Przygody Tartarina w Alpach/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Przygody Tartarina w Alpach
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia S. Sikory
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Tartarin sur les Alpes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Droga na Jungfrau — Ratunku! Krowy! — Kolce do butów systemu Kennedy’ego nie funkcjonują, a lampka Bunsena również odmawia posługi. — Ludzie zamaskowani w szalecie Klubu Alpejskiego. — Prezes w rozpadlinie. — Zostawia tam okulary. — Na szczycie! — Tartarin okrzyknięty bóstwem.


Mnóstwo było dnia tego osób w hotelu „Bellevue” na małej przełęczy Scheidecku. Mimo deszczu ustawiono stoły na wolnem powietrzu pod osłoną werandy, a wokoło nich nagromadzono całe sterty lasek, oskardów, lin, lunet, zegarów drewnianych z kukułką. Turyści mogli bez przerwy w jedzeniu spoglądać z góry na uroczą dolinę Grindelwaldu i Lanterbrunnen, oraz ogarnąć wzrokiem niepokalany, czysty kontur Jungfrau, odległej, zdawało się, zaledwo o strzał karabinowy, rysującej się wyraźnie ze wszystkiemi szczegółami na horyzoncie. Widać było stąd każdą perć, każdą drożynę, każdy lodowiec, czy morenę, a odblask krystaliczny, bijący od śniegu, czynił przezroczystszem szkło, barwniejszem wino i czystszym każdy obrus na stoliku biesiadnym.
Od pewnego czasu zwróciła na siebie uwagę wszystkich gości hałaśliwa karawana, przybyła na mułach, osłach, a nawet w lektykach. Kręcili się pośród niej ludzie smagli, brodaci, żywo gestykulujący, przysposabiając obfity posiłek, hojnie podlany, najwyraźniej ostatni posiłek przed daleką drogą, a zachowanie ich, okrzyki i ożywienie kontrastowało wybitnie z nudą Ryżo-Śliwkowców hotelowych, zebranych w dawnym, znanym nam, komplecie. Był tu lord Chipendale, senator belgijski z rodziną, stary austro-węgierski dyplomata i wielu innych.
Zdawało się, że wszyscy ci zebrani u stołu brodacze pójdą na szczyt, gdyż bardzo troskliwie krzątali się koło przygotowań, wstawali, biegli ku przewodnikom, wracali, badali zawartość plecaków z zapasami, a z jednego końca werandy na drugi rozlegały się wołania:
— Hę... Placydzie... pamiętaj o rondelku... jest w moim plecaku!.. Nie zapomnij też o lampce bunsenowskiej!
Dopiero w momencie decydującym okazało się, że wszyscy ci ludzie, to jeno świta, zaś w drogę wybiera się tylko jeden z całej karawany... Jeden... ale starczył za tysiące!
— Dość tego dzieci! — powiedział poważnie niezrównany Tartarin. Miał minę triumfującą, wesołą, nie pomyślał ani na moment o niebezpieczeństwach, czekających go w drodze, w oczach jego nie prześlizgnął się nawet cień niepokoju. Pozbył się ostatnich wątpliwości odnośnie do fint szwajcarskich, zobaczywszy tegoż jeszcze ranka kasy, sprzedające bilety u dwu lodowców w Grindelwaldzie. Były koło nich turnikety, wpuszczające po jednej tylko osobie naraz, a nad budynkiem widniał olbrzymi napis:

„Lodowiec — Wstęp 1 fr. 50 centimów”

Oddał się tedy niepodzielnie triumfalnemu odmarszowi swemu, czuł, że nań patrzą, że go podziwiają, widział, że ten i ów szkicuje jego portret, czuł, że mu zazdroszczą, że się rumienią rozkosznie owe bezczelne misses angielskie o fryzurach chłopięcych, które się zeń wyśmiewały na Rigi. W tej chwili podziwiały go, porównywając małego człowieczka do olbrzymiej góry, na której szczycie miał postawić stopę.
Wstawały, zbliżały się doń, prosiły o pozwolenie dotknięcia jego laski, oskarda, liny.
Nagle rozległ się okrzyk:
— Tchimppegne! Tchimppegne!
Podniósł się w całej długości olbrzymi, ponury Anglik o zielonawej cerze i zbliżył się z flaszką i kielichem szampana.
— Jestem lord Chipendale... sir... a pan?
— Tartarin z Taraskonu!
— Oh... yes... Tartrajn... śliczne imię dla konia wyścigowego!
Musiał być znakomitym sportsmenem z poza kanału.
Także austro-węgierski dyplomata wstał, by uścisnąć dłoń Tartarina w swych maleńkich, trzęsących się łapkach. Pamiętał, że go gdzieś widział i powtarzał ciągle: — Bardzo mi przyjemnie... bardzo mi przyjemnie... — Potem, nie wiedząc, jak wybrnąć ze sprawy, dodał: — Wyrazy szacunku dla szanownej małżonki... tak... tak! — Oznaczało to zakończenie audjencji i było zarazem pożegnaniem.
Przewodnicy naglili do pośpiechu. Koniecznie trzeba było dojść przed wieczorem do schroniska Klubu Alpejskiego, gdzie kończył się pierwszy etap i gdzie musiano przenocować. Nie było chwili do stracenia. Tartarin zrozumiał to, skłonił się wszystkim wkoło, posłał ojcowski uśmiech gromadce angielskich misses, a potem zagrzmiał rozkazem:
— Pascalon... dawaj sztandar!
— Powiał w powietrzu, taraskończycy odkryli głowy i krzyknęli po trzykroć:
— Niech żyje prezydent! Niech żyje Tartarin! Ach... Ach... Ach... Feu de brut!!!
Potem kolumna ruszyła z przewodnikami na czele, niosącymi zapasy. Za nimi kroczył Pascalon ze sztandarem, potem P. K. A. we własnej osobie, a pochód zamykali delegaci, mający mu towarzyszyć aż do skraju lodowców Guggi.
Rozwinięty pochód, rysujący się dziwnemi konturami na śnieżnej dali, przypominał potrochu obchód Zaduszek na wsi.
Nagle krzyknął przerażony komendant:
— Ratunku! Krowy!
W pewnej odległości pasło się w dolince kilka sztuk bydła. Były kapitan bał się strasznie tych zwierząt i ten nerwowy strach jego czynił zeń ofiarę każdego przypadku. Niepodobna go było zostawić samego, przeto delegaci musieli się zatrzymać. Pascalon oddał sztandar jednemu z przewodników, potem pożegnano się pospiesznie, a Brawida nie spuszczał krów z oczu.
— Dowidzenia! Dowidzenia!
— Uważaj, drogi prezesie, na siebie!
Przed rozstaniem Tartarin zaproponował, by bodaj jeden z nim poszedł. Ale nie było o tem nawet mowy. Na takie wyże?... Kroćset tysięcy! Mieli dość polowania na kozice skalne. Przytem, w miarę zbliżania się, wzniesienie rosło, roztwierały się pod nogami przepaści, szczeliny, zjawiały przeszkody. Lepiej było patrzeć na przeprawę z werandy hotelowej.
Oczywiście, prezes od urodzenia swego nie postawił stopy na lodowcu. Nic podobnego nie istniało na taraskońskich wzgórkach, przelśnionych słońcem i suchych jak naręcz chrustu. Mimo to, lodowiec Guggi wzbudził w nim wspomnienie czegoś, co widział podczas polowań w Prowancji na samych krańcach Kamarku w pobliżu morza. Tak samo tam rośliny malały w miarę zbliżania się, kurczyły, więdły, jakby je przyżegano ogniem. Tu i owdzie widniały bajorka wody, lub pasy zieleni, znaczące miejsca infiltracji gruntu, potem moreny, z pozoru zupełnie podobne do ruchomych ławic piasku, kupki rozbitych skorupek, otoczaki granitowe w zwałach podłużnych, a w dali szafirowo-zielony, twardy śnieg, sfalowany, niby zastygła w ruchu toń! Nawet wiatr ostry, gryzący, wiejący od szczytu, był rzeźwy, pachnący i przypominał zupełnie podmuch musonu wieczornego od strony morza.
— Nie, dziękuję! — powiedział do przewodnika, podającego mu grube, wojłokowe papucie. — Mam coś lepszego, patentowane kolce Kennedyego, używane w Himalajach! To rzecz wyśmienita... zwłaszcza ten ulepszony model...
Krzyczał donośnie, by go lepiej zrozumiał Chrystjan Inebnit, równie zresztą jak i Kaufmann, nie znający języka francuskiego.
Usiadł na morenie i przypiął do trzewików coś, co przypominało trzy olbrzymie pazury na śrubach, chwytające podeszwę i obcas. Więcej niż sto razy robił z temi kolcami Kennedyego doświadczenia w swym ogródku baobabowym w Taraskonie. A mimo to, wynik był zgoła nieoczekiwany. Pod ciężarem naszego bohatera kolce zagłębiły się w zlodowaciały śnieg i wmarzły weń tak prędko, iż, mimo wszelkich wysiłków, nie mógł postąpić krokiem. Przygwożdżony do terenu, szarpał się, potniał, klął, telegrafował rozpacznie laską i rękami i w końcu zdołał zwrócić uwagę przewodników, którzy poszli naprzód, sądząc, że mają do czynienia z wytrawnym i znamienitym alpinistą.
Nie mogąc go wyrwać z lodu, odśrubowano kolce i zostawiono je własnemu losowi, a Tartarin, przywdziawszy papucie, ruszył w dalszą drogę, nie bez znacznych trudności i wysiłku.
Nienawykły do posługiwania się laską i oskardem, potykał się to na jednem, to na drugiem. Raz ostrze, za słabo wbite, uślizgiwało się, pociągając go za sobą, to znowu wbite za mocno, zmuszało do przystawania i mocowania się z przeszkodą. Jeszcze gorzej szła sprawa z ciężkim, nieporęcznym oskardem, a dwa te drągi, zamiast mu pomagać, niezmiernie utrudniały posuwanie się naprzód.
Lodowiec z pozoru jeno był nieruchomy. W istocie rzeczy, masy lodu posuwały się ustawicznie, choć pomału, jak dekoracje teatralne i przejawiały wnętrzne życie, pulsujące w tej masie. W oczach Tartarina, tuż przed nim, tworzyły się szczeliny, rozpadliny, gardziele bezdenne, albo znowu zwierały się potrzaskane złomki i wypiętrzały w pagórki i grzbiety, z których sypał się proch lśniący i toczył na dół, niby minjaturowa lawina.
Tartarin zapadał się raz po raz w takie szczeliny po kostki, po pas, a nawet wyżej, tak, że na powierzchni utrzymywały go jeno potężne jego bary, rozciągnięte na lodzie.
Widząc jak jest niezdarny, a zarazem podziwiając jego odwagę i spokój, słysząc jak ustawicznie śpiewa, gada do siebie i macha rękami, zupełnie jak to czynił przy śniadaniu w hotelu, przewodnicy nabrali przekonania, że się upił poprostu. Czyż inaczej mógłby w ten sposób chodzić prezes „Klubu Alpinistów“, słynny turysta, o którym towarzysze mówili z respektem, używając superlatywów i czyniąc szerokie gesty.
Wzięli go tedy z dwu stron pod ręce silnie, a zarazem z szacunkiem, godnym policjanta, wsadzającego do dorożki marnotrawnego potomka odwiecznego rodu i starali się gestami i monosylabami przywrócić go do równowagi i zwrócić mu uwagę na niebezpieczeństwa podróży, oraz niezbędną konieczność dotarcia przed zmierzchem do schroniska, z uwagi na rozpadliny, mróz i lawiny.
Wskazywali mu laskami prostopadle ściany luźnego lodu, ruchome mury, pochylone ku spadkowi góry, migotające bielą i purpurą na skraju horyzontu.
Ale Tartarin drwił sobie z wszystkiego.
— Ha... ha... ha... gwizdam na rozpadliny! Kpię sobie z lawin... ha, ha, ha!...
Wybuchał śmiechem, mrugał oczyma, dawał im przyjacielskie szturchańce między żebra, by dać poznać swym szanownym opiekunom, że wziął ich tylko od parady, że nie da się brać na kawał i zna dobrze maszynerję tego teatru.
Rozweselili się wkońcu sami, słuchali z przyjemnością taraskońskich piosenek, a gdy przystanęli, by dać się wydychać swemu pupilowi, zaczynali nucić i... hukać na sposób szwajcarski, przyciszając jeno trochę głos z obawy przed lawiną. Potem brali go znowu pod pachy i ruszali raźno, gdyż czas płynął szybko. Zbliżał się wieczór, odczuwali to po wzrastającym ciągle chłodzie, a także dostrzegali zmianę wielką w naświetleniu i ubarwieniu wszystkich ukształtowań terenu. Choćby niebo było zasnute chmurami, śnieg wyżynny i lodowcowe granie posiadają zawsze barwną iryzację przez cały dzień, ale z zapadającą ciemnością wszystko szybko blednie, szarzeje, nabiera tonu ołowianego, widziadlanego i patrzącemu przychodzą na myśl krajobrazy księżycowe. Wokół siność trupia, cisza, milczenie i bezruch zupełny, smutek i zniechęcenie opadają widza. Odczuł to zaraz Tartarin, zgasła jego werwa, a gdy rozległ się gdzieś w dali krzykliwy głos przepiórki skalnej, utracił zgoła otuchę, uczepił się ramienia przewodnika i skulił jak dziecko, bojące się ciemnego pokoju. Ale spokój opiekunów uspokoił go nieco. Szedł oddychając ciężko i wlokąc z trudem nogi za sobą.
Po chwili Kaufmann podniósł laskę, pokazał mu coś, podobnego do sporej wiązki chrustu, rzuconej na śnieg — i powiedział:
— Die Hütte!
Było to schronisko. Wydawało się, że można go dosięgnąć jednym skokiem, tymczasem dotarli doń zaledwo w dobre pół godziny forsownego marszu. Jeden z przewodników poszedł przodem, by rozpalić ogień. Noc zapadała teraz szybko, gasło wszystko wokół, wiatr lodowaty kłuł po twarzy, a śnieg przybrał trupi kolor.
Tartarin był tak znużony, że nie zdawał sobie już z niczego sprawy. Podtrzymywany silnie przez przewodnika, potykał się, słaniał i mimo znacznego spadku temperatury, nie było na nim suchej nitki. Nagle buchnął tuż przed nimi jasny płomień, i doleciał zapach zupy cebulowej.
Dotarli do chaty.
Trudno sobie wyobrazić coś prymitywniejszego nad te schroniska, pozakładane w górach przez szwajcarski „Klub Alpejski“. Cała chata składa się z jednej izby, pod szerszą ścianą widnieje pochyła płaszczyzna, stanowiąca legowisko i zajmuje całą niemal przestrzeń tak, że mało miejsca zostaje na piec, wąski stół i ławę, przybitą do ziemi. Gdy weszli, na stole stały już trzy miski, leżały cynowe łyżki, widniała też bunsenowska lampka dla zgotowania kawy i dwie otwarte puszki amerykańskich konserw mięsnych.
Tartarinowi smakowała niezmiernie ta wieczerza, mimo, że zupa cebulowa była strasznie przydymiona, a słynna patentowana lampka, ani rusz nie chciała dawać potrzebnego żaru, chociaż prospekt zapowiadał, że w ciągu trzech minut gotuje litr kawy.
Przy deserze zaczął śpiewać. był to jedyny sposób porozumiewania się z przewodnikami. Nucił piosnki rodzime: „La Tarasque“, „Les filles d‘Awignon“ i mnóstwo innych, a przewodnicy odpowiadali lokalnemi śpiewkami w helweckiem narzeczu jak np. „Mi Vater isz en Appenzeller, au... au... au...
Byli to ludzie prości, dzielni, o twardych, jakby ze skały wykutych rysach twarzy i kędzierzawych brodach, przypominających mech. Oczy mieli jasne, nawykłe spoglądać daleko, podobne do oczu marynarzy. I wspomnienie morza, owo wrażenie, jakie odniósł, zbliżając się do lodowca Guggi, wróciło ponownie tutaj, w tej ciasnej chałupinie, przywalonej śniegiem, z którego woda ściekała szczelinami dachu do środka, skutkiem podniesienia temperatury wnętrza. Odczuwał to samo, co czuje podróżny w kajucie starego, drewnianego okrętu, podczas ciszy morskiej, gdy go na dalekich bezludziach ogarnie straszliwa martwota, z której objęć, niema, zda się, powrotu do życia i świata.
Kończyli właśnie jeść, gdy zatętniły tuż przed chatą ciężkie kroki, rozbrzmiały głosy i ktoś zaczął obtupywać z trzewików śnieg tak gwałtownie, że trzęsły się ściany. Tartarin spojrzał z niepokojem po towarzyszach. Czyż był to może nocny napad rabusiów? Ale co robili na tem wyżu? Łomot wzrastał ciągle.
— Kto tam? — krzyknął Tartarin, chwytając oskard. Ale w tejże chwili otwarto drzwi i do schroniska wpakowali się dwaj, ogromnego wzrostu, Amerykanie z twarzami, osłonionemi maskami z białego płótna. Ubranie ich ociekało wodą, potem i przypruszone było śniegiem. Za nimi wkroczyli przewodnicy, tragarze, słowem cała karawana, udająca się na Jungfrau.
— Witam was, mylordowie! — zawołał ugrzeczniony Tartarin i uczynił gest zapraszający, którego przybysze zresztą nie potrzebowali, by objąć w posiadanie schronisko. Za chwilę stół został zawalony przyborami, a miski i łyżki powędrowały do gorącej wody, by służyć następnym biesiadnikom, jak nakazywały przepisy, obowiązujące we wszystkich schroniskach. Trzewiki przybyłych schły przed kominkiem, a oni siedzieli z nogami, owiniętemi słomą i zajadali taką samą, jak Tartarin, zupę cebulową.
Amerykanie, byli to ojciec i syn, dwa olbrzymy rude, prostackie, o twarzach traperów, twardych i energicznych. Starszy miał oczy rozszerzone, zbielałe, tkwiące w zawiędłej twarzy, niby kamienie w głowie fetysza. Po niepewnych ruchach, po szukaniu łyżki oraz troskliwości, jaką go syn otaczał, Tartarin poznał, że starszy jegomość jest ślepy. Domyślił się, że jest to ów sławny turysta, o którym mu opowiadano w hotelu. Nie chciał wierzyć, gdy mówiono, że wierny zamiłowaniom młodości, mimo sześćdziesiątki i ślepoty swej, odbywa ciągłe wycieczki, wraz z synem, który go nie odstępuje. Zwiedzili obaj Wetterhorn, teraz szli na Jungfrau, a mieli w planie wedrzeć się na Mont-Cervin i Mont-Blanc. Stary Jankes utrzymywał, że żyć nie może bez oddychania rzeźwem i rozrzedzonem powietrzem szczytów, które mu przypomina, jak był dzielnym i silnym w młodych latach.
Ponieważ Jankesi nie byli rozmowni i na zapytania Tartarina odpowiadali tylko: yes i no, spytał jednego z tragarzy, znającego potrochu język francuski, w jaki sposób ślepiec przebywa miejsca niebezpieczne i trudne.
— Ma góralskie nogi, które niemal widzą co trzeba, — odparł — a zresztą syn go pilnuje i stawia mu stopy gdzie trzeba. Nie zdarzył im się do tej pory żaden wypadek.
— Tak... tak... — zauważył Tartarin — te wasze słynne wypadki nie są wcale straszne... hę?
Zdziwiony tragarz otwarł usta, ale pewny swego Tartarin, uśmiechnął się jeno chytrze, położył się na pochyłej desce, owinął kołdrą, okręcił głowę szalem i zasnął mimo światła, ruchu, dymu fajkowego i zaduchu cebuli.
— Mosje! Mosje!
Jeden z przewodników targał go za ramię, chcąc skłonić do wstania, drugi zaś nalewał do misek wrzącą kawę. Tartarin wykrztusił kilka przekleństw, oprzytomniał, wstał, zbliżył się do stołu, a potem wyszedł na świat.
Ogarnął go chłód lodowaty i olśnił odblask światła księżycowego od śniegu. Otwarł szeroko zdumione oczy i patrzył. Wszystko wyglądało zgoła inaczej jak za dnia i wieczorem. Martwota ożyła na nowo. Księżyc przemienił krajobraz w gigantyczne miasto, pełne tajemniczych świątyń gotyckich, ulic, uliczek, zakamarków, tuneli, mostów wiszących, posągów marmurowych, ruin, napoły rozwalonych i pustych placów. Było to jakieś wymarłe od wieków, a trwające dotąd miasto gigantów.
Druga w nocy. Około południa stanąć można na szczycie, jeśli wszystko pójdzie po myśli. Rzeźwy, wesoły Tartarin chciał ruszać niezwłocznie jak do szturmu. Ale przewodnicy go wstrzymali, twierdząc, że koniecznie trzeba powiązać się liną, idąc w tak niebezpieczną drogę.
— Liną?... Hm... nie bierzcież mnie na kawał!... Ano, zresztą, jeśli taki macie rozkaz od „Towarzystwa”...
Na czele stanął Chrystjan Inebnit, zostawiając między sobą a Tartarinem trzy metry liny. Takaż lina dzieliła go od drugiego przewodnika, niosącego zapasy i sztandar. Taraskończyk trzymał się lepiej niż dnia poprzedniego, ale trzeba było mieć tak silne jak on przekonanie, że wszystko jest sztuczką i blagą „Towarzystwa”, by nie przerazić się, a może nawet i nie cofnąć.
Tak zwana „droga” była to wąska, pokryta lodem perć, mająca kilkanaście centymetrów szerokości, wiodąca środkiem pomiędzy dwiema przepaściami, a tak śliska, że Chrystjan musiał rąbać w niej stopnie, by się na jej powierzchni mogła utrzymać noga.
Wystarczyło bać się, by spaść niewątpliwie, ale Tartarin nie bał się wcale. Szedł, coprawda, ostrożnie, naśladując Chrystjana, ale nie doznawał innego uczucia, jak nowicjusz wolnomularski, wystawiony na straszliwe rzekomo próby reguły zakonnej. Stawiał nogi w miejsca, wykute oskardem przewodnika i czynił wszystko to, co widział, że czyni, ale spokojny był zupełnie, jakby się znajdował w swym ogródku baobabowym i ćwiczył się w chodzeniu po wąskiej cembrowinie sadzawki, ku ogromnemu przerażeniu czerwonych i srebrnych rybek.
W jednem miejscu ścieżka stała się tak stromą, że musieli wdrapywać się na czworakach, czepiając paznogciami skał. W najgorszem byli właśnie miejscu, gdy rozległ się okropny huk tuż nad ich głowami nieco więcej w prawo. Huk był przeciągły, trwał długo, a dłużej jeszcze echa, powtarzające go wielokrotnie.
— Lawina! — powiedział Inebnit i czekał, aż wszystko ucichnie.
Niebawem nastała cisza grobowa. Za małą chwilę zeszli z perci i kroczyli w górę stokiem dosyć łagodnym, ale droga trwała niesłychanie długo. Po dwu blisko godzinach zarysował się wysoko, wprost nad ich głowami, wąski różowy, lśniący pasek. To świt zarumienił kontur szczytu.
Wesoły taraskończyk, z natury wróg ciemności, odzyskał zaraz humor i zaintonował na całe gardło:

Grand souleu de la Provenco
Gai compaire don mistrau

Uczuł nagłe szarpnięcie liny z przodu i z tyłu i to spowodowało nagłe umilknięcie.
— Cicho! — powiedział mu gestem Inebnit, pokazując laską straszliwe, zwieszone pionowo nad ich głowami, zwały luźnych bloków lodowych. Można było stąd gdzie stali widzieć, że głazy chwieją się na podstawach i lada drgnienie powietrza może naruszyć ich wątłą równowagę. Nie byłoby w takim razie nawet o tem mowy, by się udało odnaleźć ich zwłoki. Ale sprytny Tartarin wiedział co o tem wszystkiem sądzić, przeto na dowód, iż nie da się okpić, jeszcze donośniejszym głosem skończył strofę:

Tu qu escoules la Duranco
Commo un flat de vin de Crau.

Przekonani, że oszalał do reszty, przewodnicy pociągnęli go jak można najprędzej w bok i zatoczyli ogromne koło, by zejść z linji wiszących nad nimi lawin lodowych.
Ale wpadli z deszczu pod rynnę, bo nagle rozwarła się przed nimi szeroka szczelina, którą wschodzące słońce oblało złoto-zielonym blaskiem. Lód był spoisty, prześwietlający, a sięgał kilkadziesiąt pewnie metrów w głąb. Była pokryta skorupą, zwaną technicznie „most śniegowy“, utworzony ze zmarzłego śniegu. Zaledwo stąpił na tę skorupę przewodnik czołowy, chcąc spróbować czy go utrzyma, załamał się z trzaskiem cały most, buchnęły w górę białe tumany, Inebnit i Tartarin wpadli w rozpadlinę. Jeden tylko Kaufmann zorjentował się szybko: błyskawicznym ruchem wbił w lód swój oskard, przykucnął za nim i oplótł linę rękami. Musiał wytężyć wszystkie siły, by utrzymać nad przepaścią dwu ludzi. Ale nie stało mu już sił, by ich wyciągnąć na wierzch. Zacisnął zęby, zamknął oczy i trzymał, nie wiedząc co się dzieje, gdyż był za daleko od przepaści.
Oszołomiony upadkiem, Tartarin przez chwilę machał rękami i nogami jak pajac, potem zaś wisiał spokojnie z nosem, opartym o ścianę lodową, podobny do pionu, którym sondują głębokość morza. Nad sobą widział jaśniejące coraz to bardziej niebo, na którem gasły zwolna gwiazdy, pod sobą miał zielonawą toń, skąd szedł lodowaty zamróz.
Gdy minęło pierwsze wrażenie, odzyskał dobry humor i pewność siebie i zawołał:
— Hej! Ojcze Kaufmannie, pocóż nas tu trzymasz? Djabelski przeciąg w tej dziurze, a przytem lina wpija mi się w brzuch!
Kaufmann nie odpowiedział, bał się bowiem zesłabnąć, gdyby rozwarł szczęki. Natomiast Inebnit krzyknął z głębi.
— Mosje! Mosje!... oskard... oskard!
Chciał dostać oskard, gdyż swój własny zgubił w upadku. Tartarin podał mu z trudem niemałym ciężki przyrząd, a przewodnik wykuł nim stopień na nogi dla siebie i zacios dla rąk. W ten sposób ciężar zmniejszył się o połowę.
Rudolf Kaufmann mógł teraz jąć się windowania „wisielców” na górę, bo Inebnit stąpał po stopniach, niewiele mu przyczyniając ciężaru. Nareszcie ukazał się na wierzchu kaszkiet prezesa, a niebawem wytoczyła się ze szczeliny cała jego osoba. Dużo łatwiej poszło z Inebnitem i wszyscy stanęli na lodzie cali i zdrowi.
Małomówni, nawykli do niebezpieczeństw górale, uściskali się serdecznie, w urywanych słowach dając wyraz swej radości. Ale drżeli tak obaj ze wzruszenia, że Tartarin poczęstował ich wódką z własnej manierki, co ich doprowadziło do równowagi. Sam zachował najzupełniejszy spokój i pośpiewywał prosto w nos zdumionym przewodnikom.
— Braw... braw... Francoz... — powiedział Kaufmann, dotykając jego ramienia.
— Przestańcież grać komedję — zawołał. — Wiem dobrze jak i wy, że nie groziło żadnemu z nas najmniejsze niebezpieczeństwo.
Potrzęśli głowami, jak świat światem nie było jeszcze takiego alpinisty.
Poszli dalej, wspinając się prostopadle po gigantycznym murze lodowym, sześć do ośmiuset metrów wysokim, a wędrówka ta zajęła bardzo dużo czasu, gdyż trzeba było kuć stopień za stopniem. Biedny taraskończyk wyczerpał do cna siły swoje, a przytem oślepiało go słońce, odbite od lodu i śniegu tak, że nie mógł otworzyć oczu. Okulary zostały na dnie szczeliny, przeto nie mógł zaradzić złemu.
Po jakiejś godzinie uczuł zawrót głowy i opanowała go ta sama przypadłość, która nawiedza jadących po raz pierwszy okrętem. W głowie mu dzwoniło, nogi się pod nim uginały, przestał się ruszać i przewodnicy musieli go wyciągać ze stopnia na stopień, ujmując jak wczoraj pod ręce. Z trudem wydźwignęli go na szczyt muru, skąd od szczytu dzieliło ich zaledwo sto metrów.
Mimo stwardniałego śniegu, ten ostatni etap drogi sprawił im już mniej trudności, ale zajął bardzo dużo czasu, gdyż Tartarin był tak zmęczony, że poprostu leciał z nóg.
Nagle przewodnicy puścili go i zaczęli pohukiwać z wielkim zapałem. Stanęli na samym szczycie. Ta mała, biała, krągława polanka, to był szczyt i ostateczny kres niedoli nieszczęśliwego alpinisty, który od godziny znajdował się w jakimś stanie somnambulizmu czy agonji.
— Scheideck! Scheideck! — zawołali nagle przewodnicy, pokazując widniejący w dole hotel maleńki, daleki, wynurzający się z zieleni i mgły, podobny do zabawki dziecięcej.
Roztaczała się stąd panorama przecudna. Gdzie spojrzeć, falowały śnieżne pola, złocone słońcem, pomarańczowe, to znów szafirowe i zielone. Piętrzyły się dziwaczne, olbrzymie lodozwały przedziwnej struktury, podobne wieżycom, strzałom, iglicom, mostom wiszącym, krawężnikom, zawieszonym nad nicością, to znów garbiły się w kurhany niezmierne, jakby pod niemi spoczywały zniknione mastodonty i megaterja epok dawnych.
Wszystko szkliło i lśniło wokół, ale blaski te, przyćmione oddalą, spływały w harmonijny zespół, nie rażąc oczu, a ponad temi cudami ziemi połyskał cud nieba, słonce jasne a zimne, świecące bez ciepła, zwieszone ponad pustką i ciszą tak przeraźną, że Tartarinem wstrząsnął dreszcz.
Ponad hotelem wystrzelił obłoczek dymu i rozległ się huk głuchy. Dostrzeżono ich tedy, strzelano z moździerza na wiwat, oddawano im cześć należną. Na myśl, że go widzą wszyscy, jego właśni alpiniści, angielskie misses, Ryżowcy, Śliwkowcy, dostojnicy i służba, wielcy i mali, że kto żyw patrzy przez binokle, szkła własne i lunety hotelowe... Tartarin zerwał się, pomny swej misji i odzyskał siły.
Porwał z rąk przewodnika sztandar taraskońskiego K. A., rozwinął go, podniósł trzy razy w górę, potem zaś, wbiwszy rękojeść oskarda w śnieg, usiadł na żelaznym kilofie i siedział tak nieporuszony, dzierżąc w dłoni drzewce chorągwi, szarpanej wiatrem.
Był wspaniały, ale czekała go jeszcze inna apoteoza. Oto, jak się to często zdarza na szczytach, opar stanął poza nim, a na tym oparze słońce odbiło jego sylwetę, w rozmiarach ogromnych, gigantycznych. Wzburzone włosy, nastrzępiona broda, szal rozwiany i szyja, wychylająca się zeń, a wreszcie kaszkiet sklepisty, nadały mu wygląd, podobny do jakiegoś prastarego, mitycznego skandynawskiego boga, królującego, jak powiada legenda, pośród chmur, lodowisk i ciszy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Franciszek Mirandola.