza czajka. Ale jak ja mu dam znać o sobie? Wprawdzie umiem nieźle naśladować ryk pantery, ale narobiłbym takiego hałasu, że przywołałbym tutaj całą te hołotę z budy i jeszcze dostał kulką w bok.
Mateusz poruszył się bezradny, ale troska jego była próżną, bo nagle usłyszał tuż przy sobie głos Chodzika:
— A czemu to pan Mateusz tak się rusza niespokojnie, że go o całą legua słychać, jak trzęsie krzakami. Jeszcze nas w posadzie usłyszą. Wyleźmy stąd lepiej, bo mam panu Mateuszowi dużo do opowiedzenia.
I, nie czekając na odpowiedź, zawrócił na drogę do miasta, pociągając za sobą Mateusza.
— No cóż? no cóż? gadaj! — dopytywał niecierpliwie mayordomo.
— Zaraz, zaraz! Odjedźmy tylko trochę, bo tutaj niebawem przybędą nowi goście: Maxtla i senor Tejada.
— A to co za nowe licho? — zdziwił się Mateusz.
— Senor Tejada jest wysłańcem Juareza do don Carlosa i przynosi wieści o synu.
— Gadaj wszystko po porządku, bo nie rozumiem.
Chodzik opowiedział pokrótce swoje przygody i to wszystko, co słyszał od Maxtli i senora Tejady.
Mateusz słuchał uważnie i kręcił głową.
— Widoczną jest rzeczą, iż ten Juarez więzi don Fernanda i chce za niego otrzymać sowity okup, którego mu nie poskąpi don Carlos, zwłaszcza, że ma coś z dawnych czasów na sumieniu. Tamci powiadają, że to Niemiec i pochodzi z Brazylji.... Hm, prawda i to, że w Brazylji sporo niemiaszków i w Paranie są całe ich kolonje. Sam pamiętam, żeśmy się tam z nimi często kłócili, bo i tam chcieli nad naszymi przewodzić. A już Bartosiowa to ma z nimi szczególniej na pieńku. Pamiętam jak mi opowiadała, że w sąsiedztwie Matusików mieszkał bogaty Niemiec, jakiś Karl Schultze, który w drogę im wchodził i do ich gruntu ciągle miał pretensje, niby to, że koncesję wcześniej uzyskał, choć to nie była prawda. Matusikowie dorobili się jednak sporo grosza i Niemcowi nie dali się zjeść w kaszy. Ale poco ja ci to gadam, kiedy to nie ma nic do rzeczy.
Chodzik był jakiś zamyślony.
— Kto to wie? — szepnął. — Ten don Carlos nigdy mi się nie podobał!... Jakoś mu źle z oczu patrzyło. Co znaczą te dawne konszachty don Carlosa z Aymarami? Trzebaby się o tem koniecznie dowiedzieć...
Potem zwracając się do Mateusza rzekł:
— A co pan Mateusz myśli o tym chłopcu, którego sprzątnął Maxtla?
— Albo ja wiem! — odparł mayordomo. — Kto to zgadnąć może, kogo tam taki łotr napadł...
— A wie pan Mateusz, co ja myślę/?
— No?
— To pewno był nasz Piotruś...
— Nie gadaj! Tożbym ja temu Maxtli pierwszy kark skręcił... Onby śmiał rękę podnieść na tego chłopaka, co ocalił życie d-rowi Mańskiemu! Et, bredzisz...
Chodzik uśmiechnął się smutnie.
— A tak pan Mateusz przedtem wyrzekał na tego „włóczęgę“...
— Bom był zły, że się spóźnia... Ale co innego spóźnienie, a co innego śmierć. Nie gadaj mi o tem, bo nie wierzę.
— Dałby Bóg, żeby tak nie było — rzekł Chodzik — ale Maxtlę musimy wybadać.
— Może wrócić do posady i zabrać obydwóch ptaszków natychmiast!
— Nie, panie Mateuszu, to na nic, ich tam za dużo i nie damy rady. Teraz najlepiej wrócić do miasta i iść spać.
— Spać! — zdziwił się Mateusz. — A ptaszki pofruną.
— Nie pofruną! — zapewnił Chodzik. — Jutro rano będziemy mieli z pewnością wizytę senora Tejady, a wtedy będzie można ich złapać.
— Czy sądzisz, że i Maxtla się zjawi?
— Tego nie wiem, ale jeden doprowadzi do drugiego, a obaj do uwięzionego Fernanda i do Piotrusia. Już ja się o to postaram.
— A don Carlosa nie uprzedzimy o jego synu?
— Dziś już będzie za późno, a zresztą przedtem należy wszystko opowiedzieć panu doktorowi.
— Masz rację, Chodziku, najpierw zaczniemy od doktora, i on nam najlepiej poradzi, co uczynić. Byleśmy go tylko nie zastali śpiącym.
— E, pan doktór siaduje długo nad swojem pisaniem. Pewno i teraz coś robi.
Już też zbliżali się do miasta, które w świetle księżycowem poczęło rozbłyskać wieżami i dachami swych domów. Pustemi ulicami przemknęli się szybko do centrum miasta, gdzie stał pałac bankiera don Carlosa. Ciemno już było wszędzie, tylko w bocznej oficynie błyszczało oświetlone okno.
— A co! pan doktór nie śpi — szepnął Chodzik.







ROZDZIAŁ XVIII.

Poseł bandyty.

Nazajutrz dość wczesnym rankiem konny jeździec wjeżdżał na dziedziniec pałacu don Carlosa.
— Excellenza w domu? — spytał nadbiegającego peona.
— Tak, ale nie przyjmuje o tak wczesnej godzinie.
— Bądź spokojny, mój przyjacielu. Excellenza przyjmie. Powiedz, że ktoś przywiózł wieści od don Fernanda.
— O, jeżeli tak, dam natychmiast znać mayordomowi.
I peon pobiegł w kierunku głównego budynku.
Senor Tejada (on to był właśnie) uśmiechnął się z zadowoleniem, zeszedł z konia i skrupulatnie obejrzał pistolety.
— Trzeba się mieć na baczności — mruczał sobie. — Ten stary łotr do wszystkiego jest zdolny. Kiedy jeszcze był w Brazylji i nazywał się Karl Schultze, kolonia jego, w której narówni uprawiał lichwę, jak i rolnictwo, nosiła miano „Karlsruh“ („Wytchnienie Karola“), wszyscy jednak Niemcy nazwali ją „Habichtsnest“ a Polacy „Sępie gniazdo“... i mieli rację! Herr Schultze rwał i szarpał swoją zdobycz, jak sęp prawdziwy. Tylko, że teraz trafił na kondora Juana... Ha-ha-ha, trafił swój na swego...
Zaśmiał się cicho, i począł porządkować odzież, gdyż właśnie ukazał się na schodach ganku peon i wołał:
— Excellenza prosi do siebie.
Tejada pewnym krokiem skierował się ku gankowi i poszedł ze służącym, prowadzącym go przez szereg obszernych komnat. Peon zatrzymał się przed gabinetem i oświadczył uprzejmie:
— Senor wejść raczy. Excellenza czeka.
Tejada z wytwornością rycerską zapukał i na głos zapraszający „intrate“ (wejdźcie) drzwi otworzył.
Na środku pokoju stał człowiek wzrostu średniego w surducie, z twarzą wygoloną, bez zarostu, z oczyma bystremi lecz niespokojnemi — i patrzał na wchodzącego.
— Senor przynosisz mi wieści od syna? — zaczął. — Mów prędzej i chciej zrozumieć niepokój ojca...
Nagle cofnął się i zawołał z nieukrywaną trwogą:
— Tejada!
— On sam! — pokłonił się nisko bandyta, zamiatając kapeluszem po podłodze.
Don Carlos cofnął się szybko do biurka i chciał odsunąć szufladę.
— Excellenza nie ma się co spieszyć — rzekł ironicznie Tejada, wysuwając rękę z pod poncha z pistoletem. — Na zapłatę będzie czas, a na co innego mam gotową odpowiedź.
Bankier zatrzasnął szufladę i ciężko opadł na fotel.
— Czego ode mnie chcecie? — szepnął.
— Ten list objaśni — odparł Tejada i założywszy pistolet za pas szeroki, dobył list z poza niego.
Don Carlos otworzył list i począł go niespokojnie przebiegać oczyma, Tejada zaś z założonemi rękoma oparł się o biurko i patrzał na czytającego z błądzącym na ustach uśmiechem.
Bankier skończył i opuściwszy pismo na kolana, szepnął:
— Kara Boża!
— Nie kara, tylko Opatrzność — poprawił bandyta. — Synek włóczy się po llanosach, jak nierozważny dzieciak, upędzając się za motylami, i prędzej czy później wpadłby w ręce bandytów. A tak dostał się pod opiekę znajomego, który dostawi go w całości i za skromne wynagrodzenie odda w ręce troskliwego ojca.
Ale bankier, zdawało się, nic nie słyszał i tylko powtarzał:
— Kara Boża! Kara Boża!... To za Matusików i tego małego...
— E, to stare dzieje! — rzekł Tejada. — Tamten jest dzisiaj Aymarem i o swój spadek upominać się nie będzie. Słusznie zato należy on się Juarezowi i mnie, którzy razem z Excellenzą ułatwiliśmy wychowanie sieroty, choć nas potem skrzywdzono.
Tymczasem bankier ciągnął, jakby mówiąc do siebie:
— Rodzice pomarli, byli mi dłużni, dużo dłużni i na kolonji ich był sekwestr... To dziecko mi przeszkadzało... Ja miałem syna i chciałem zrobić majątek...
— Właśnie, właśnie!... — potakiwał Tejada. — I zrobiłeś Excellenza, majątek... Można ci powinszować. Coś zaoszczędził na wychowaniu Matusika, toś hojnie wypłacił synowi. Ale i nam się należy cząstka, to trudno!
— Ile chcecie? — rzekł don Carlos, podnosząc oczy na Tejadę.
— Ależ w liście pięknie to wszystko wyłożono... Tysiąc podwójnych kondorów... Trudno, za sępią sztukę trzeba płacić kondorami... Ha, ha, ha! — zaśmiał się, rozweselony własnym dowcipem bandyta.
— Dobrze! Ale kto mi da gwarancję, że syn będzie puszczony?
— Oh! — oburzył się senor Tejada — my jesteśmy ludzie uczciwi i raz daliśmy tego dowód przed laty w sprawie tego malca. Ale nie żądamy zaufania. Syn i pieniądze będą wydane z rąk do rąk.
— Gdzie?
— Ciekawość zbyteczna. Osoba przez Excellenzę upoważniona stawi się dziś po południu w posadzie Juana. Stamtąd pojedziemy w llanosy i odbędzie się wymiana.
— A jeśli ograbicie pełnomocnika, a syna mi zatrzymacie?
— Fe! zaraz mamy grabić!... Co za brzydkie słowo dla uczciwego zarobku...






— Na zapłatę będzie czas, a na co innego mam gotową odpowiedź. Str. 140.
ROZDZIAŁ XIX.

Czego nie wiedział senor Tejada?

Przed posadą Juana w oddziale dla gości zamożnych siedział na ławie senor Tejada, a w pobliżu niego na ziemi Maxtla. Było to już po widzeniu się z don Carlosem, obaj więc z dobrą miną oczekiwali na nieomylny rezultat swej rozbójniczej wyprawy.
Senor Tejada, obliczając przyszłe zyski, nie szczędził danego mu zaliczenia i uraczył zarówno siebie jak i Indjanina kwaśnem winem miejscowem, które posadero podawał za prawdziwie hiszpańskie Alicante.
Humory obydwóch Hiszpanów były wyborne, a rozmowa snuła się ożywiona, chociaż nastrój ten różowy uległby z pewnością zmianie, gdyby wiedziano, co zaszło w pałacu don Carlosa.
O tem jednak, czego nie wiedział senor Tejada oraz jego pomocnik, opowiem poniżej czytelnikom.
Musimy w tym celu powrócić do opuszczonego przez nas Piotrusia.
Chłopiec przywieziony przez don Basilia i Chikę do posady „Pod zwycięskim torreadorem“ zapadł na gorączkę. Była ona rezultatem pragnienia i upływu krwi, a jakkolwiek nie przybrała formy zbyt groźnej, jednakże przetrzymała Piotrusia w łóżku przez dzień cały.
Nazajutrz wczesnym rankiem, kiedy go odwiedził don Basilio, chłopiec zwrócił się doń z usilną prośbą o ułatwienie mu widzenia się przedewszystkiem z don Carlosem.
— Jestem na twoje rozkazy — rzekł uprzejmie don Basilio. — Po usłudze, jaką wyświadczyłeś kuzynce mojej, Różyczce Vasquez, uważam się wraz ze stryjem za twego dłużnika. I gdybyś chciał...
— Oh, nie mówmy o tem! — zaprotestował Piotruś — dług, jeżeli był jakikolwiek, został już spłacony. Wszak ty, szlachetny panie, ocaliłeś mi życie.
— No, to nie mówmy także i o tem — uśmiechnął się młody Hiszpan. — Uważaj mnie raczej za przyjaciela i rozporządzaj mną jako takim, według swej woli.
To mówiąc wyciągnął rękę i uścisnął dłoń zarumienionego chłopca.
— Więc pragniesz zobaczyć się z don Carlosem — zagaił don Basilio, aby opanować chwilowe wzruszenie. — To mogę uczynić z łatwością. Don Carlos jest bankierem mojego stryja, a don Fernanda, jego syna, znam dobrze. Ale czy jesteś dość silny, aby wyjść?
— O, co do tego, to niema obawy — zapewnił Piotruś. — Po wczorajszym odpoczynku czuję się doskonale. A rzecz to pilna i nie cierpiąca zwłoki. Już i tak wyrzucam sobie, że się mimowoli spóźniłem.
— Skoro tak, to nie traćmy czasu — rzekł Hiszpan. — Ubierz się jako tako i chodźmy.
Za chwilę obaj młodzieńcy dążyli do pałacu don Carlosa.
W pałacu peoni powitali z należnym szacunkiem siostrzeńca bogatego haciendera, ale przepraszali go, że don Carlos ma obecnie naradę z doktorem i przyjąć nie może.
Piotruś począł się niepokoić.
— Ja jednak muszę zobaczyć don Carlosa — nalegał. — Mam wiadomości od syna...
— Oh, był tu już jeden — rzekł peon, spoglądając podejrzliwie na Piotrusia — i także przyniósł wiadomości... Musiało się coś stać, bo pan zmienił się do niepoznania i wezwał zaraz doktora.
— Był już ktoś? — zawołał przerażony Piotruś — tem więcej zobaczyć powinienem don Carlosa. Słyszysz, muszę widzieć pana...
Peon spojrzał bezradnie na don Basilia, ten jednak, odgadując rzecz istotnie ważną, poparł energicznie słowa Piotrusia.
— Ha! niech więc panowie pozwolą! — rzekł z rezygnacją peon i powiódł ich wewnątrz pałacu.
Gdy zbliżyli się do gabinetu bankiera, drzwi nagle otworzyły się i na progu stanął dr. Mański, a za nim w głębi ukazała się twarz blada don Carlosa.
Piotruś zatrzymał się jak wryty, i nagle, ulegając nieprzepartemu pociągowi, wysunął się naprzód, wołając radośnie:
— Doktór Mański! Doktór Mański! Znalazłem go nareszcie!...
Doktór spojrzał zdziwiony, lecz w tejże chwili twarz mu się rozpromieniła, wyciągnął ramiona i odezwał się serdecznym głosem:
— Piotruś! mój zbawca!... Witajże — kochany chłopcze! A toś nam strachu napędził, i mnie i Chodzikowi. Myśleliśmy, żeś zbłądził w stepie.
I ściskał w objęciu Piotrusia, który bladł i rumienił się z radości naprzemian.
— To dopiero ucieszy się Chodzik! — mówił dalej dr. Mański! — Nie uwierzysz, jaką masz w nim oddaną sobie duszę. A mój poczciwy Mateusz i Bartosiowa pragną cię jak najrychlej poznać. Jakżeś jednak aż tutaj dotarł?... Chodź do mnie, zabieram cię z sobą.
Ale Piotruś już oprzytomniał i odezwał się śmiało:
— Doktorze, za chwilę pójdę z tobą, lecz przedtem muszę spełnić zlecenie do don Carlosa.
— Ach, więc tyś przyszedł tutaj do pana bankiera? Oto go masz! Mów, o co chodzi.
Doktór obejrzał się, chcąc wskazać don Carlosa, lecz bankiera nie było już na progu.
Gdy spostrzegł Piotrusia, zatrząsł się cały i począł się cofać, jak przed widmem. Z ust jego wyrwał się przytłumiony okrzyk „Matusik“, a potem biegł szept pełen przerażenia.
— Kara Boża!... Kara Boża!...
Cofnął się w głąb gabinetu i opadł na fotel przed biurkiem.
Doktór wytłumaczył sobie inaczej zniknięcie bankiera. Zastał go osłabionego, wzruszonego i stroskanego o los syna. Naradzali się nad środkami najpewniejszego ocalenia don Fernanda i teraz łatwo było zrozumieć, że wobec sceny dla niego obojętnej, cofnął się dyskretnie do swego pokoju. Więc niestropiony wprowadził Piotrusia do gabinetu i rzekł:
— Pozwól panie bankierze, że ci przedstawię dzielnego chłopca, który ocalił mi życie. Ma do ciebie jakiś interes. Zechciej go łaskawie wysłuchać.
Don Carlos blady i drżący skinął głową.
— I ja mogę polecić go gorąco — odezwał się don Basilio, który dotychczas trzymał się na uboczu. — Jest to istotnie dzielny chłopak i niedawno ocalił życie mojej kuzynce, Rosicie Vasquez, nie chcąc nawet słyszeć o jakiejkolwiek nagrodzie.
A potem zwracając się do doktora, rzekł:
— Jestem siostrzeńcem tutejszego haciendera Vasqueza, który miał zaszczyt gościć cię, doktorze, w drodze z llanosów.
Uścisnęli sobie dłonie, a don Carlos, drżący na całem ciele, jak w paroksyzmie febry, szeptał wciąż do siebie:
— Palec Boży!... On ratuje innych, kiedy dla niego ludzie byli szakalami.
Piotruś tymczasem spoglądał niespokojnie po obecnych, nie wiedząc, czy może mówić przy nich.
— Mów przy wszystkich! — wyjąknął don Carlos. — Niech się spełni kara Boża.
Piotruś nie rozumiejąc dokładnie tych słów, spojrzał ze współczuciem na strapionego ojca i rzekł:
— Senor, smutną ci przynoszę wiadomość, ale jednocześnie mogę cię pocieszyć. Syn twój wpadł w ręce bandytów.
— To wiem! — rzekł don Carlos, podnosząc nagle głowę — ale skąd masz tę wiadomość?
Piotruś w krótkich słowach opowiedział całą przygodę w llanosach i widzenie się z don Fernandem.
Don Carlos słuchał ze schyloną głową, a dwie duże łzy perliły się w jego oczach.
— Palec Boży! Opatrzność! — szeptał do siebie. — Ja go zgubić chciałem, ja go ograbiłem z ojcowizny, a on mi ratuje syna...
Skończywszy opowiadanie, Piotruś począł rozwijać swoje plany:
— Ostatecznie wiem, gdzie jest kryjówka bandytów i z łatwością ująć ich można. Potrzeba tylko do tego ludzi sprawnych i obytych ze stepem.
— O, co do tego, — oświadczył don Basilio — to rzecz najmniejsza! Mam tu pod ręką kilku vaquerosów stryja, a mój Chica jedyny do tropienia w stepie.
— Prócz tego — dorzucił dr. Mański — Mateusz, Chodzik i moi ludzie wezmą także z ochotą udział w wyprawie. Piotruś będzie im przewodnikiem.
Don Carlos podniósł się od biurka z nagłem postanowieniem.
— Dzięki wam wszystkim i tobie szczególniej, mój dzielny chłopcze. Ocalicie mi syna, a mienie i życie moje oddam wam bez wahania.
Rzekłszy to, uspokoił się prawie i kiedy wszyscy wyszli, zatopił się w papierach swego biurka.






ROZDZIAŁ XX.

Piotruś staje się bandytą.

Około południa w głębi llanosów ciągnęła kawalkada jeźdźców, wśród których z łatwością odróżnilibyśmy dra Mańskiego, Mateusza, don Basilia i kilku vaquerosów.
Na przedzie jechało dwóch chłopców, w których znów poznajemy Piotrusia i Chodzika.
Upał był straszny. Konie znużone zwolniły biegu; zresztą zbliżano się do celu podróży i należało obmyśleć dalszy plan postępowania.
W Bogocie nie było na to czasu. Termin wypłaty okupu powinien był nastąpić, jak wiadomo, przed wieczorem i wysłańcy don Carlosa mieli odebrać na wymianę don Fernanda w miejscu bliżej nieokreślonem llanosów. Należało to wszystko uprzedzić.
Ułożono się więc, że don Carlos wyśle swego mayordoma z okupem, lecz jednocześnie zawiadomi alguazilów czyli urzędników sądowych. Bankier, wobec postanowienia, jakie sobie w duchu uczynił, zgodził się na wszystko, oddając cały kierunek sprawy Piotrusiowi, a właściwie drowi Mańskiemu.
Natychmiast więc zorganizowano wyprawę i ruszono w stepy.
Piotruś i Chodzik nie mieli nawet możności wygadania się dowoli i teraz wynagradzali to sobie, gawędząc bezustanku. Ktoby zaś uważnie przysłuchał się ich rozmowie, usłyszałby ze zdziwieniem coraz częstsze dźwięki mowy polskiej, mieszające się do wyrazów hiszpańskich.
— Niema co gadać — twierdził stanowczo Chodzik — ty musisz pochodzić z tego samego narodu, co nasz pan doktór i Mateusz. Chwytasz „naszą“ mowę (Chodzik już ją uważał za swoją), jakbyś ją dawno umiał i tylko zapomniał. Ale nie bój się! Jeżeli ci jej nie przypomni pan Mateusz, to cię z pewnością nauczy pani Bartosiowa. Zobaczysz! Najprzód nazwie cię „Pokraką“, „Morusem“, „Czarnym Djabłem“, a potem „Sokolikiem“, „Skarbem“ i „Klejnocikiem“. Dostaniesz parę razy porządnie warząchwią, parę razy Bartosiowa pogładzi cię po głowie i już będziesz „nasz“. To się wie!...
Piotruś uśmiechnął się na tę gawędę i jakby w rozmarzeniu powtarzał słowa „Sokolik“, „Klejnocik“, a potem głęboko westchnął: „Matka“...
Na horyzoncie zarysował się już las, i Piotruś, zbudziwszy się z marzeń, zawrócił nagle.
— To już stąd niedaleko — zaraportował. — Trzeba się teraz naradzić, co dalej czynić nam wypada.
W milczeniu cała kawalkada skierowała się w gęstwinę i, pozsiadawszy z koni, utworzyła radę wojenną.
Dr. Mański zaproponował pierwszy głos Piotrusiowi, jako najlepiej świadomemu rzeczy, gdy jednak chłopiec ociągał się skromnie, zagaił sam naradę.
— Zdaje mi się, — rzekł — iż należy nam poprostu otoczyć bandytów i wydobyć don Fernanda siłą.
— I moje takie zdanie — potwierdził Mateusz. — Co mamy robić z nimi ceremonie. Jest nas dwudziestu zdecydowanych ludzi, więc damy sobie radę.
Don Basilio nie podzielał tego zapatrywania.
— Nie znacie panowie miejscowych bandidos — objaśnił — są to ludzie więcej niż zdecydowani. Wiedzą co ich czeka i bronić się będą zapamiętale. Zresztą mają tę wyższość nad nami, że znają nawylot las cały i wszystkie jego kryjówki. Sądzę też, że Piotruś mógłby nam dać istotnie pożyteczne wskazówki.
Teraz dopiero zabrał głos Piotruś.
— I ja mniemam — rzekł — iż na nic będzie jawne atakowanie. O ile miałem sposobność poznania i dowiedzenia się w posadzie „pod[10] torreadorem“, banda jest wybornie zorganizowana, a Juarez oddawna jest postrachem okolicy. Mnie się zdaje, że będzie prostszy sposób oswobodzenia don Fernanda. Ja pójdę do niego otwarcie...
— Oszalałeś! — zawołał dr. Mański. — Znów się chcesz poświęcić i bez celu.
— Poświęcenia tu niema żadnego — zaprotestował skromnie Piotruś. — Jako napół Indjanin nie zwrócę niczyjej uwagi... Zaciągnę się do bandy — dodał z uśmiechem — i postaram się objąć straż nad Fernandem. Gdyby mi zresztą co złego groziło, dam wam sygnał gwizdnięciem albo wystrzałem, a wtedy postąpicie, jak uznacie za słuszne. Wtedy będzie czas jeszcze atakować, a czemu nie spróbować inaczej szczęścia.
— Szlachetny chłopcze — rzekł wzruszony dr. Mański. — Kto cię nauczył tej zadziwiającej, bezinteresownej miłości bliźniego? Niepodobna, aby cię Bóg i nadal nie strzegł w niebezpieczeństwie i nie zgotował zasłużonej nagrody. Idź więc, a my tu czekać będziemy na sygnał i bądź pewny, że cię nie opuścimy.
— A ja przedewszystkiem — odezwał się Chodzik — pójdę z tobą i zasiądę najbliżej na straży. Oko mam dobre i nie chybię nawet samego Juareza, gdyby na ciebie rękę podniósł...
Piotruś w milczeniu uścisnął dłoń Chodzika, i żegnany serdecznie przez wszystkich, zagłębił się w gęstwinę.

..........

Juarez, w oczekiwaniu na Maxtlę lub jakiego innego wysłańca senora Tejady, siedział właśnie przed leśną chatą, gdy przyprowadzono mu chłopca Indjanina, który pragnął się z nim widzieć.
Tym razem nie robiono nawet trudności, albowiem banda wiedziała, że od strony Bogoty ma przybyć wysłaniec od Tejady albo Maxtli.
— Tyś z Bogoty? Gadaj! — odezwał się krótko Juarez.
— Nie, z llanosów. — Odparł młody Indjanin.
— Czego więc chcesz? My peonów nie potrzebujemy! Idź precz, pókiś cały.
— Ja też nie chcę być peonem, tylko towarzyszem.
— Ho! ho! — mruknął zdziwiony Juarez. — A skąd ty jesteś?
— Mówiłem: z llanosów, a właściwie z gór. Jestem montanero, Aymar.
— Możeś ty szpieg?
— Szpiegiem nie jestem, chociaż zdaje mi się i Aymarem nie jestem. Byłem porwany w dzieciństwie.
Juarez się zerwał.
— Byłeś porwany, powiadasz? Wychowywałeś się u Kuaruny?
— Tak się zwał jeden z naszych wodzów.
Juarez zamyślił się głęboko, poczem odezwał się nagle:
— Wiesz chłopcze? Gdybym wierzył w Opatrzność, mógłbym sądzić, że ona cię tu przysłała w tej chwili dla spełnienia kary Bożej. Czy ty wiesz, że syn tego, który cię porwał, znajduje się w moich rękach? Ja znam twoją historję, Pedro, i kiedyś ci ją opowiem. Tak ty nie jesteś Aymarem, jak don Carlos i jego Fernando Hiszpanami. Zgoda, zostań naszym towarzyszem, boś zaznał, co to nienawiść.
Piotruś stał ze spuszczonemu oczyma, nic nie odpowiadając, twarz mu się tylko mieniła nieco, po raz pierwszy bowiem usłyszał, że don Carlos nietylko wie o jego pochodzeniu, lecz i przyłożył rękę do jego porwania.
W duszy też jego budził się jakiś bunt, który chłopiec całą siłą woli stłumić usiłował.
Spostrzegł to Juarez, gdyż odezwał się zaraz:
— Aha, budzi się w tobie nienawiść! Tem lepiej. Czekaj, dam ci dla niej ujście. Będziesz stróżował don Fernanda, a pamiętaj, że to syn twego gnębiciela i złodzieja twojej rodziny. Strzeż go, jak oka w głowie.
Potem, klasnął w dłonie, i zawołał do stojących zdala towarzyszów:
— Oto nowy nasz kompan, Pedrito. — Jak się załatwimy z don Fernandem, odbędziemy z nim formalności przyłączenia do towarzystwa. Teraz dajcie mu jeść, jeśli głodny, i przystawcie go do strzeżenia tego hiszpańskiego uczonego. A gdzie Fernando?!
— Za chatą na polanie — odrzekł jeden barczysty bandyta. — Czy tylko ten Pedrito Nuevo (nowy) pewny?
— Bądź spokojny. Tejada ci powie, ile on może mieć interesu w strzeżeniu Fernanda, jak oka w głowie.

..........

Na polance za leśną chatą leżał na trawie don Fernando, tym razem zupełnie nieskrępowany, gdyż bandyci uznali, że i tak zbiec im nie może. Jakoż istotnie dość bezradny młody chłopiec zginąłby w llanosach bez końca, a nawet nie wybrnąłby z gąszczu.
W pewnej od niego odległości siedział Indjanin z nasuniętym na oczy sombrero i czuwał.
Po pewnym czasie obejrzał się on ostrożnie i rzekł w stronę don Fernanda tylko jeden wyraz:
— Amigo!
Don Fernando zerwał się na równe nogi, a Indjanin, zdejmując sombrero, zbliżył się do niego.
— Ktoś ty? — spytał don Fernando.
— Ten sam, który cię tu już raz uspokajał. Przynoszę ci ratunek... Nie czas jednak na objaśnienia. Czyś senor gotów do drogi?
— Tak jest — wyjąkał zdumiony młodzieniec.
— A więc skieruj się ostrożnie w ten gąszcz i idź prosto. Tam napotkasz przewodnika, który cię dalej poprowadzi. O mnie bądź spokojny.
Don Fernando z radosnem uczuciem, nie pytając o więcej, zagłębił się w las, a Piotruś (on to był bowiem owym Indjaninem) dwukrotnie zagwizdał jak makolągwa leśna, i również po chwili zagłębił się w gęstwinie.






ROZDZIAŁ XXI.

Pogrom bandytów.

Zaledwie don Fernando uszedł kilka kroków w gęstwinie, gdy dłoń jakaś chwyciła go za ramię, a głos cichy wyszepta:
— Senor, śmiało za mną. Przyjaciele nas czekają.
Był to Chodzik, który ze swem doświadczeniem dziecięcia puszczy był już jak u siebie w tym obcym lesie.
Posuwał się też szybko, a w arjergardzie, oglądając się uważnie, szedł Piotruś.
Ostrożność nie była daremną, gdyż trudno było przypuścić, aby zuchwała ucieczka mogła się była długo utaić. Juarez byłby wprost szalony, gdyby bezwzględnie ufał nieznanemu sobie młodzieńcowi.
Jakoż niebawem z obozowiska bandytów dały się słyszeć okrzyki, a w leśnej gęstwinie rozległ się chrzęst pogoni.
— Prędzej! prędzej! — naglił Piotruś.
Chodzik, o ile na to pozwalały splątane gałęzie, przyspieszył kroku i zdala już począł rozpoznawać małą polankę, gdzie mieli oczekiwać ich przyjaciele.
Jeszcze chwila i Chodzik wysunął się z gąszczu.
Nagle, stanął, jak oniemiały.
Na polanie, nie było nikogo.
Tymczasem z głębi lasu coraz bliżej odzywiały się głosy bandytów, a nad nimi górowała komenda Juareza:
— Chwytać na lasso żywcem!
Nasi zbiegowie stanęli bezradni i zrezygnowani na środku polanki, nie usiłując nawet ratować się dalszą ucieczką.
Wydawało im się to bezowocnem.

..........

Musimy objaśnić nagłe zniknięcie doktora Mańskiego i jego towarzyszów.
Gdy tylko Piotruś wraz z Chodzikiem udali się na swą niebezpieczną wyprawę, pozostali rozważali dalej możliwe jej wyniki.
— W poświęcenie Piotrusia wierzę tyle — mówił dr. Mański — ile w zręczność i spryt Chodzika. Przypuszczam nawet, że uda im się wyswobodzić don Fernanda. Cóż jednak dalej? Bandyci spostrzegą się rychło, tem więcej, że zbliża się pora wymiany młodego Hiszpana. Za nimi pójdzie pogoń i nam wypadnie wystąpić na scenę. Powinniśmy się tedy postarać, aby widoki nasze były jak najlepsze.
— Pan doktór ma zupełną rację — przyświadczył Mateusz. — Powinniśmy więc zrobić tutaj zasadzkę. Będzie to stanowczo lepiej, niż obława na siedlisko bandytów, niewątpliwie dobrze strzeżone.
— I ja tak sądzę — wmieszał się młody Vasquez. — Bandyci, zajęci pogonią i sami napadający.[11] nie spostrzegą, gdy ich zaatakujemy. Co jednak będzie, jeśli Pedro i José nie powrócą?
— Wtedy — oświadczył dr. Mański — będziemy mogli powrócić do pierwotnego planu, a zasadzka nic nam nie pokrzyżuje. Czy tu zaczekamy, czy w krzakach — toć wszystko jedno.
Po tem postanowieniu zarządzono, aby peoni i vaquerosi poukrywali swoje konie i sami przypadli w gęstwinie, trzej zaś ich przewódcy uczynili to samo.
Wróćmy jednak do naszych zbiegów.
Nie zdążyli jeszcze oprzytomnieć z bolesnego zawodu, gdy z gąszczy wysypali się bandyci i w powietrzu zaświstały lassa.
Nie spadły jednak na trzech młodzieńców, przytulonych do siebie, gdyż z przeciwnej strony wynurzyły się równie potężne ramiona vaquerosów, i bandyci, jak spętane byki, poczęli walić się na ziemię.
— Brać wszystkich! — komenderował Mateusz — wiązać hultajów! — wrzeszczał coraz głośniej, uwijając się wśród leżących.
Chodzik pierwszy przyszedł do siebie.
— A macie łotry za nasz strach! — wołał piskliwie, starając się przekrzyczeć Mateusza. — Wiązać ich, byle mocno, bo wszystko to są urwipołcie, jak mówi pani Bartosiowa i z pewnością urwali się nieraz już z pod gotowej szubienicy, która ich jednak nie minie.
Piotruś i don Fernando wciąż jeszcze stali milczący, patrząc osłupiałym wzrokiem na pogrom bandytów. Nadzieje ich, nie opuszczające nawet desperatów, nie sięgały tak daleko. Młody Hiszpan pierwszy podszedł do don Fernanda...
— Witam cię, senor — przemówił. — Narobiłeś ojcu niepokoju. Bogu dzięki, że się to skończyło tak szczęśliwie.
— Bogu dzięki i wam, a zwłaszcza temu szlachetnemu chłopcu, któremu nigdy nie zapomnę oddanej usługi.
— Pożałujesz jej jeszcze! — odezwał się głos zduszony — pożałujesz serdecznie... To mówi ci Juarez, który więcej wie o twoim czcigodnym papie, niż przypuszczasz...
Don Fernando zbladł i rzucił się naprzód:
— Milcz! — zawołał,[12] — Zakazuję ci wspominać nawet imienia mojego ojca!
— Zwolna, zwolna, panie naturalisto, czy bankierze, bo niewiadomo jeszcze, do czego cię skłonność przeciągnie. Milczeć teraz będę, bo mówić nie pora, ale nic nie stracisz, gdy się później dowiesz. A dowiesz się rzeczy ciekawych i nie wiem, czy tak gorąco będziesz dziękował swemu zbawcy... Ha! ha! ha! zabawna historja z tem ocaleniem przez wychowańca Aymarów...
Don Fernando zaciskał zęby, obecni zaś słuchali zdziwieni niezrozumiałych słów bandyty.
— I was, senory, zapraszam także — mówił dalej bandyta, spostrzegłszy powszechne zdziwienie — możecie być także świadkami mojego spotkania z don Carlosem.
— Przedewszystkiem spotkasz się z alguazilem — przerwał dr. Mański — i jemu zdasz sprawę ze swoich czynów.
— Tem lepiej, alguazil będzie miał do czynienia nietylko ze mną — uśmiechnął się szyderczo Juarez.
— Senory, przez litość, nie pozwalajcie mu ubliżać memu ojcu! — błagał don Fernando. — Nie wiem, co ten bandyta, który mnie więził dla okupu, chce powiedzieć, ale czuję, że kłamie...
— Dobrze, dobrze! — mruknął jeszcze Juarez. — To się jeszcze okaże. Porwałem cię i uprowadziłem, to prawda, ale dowiesz się i ty także ciekawych rzeczy o uprowadzeniu. Teraz będę już milczał do czasu. A wy senory pełnijcie swoją powinność alguazilów,
Piotruś tymczasem przysłuchiwał się tej scenie w milczeniu. Z poprzednich i teraźniejszych słów bandyty, z niepokoju don Carlosa na jego widok zaczął się domyślać, że jakieś nieznane a tajemnicze nici wiązały jego zagadkową przeszłość z przeszłością bankiera. Kto mu jednak rozwiąże tę zagadkę? Czy ten bandyta, któremu ufać nie było można? Czy don Carlos zechce mówić?... Wyświadczył mu wielką usługę: ocalił jego syna i nie żałował tego, a don Carlos powiedział nawet, że „odda mu wszystko“... Niechby mu oddał tylko tę marzoną przeszłość, z której dolatywały tylko do chłopca ciche, jakby szeptane słowa:
— Ojcze!... Matko!...
Zadumał się więc chłopiec i stał tak milczący i nieruchomy.
Obudził go dopiero ruch ożywiony na polanie.
Szykowano się do odjazdu i poczęto wiązać do koni skrępowanych bandytów.
— Oddamy ich w ręce władzy — rzekł dr. Mański — która będzie wiedziała, jak z nimi postąpić. Zapewne senor Tejada i Maxtla są już pod kluczem, a w ten sposób cała niemal szajka ujęta.
— Udała wam się wyprawa, jak nie można lepiej — odezwał się don Alonzo — i mieszkańcy Bogoty winni są wam niemałą wdzięczność. Jeżeli bowiem przypuścić nawet, że część szajki rozbiegła się po lesie, nie jest już ona niebezpieczna bez Juareza i Tejady. Oni byli głównymi kierownikami całej bandy i postrachem okolicy.
— Oj, to prawda! — przyświadczyli vaquerosi — człowiek tu nie był pewny ani swego mienia, ani nawet życia.
Z powodu zajęcia koni pod bandytów, wypadło wszystkim iść pieszo. Ruszono tedy wolno pochodem. Młodzieńcy wysunęli się naprzód, a dr. Mański z Mateuszem szli za nimi. Don Fernando trzymał za rękę Piotrusia i mówił:
— Czem ci się odwdzięczę?...
A chłopiec myślał sobie, zadumany:
— Niech mi twój ojciec zwróci przeszłość!...






ROZDZIAŁ XXII.

Spowiedź bankiera.

Kiedy wyprawa dr. Mańskiego powróciła do Bogoty, najpierw oddano bandytów w ręce władzy, a następnie udano się do pałacu bankiera, odprowadzając ocalonego Fernanda. Tam dowiedziano się, że don Tejada i Maxtla są już pod kluczem i że „szlachetny senor“ równie jak Juarez, żądał przesłuchania go w obecności Carlosa.
Don Fernando na tę wieść sposępniał jeszcze bardziej. Jednocześnie Mateusz nie odrywał oczu od Piotrusia, gawędzącego bezustanku z Chodzikiem, i mruczał do siebie:
— Bartosiowa oszalała, ale i mnie coś się widzi klepki rozluzowały... Nakładła mi kobiecina tego Matusika, swego krewniaka w głowę i teraz ciągle mi się zdaje... Ot, głupstwo!...
I machnął ręką niecierpliwie, ale wciąż patrzał na Piotrusia.
Tymczasem wezwano ich do sypialni bankiera, gdyż don Carlos czuł się słabym i nie opuszczał łóżka. Na wiadomość tę pierwszy podążył don Fernando, a za nim dr. Mański, w poczuciu swego obowiązku.
Don Carlos leżał blady na łożu i tylko w milczeniu przycisnął głowę syna, trzymając ją długo, długo w objęciu.
— Co ci jest, ojcze? — pytał stroskany Fernando. — To ja zapewne przyczyniłem się do twojej choroby... Daruj mi ojcze!
— Nic ci darować nie potrzebuję — odezwał się słabym głosem don Carlos. — To ty raczej... Ale siadajcie panowie, jesteście mi potrzebni wszyscy.
— Może pozwolisz panie, że cię wpierw zbadam... Byłeś już przedtem rozdrażniony nerwowo, to zapewne atak przejściowy — zaczął dr. Mański, ale don Carlos przerwał mu zaraz:
— Nie, nie, doktorze! nic mi nie jest... Potrzebny mi jesteś nie jako doktór, lecz jako świadek.
A widząc, że reszta obecnych chce się usunąć, dodał:
— Zostańcie i wy, panowie. Obecność wasza przyda się także.
Kiedy zaś wszyscy zajęli miejsca w milczeniu, don Carlos, odetchnąwszy głęboko, tak zaczął:
— Będziecie świadkami mojej spowiedzi, ty synu i wy panowie... Dotknął mnie palec Boży przez tego oto chłopca (tu wskazał na Piotrusia) i przypomniał słowa Chrystusa: „Miłuj bliźniego jak siebie samego“... Jam niestety o tem nie pamiętał, a ten biedny chłopiec, wychowany przez dzikich, snać owe słowa wyssał z piersi matki, bo zachował je niepokalane. Ocalił mi syna, a ja...
Tu bankier zakrył sobie twarz rękoma i dopiero, po chwili ciągnął dalej:
— Pochodzę z Poznańskiego i jestem Niemcem. Nazwisko moje Karl Schultze. Z pomocą komisji kolonizacyjnej osiedliłem się w Poznańskiem, ale nie wiodło mi się wśród ludności tamtejszej, którą nienawidziłem i która nawzajem ode mnie stroniła. Mniej więcej przed 20 laty podczas gorączki emigracyjnej wyruszyłem za ocean do Brazylji, gdzie nabyłem za resztę swych pieniędzy kolonję w stanie St. Catharina w Paranie. W sąsiedztwie osiedlili się Matusikowie z pod Kruszwicy, polscy włościanie poznańscy...
Mateusz zerwał się z krzesła:
— Józef Matusik i Kaśka Matusikowa, znaliście ich panie?
— Znałem, znałem — westchnął don Carlos. — Byli to włościanie zamożni, ale gospodarowali trochę po polsku, nie oglądając się na jutro... Ja... pomagałem im — dawałem pieniędzy… na procent... wysoki... Na lichwę — dodał ciszej.
— Ojcze! — jęknął Fernando, zasłaniając sobie rumieniec na twarzy.
— Zadłużyli się u mnie... Mieliśmy spór o część kolonji, którą mi niejako oddali tytułem zastawu. Wreszcie przyszła epidemja i oboje pomarli.
— Pomarli, powiadacie panie? — westchnął Mateusz. — Panie świeć nad ich duszą... Toż to będzie biadać Bartosiowa, bo to jej krewniacy. Ale przecież został się syn.
— Tak, został się kilkoletni Piotruś — ciągnął dalej opowiadanie swoje don Carlos. — Mnie jako najbliższemu sąsiadowi władze powierzyły opiekę prawną. Wtedy — tu bankier zaczął coraz ciężej oddychać — wtedy sprzedałem grunt i, wziąwszy sporo gotówki za swoją kolonję i Matusików, przeniosłem się do Bogoty. Żona mi dawno umarła, miałem jednego syna, ciebie, Fernando... Chciałem być bogaty, za jaką bądź cenę bogaty...
— Ojcze! — znów jęknął Fernando.
— Prowadziłem tu różne operacje i dorabiałem się grosza. Fortuna moja rosła, a wtedy zetknąłem się, na moje nieszczęście z Juarezem. Posługiwałem się nim w różnych sprawach i raz podsunął mi on myśl pozbycia się Matusika. Miał go, jak mówił, oddać na wychowanie... Za moją zgodą porwał go i uwiózł w góry. Mówił później, że go oddał Aymarom... Zapłaciłem go sowicie, ale był niezadowolony... Ssał mnie jak pijawka, aż gdy mu odmówiłem dalszych wypłat, poprzysiągł zemstę... Jak wiecie porwał mi syna, a ocalił go — Piotruś Matusik!...
— Więc to on! — pierwszy odezwał się Mateusz. — Bartosiowa oszaleje z radości!
— Domyślałem się tego — szepnął dr. Mański i w milczeniu przyciągnął do siebie chłopca, który, zrozumiawszy całą prawdę, łkał teraz cicho, i powtarzał:
— Ojcze!... Matko!... więc was już nie zobaczę!
Chodzik patrzał szeroko otwartemi oczyma i mruczał:
— To dopiero!... Widocznie pani Bartosiowa tylko na mnie warząchwi próbować będzie, bo na krewniaku przecież nie wypada.
Don Fernando, blady, podniósł się z krzesła i, podszedłszy do łoża don Carlosa, zapytał drżącym głosem:
— Co teraz zamierzasz uczynić, ojcze!?
— Sprawiedliwość! — odrzekł uroczyście don Carlos. — Kierowała mnie żądza złota i nienawiść do ich rasy, ale ten mnie nauczył miłości bliźniego. Oto są wszystkie papiery stwierdzające pochodzenie Matusika i tytuły jego własności.
Począł gorączkowo przerzucać leżące obok na stoliku papiery i wręczył je dr. Mańskiemu.
— Niech bierze, co mu się należy.
— Wszystko mu się należy — zawołał gorąco don Fernando — ja nic nie chcę z tych pieniędzy...
— Zwolna, zwolna młodzieńcze! — rzekł spokojnie dr. Mański. — Rozumiem twoją boleść i bunt szlachetny twego serca, ale my to wszystko dobrze rozpatrzymy i zwrócimy, co komu wypada. Zostaw to nam starszym, a chciej wierzyć, że skrucha szczera zmywa wielkie winy... Oto w twoim ojcu zbudził się żal i miłość bliźniego: poznał, ile krzywd wyrządził niewinnym i chce to wynagrodzić... Będzie mu to policzone. Odtąd ja staję się opiekunem tego chłopca, który znajdzie u mnie krewną i któremu sam osobiście jestem wiele dłużny...
— Pozwól, doktorze — odezwał się młody Vasquez — że i ja w imieniu swego stryja ofiaruję wam naszą pomoc i usługi. Rosita nigdyby nam tego nie darowała, żebyśmy nie przyczynili się w czemkolwiek do ustalenia losu jej zbawcy.
— Zobaczymy czy to będzie potrzebne — uśmiechnął się dr. Mański. — W każdym razie dziękujemy.
I zwracając się jeszcze do don Fernanda, mówił:
— Ja przejrzę te papiery i zrobię odpowiednie obliczenie, zadaniem pana będzie uregulowanie innych jeszcze krzywd, jeśli się one okażą. Teraz zostawiamy cię z ojcem, który potrzebuje raczej twojej pociechy niż wymówek. Niech Bóg będzie z wami.
I cicho wymknęli się z komnaty, w której z twarzą ukrytą w poduszkach leżał bankier, a syn jego stał na środku z załamanemi rękami.






EPILOG.


Niewiele pozostaje nam do opowiedzenia.
Po wyjściu od don Carlosa Piotruś był jak oszołomiony. Zrozumiał teraz swoją przeszłość, pojął w niej rolę don Carlosa, ale zrozumiał jednocześnie, że jest sierotą. Oczy zaszły mu łzami, usta drżały, a ręka dygotała w uścisku, w którym ją trzymał poczciwy Chodzik, powtarzając naprzemian:
— Nie płacz, senor... nie płacz, Piotrusiu...
Tak dostali się do mieszkania doktora Mańskiego, zajmującego dość odległą oficynę pałacu.
Doktór zawołał zaraz od progu:
— Nie pozostajemy tutaj ani chwili dłużej. Pakujemy się i przenosimy do oberży pod „Zwycięskim torreadorem“[13].
— A to co nowego? — zaprotestował głos Bartosiowej. — Jakto zaraz? Alboż to ja zdołam spakować wszystko na zawołanie!... Tyle gratów... Do jutra nie spakuję.
— Trudno! — trzeba... — oświadczył stanowczo doktór. — Wreszcie niechby jutro, byle nie później.
— Trzeba — trzeba... — przedrzeźniała Bartosiowa. — Mnie się tam odrazu nie podobał ten cały pałac don Carlosa, ale też nie trzeba było tutaj stawać... Co się jednak stało?
Doktór Mański, nie odpowiadając na to pytanie, wysunął Piotrusia i rzekł krótko:
— Przedstawiam Bartosiowej „znajdę“...
— Aha, to ten „morus“, dla którego znów tyle zmarnowaliśmy czasu. Ale poczciwy chłopak, kiedy uratował doktora w górach.
I zbliżała się, aby pogłaskać chłopca po głowie. W drodze jednak stanęła i poczęła się bacznie przyglądać stojącemu z twarzą smutną Piotrusiowi.
— Dziw! — szepnęła — dziw!... Mateusz się śmieje, Mateusz mnie nazywa warjatką, a mnie się zdaje, mnie się coś tak strasznie zdaje...
— Co ma się zdawać — ozwał się nagle głos Mateusza — dyć to sam Piotruś Matusik!...
Bartosiowa zadygotała, zachwiała się, jakby upaść chciała, lecz wyprężyła się i, jak pantera, rzuciła się ku chłopcu.
— Jezus Marja!... Gadaj mi zaraz, ktoś ty?...
— Ojcze!... Matko!... Sierota!... — wyszeptały usta chłopca po polsku.
Bartosiowa chwyciła go w ramiona.

— Sierota! Sierota! — krzyknęła. -— Biedna Matusikowa nie doczekała... Ale nie! Nie będziesz sierotą. Będę ci i matką i ojcem, będę ci wszystkiem. Wychowałam już królewicza, wyhołubię i ciebie, gołąbku, na książątko. Moje ty skarby najmilsze!...
Bartosiowa wyprężyła się i jak pantera rzuciła się ku chłopcu. — Jezus, Marja!... Gadaj mi zaraz, ktoś ty?... Str. 180.
I tuliła chłopca, który się garnął ku temu nieznanemu macierzyńskiemu uściskowi.

Doktór opowiedział jej całą historję w krótkości.
— Pójdę, oczy wydrapię temu zbójcy, temu rozbójnikowi don Carlosowi! — groziła Bartosiowa.
Doktór uspokajał dobrą kobiecinę, zapewniając, że sprawę już sam załatwi i Piotrusiowi dalszej krzywdy uczynić nie pozwoli.
Bartosiowa wzdychała jeszcze, rozpamiętując los swoich dalekich krewniaków i coraz miłośniej spoglądała ku Piotrusiowi.
— Chociem niby stara ciotka i zdaniem Mateusza do niczego — rzekła — mieć będę jednak dwóch synów: Piotrusia jednego, a tego pokrakę Chodzika drugiego.
— A warząchwią brać już nie będę? — pytał komicznie skrzywiony Chodzik.
— Uczyć się obaj będziecie — zawyrokował poważnie dr. Mański — jesteście dwaj dzikusi, a bez nauki człowiek nic niewart. Już ja się tem zajmę.

..........

Całą noc przesiedział dr. Mański nad papierami, doręczonemi mu przez don Carlosa. Uporządkował rachunek i obliczył majątek Piotrusia, który jak się okazało, wyrosił bardzo okrągłą sumę. Nad ranem wezwano doktora do don Carlosa. Bankier po ataku dogorywał i mimo silnego ratunku skonał na rękach syna.
Don Fernando z żalu odchodził niemal od zmysłów, wyrzucał bowiem sobie, że to on mimowoli przyczynił się do wszystkiego. Chciał też wyrzec się całego nienawistnego mu dziś majątku, i ledwie dr. Mański z pomocą młodego haciendera zdołali mu wytłumaczyć, że majątek w rękach uczciwych może się stać źródłem dobrodziejstwa dla uboższej braci. Doktór zażądał tylko zwrotu przypadającej Piotrusiowi sumy z procentami, młody jednak bankier uparł się sumę tę podwoić, i od tego odstąpić nie chciał. W ten sposób Piotruś stał się odrazu nietylko zamożnym, lecz prawie bogatym człowiekiem.
Dr. Mański tegoż samego dnia przeniósł się do oberży i począł gotować się do drogi. Według pierwotnego projektu miano się skierować ku Brazylji, a następnie wyruszyć już wprost do kraju.
Doktór liczył jeszcze, że będzie mógł po drodze zbadać tu i ówdzie umiłowane przez siebie napisy wygasłych plemion amerykańskich, a przytem obiecywał prowadzić naukę dwóch chłopców, których chciał do Europy przywieźć, jako Europejczyków z wykształcenia i wiedzy.
Proces szajki Juareza zatrzymał doktora parę dni w stolicy Kolumbji. Musiał złożyć zeznania i ze swej strony uzyskać dla Piotrusia świadectwo herszta bandy, któreby umożliwiło stwierdzenie w Brazylji jego osobistości i spisanie odpowiedniego aktu. Juarez chętnie dał odpowiednie wskazówki, nie oszczędzając pamięci don Carlosa. Przez wzgląd jednak na śmierć tego ostatniego i dla dobra jego syna postanowiono sprawy tej nie rozgłaszać, zwłaszcza, że dr. Mański oświadczył, iż sprawy majątkowe zostały polubownie załatwione. Rozbójników zaś skazano na więzienie.
Nic już nie zatrzymywało dr. Mańskiego w Bogocie. Ruszono więc naprzód w dalszą odległą drogę, na której przyjaciół naszych mogła jeszcze czekać niejedna przygoda.


Koniec.



Wymowa wyrazów hiszpańskich.



Carrajo! czytaj: karracho!
hacienda hasjenda
Joze Chose
Juan Chuan
Juarez Chuares
llanos ljanos
llaneros ljaneros
mayordomo majordomo
machete maczete
poncho ponczo
rancho ranczo
Sanchez Sanczes
senor senjor
senorita senjorita
strangero stranchero
Tejada Techada
vaquero biakero.








  1. Wymowa wyrazów hiszpańskich podana na str. 187.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – sprawdzić.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nazywa.
  5. Patrz „Błękitna pantera“ powieść przez tegoż autora.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędna kropka kończąca zdanie.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki powinien być przecinek.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  9. Jedna z postaci, figurujących w powieści “Błękitna pantera“ tegoż autora.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Pod.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka lub następny wyraz (Zakazuję) małą literą.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – „Pod zwycięskim torreadorem“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Bogdanowicz.