Podróże Gulliwera/Część pierwsza/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jonathan Swift
Tytuł Podróże Gulliwera
Wydawca J. Baumgaertner
Data wyd. 1842
Druk B. G. Teugner
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Jan Nepomucen Bobrowicz
Tytuł orygin. Gulliver’s Travels
Źródło Skany na commons
Inne Cała część pierwsza
Indeks stron

ROZDZIAŁ VIII.

Gulliwer, szczęśliwem zdarzeniem,
znajduje sposobność opuszczenia Blefuscu
i po niejakich trudnościach
powraca do swej ojczyzny.


T


Trzeciego dnia po mojem przybyciu, przechadzając się, częścią z ciekawości, częścią nudów, przy brzegach wyspy od strony zachodniej, spostrzegłem w odległości pół mili na morzu, coś podobnego do łodzi przewróconej. Zdjąłem trzewiki i pończochy, poszedłem wodą może 200 do 300 łokci, i ujrzałem wyraźnie łódź, jak się domyślam, zapewne burzą ku brzegom przypędzoną. Natychmiast wróciłem do miasta i prosiłem Króla, żeby mi porzyczył dwadzieścia okrętów większych, które od utraconej flotty pozostały, tudzież trzy tysiące majtków pod rozkazami viceadmirała. Ta flotta wyszedłszy pod żagle, krążyła około brzegów, gdy ja tymczasem pospieszyłem krótszą drogą w tę stronę, gdzie pierwszy raz łódź zobaczyłem. Pęd morza jeszcze ją bliżej ku brzegom zapędził. Wszyscy majtkowie opatrzeni byli mocnemi linami, które wprzód sam dla mocy poskręcałem. Gdy okręty nadeszły, zdjąwszy z siebie odzienie wszedłem w wodę i tak może o 100 łókci zbliżyłem się do łodzi, potem musiałem płynąć dopóki się do niej niedostałem. Majtkowie rzucili mi linę, którą jednym końcem przywiązałem do łodzi a drugim do okrętu. Wszystkie jednak moje usiłowania były daremne, gdyż niemogąc zgruntować, niemogłem roboty mej kończyć. Popłynąłem więc w tył łodzi i zacząłem ją ręką jedną popychać przed sobą, i tym sposobem za pomocą przypływu morza, tak ją blizko ku brzegom przypchałem, że dostałem gruntu, chociaż wodę jeszcze aż po brodę miałem. Odpocząłem przez pare minut i znowu łódź pchałem do póty, aż mi woda tylko po ramiona dostawała. Wtedy przebywszy najtrudniejszą część pracy, wziąłem insze liny które na okręcie były złożone, i poprzywiązywawszy je do łodzi a potem do dziewięciu okrętów które mi towarzyszyły: za pomocą wiatru i majtków, przyciągnęłem ją aż do czterdziestu łokci od brzegu. To uczyniwszy czekałem aż morze ustąpi, co gdy się stało, poszedłem suchą nogą do łodzi i przy pomocy dwóch tysięcy ludzi z linami i machinami, zdołałem ją podnieść i znalazłem że niebardzo była popsutą.

Dziesięć dni czasu potrzebowałem na przeprowadzenie łodzi do królewskiego portu Blefuscu, gdzie na widzenie i podziwianie tak ogromnego statku, mnóstwo zgromadziło się ludu.

Doniosłem J. K. Mości, że przychylne szczęście dało mi znaleźć ten statek, ażeby mię zaniósł do jakiego kraju, z kądbym mógł wrócić do ojczyzny mojej — przy tem prosiłem go ażeby raczył rozkazać statek ten wyreparować, przysposobić do podróży, i żeby pozwolił wyjechać z państwa swego, na co w bardzo grzeczny sposób zezwolił.

Mocno mię dziwiło, że Cesarz Lilliputu, od czasu mego oddalenia się, dotąd mię nieścigał; ale dowiedziałem się, że J. C. Mość niewiedząc, żem o zamysłach jego był przestrzeżony, pewnym był, że za otrzymanem pozwoleniem udałem się do Blefuscu, tylko dla uiszczenia się w obietnicy, i że po kilku dniach powrócę: przez niejaki czas jednak napróżno oczekując mego powrotu, począł być niespokojnym, i złożywszy z podskarbim i innemi intrygantami radę, wysłał jednego znakomitego urzędnika z kopią zaskarżenia przeciw mnie uczynionego. Poseł miał instrukcye, ażeby przełożył Królowi Blefuscu wielką monarchy swego łagodność, który przestał na ukaraniu mnie wyłupieniem oczów; że się uchyliłem od sprawiedliwości, i że, jeżeli we dwóch dniach nie wrócę, utracę tytuł Nardaka i będę zbrodniarzem i zdrajcą ogłaszonym. Poseł przydał jeszcze: iż monarcha jego spodziewa się, że dla zachowania między dwoma państwami pokoju i przyjaźni, Król Blefuscu rozkaże mnie związanego do Lilliputu odprowadzić, ażebym jako zdrajca był ukarany.

Król Blefuscu namyśliwszy się przez trzy dni, dał odpowiedź pełną grzeczności i rozumu. Przełożył, że co do odesłania mnie związanego, Cesarz Jmść wie dobrze, że to jest rzeczą niepodobną: a chociażem mu porwał flottę, wszelako winien mi wdzięczność za wielkie przysługi którem mu wyświadczył przy zawarciu pokoju; lecz obadwa monarchowie będą wkrótce odemnie uwolnieni, gdyż znalazłem przy brzegu, dziwnej wielkości okręt, którym mogę się puścić na morze, i że wydał rozkazy do naprawienia go przy mojej pomocy i podług moich przepisów, tak, iż w kilku tygodniach, spodziewa się, że oba państwa od tego nieznośnego ciężaru zostaną uwolnione. —

Z taką odpowiedzią poseł powrócił do Lilliputu a Król Blefuscu opowiedział mi całe to zdarzenie, ofiarując przy tem, ale pod wielkim sekretem, swoją dla mnie protekcyą, jeżelibym chciał pozostać w jego usługach. Lubo sądziłem że to szczerze mówił, przedsięwziąłem jednak nieoddawać się łasce ani monarchów ani ministrów, skorom się bez nich mógł obejść. Dla tego oświadczywszy J. K. Mości należytą wdzięczność za jego łaskawe na mnie względy, prosiłem pokornie, żeby na wyjazd mój pozwolił, przydając: że ponieważ, dobre lub złe zdarzenie ofiaruje mi okręt, postanowiłem raczej puścić się na Ocean, aniżeli być pobudką do zerwania przyjaźni między dwoma tak potężnemi monarchami. Król nie zdawał się być urażonym tą mową, owszem dowiedziałem się, że tak on jako i większa część ministrów, kontenci byli z mego postanowienia.

Te okoliczności spowodowały mię do prędszego niżeli sobie zamierzyłem odjazdu, a dwór który tego równie sobie życzył, usilnie się przykładał do przyspieszenia mej podróży. Pięćset rzemieślników użyto do zrobienia podług moich przepisów dwóch żagli do mej łodzi, najgrubsze płótno w trzynaścioro zszywając. Sam zatrudniłem się robieniem lin i sznurów, dziesięć, dwadzieścia i trzydzieści ich lin skręcając w jedną. Kamień wielki, który po długiem szukaniu szczęściem znalazłem nad brzegiem morza, służył mi za kotwicę. Łoju miałem z trzechset wołów na smarowanie łodzi i inne potrzeby. Nieskończoną miałem pracę w wycinaniu najgrubszych i największych drzew na wiosła i maszty, w czem mi jednak pomagali cieśle okrętowi królewscy.

Przy końcu prawie miesiąca, gdy już wszystko było skończone, poszedłem do J. K. Mości po dalsze jego rozkazy donosząc przytem, żem gotów do podróży. Król Jmść otoczony swoją królewską familią wyszedł z pałacu. Położyłem się na ziemi, ażebym mógł mieć honor ucałowania ręki królewskiej, którą mi raczył podać łaskawie, podobnież jak Królowa i młodzi Książęta i Księżniczki. J. K. Mość darował mi pięćdziesiąt sakiewek zawierających po dwieście Spruggów, i portret swój naturalnej wielkości, który natychmiast dla większego bezpieczeństwa, w rękawiczkę schowałem.

Wprowadziłem na łódź sto wołów, trzysta baranów, i w proporcyą chleba, napoju i mięsiwa pieczonego tyle, ile stu kucharzów mogło przygotować. Wziąłem z sobą sześć krów, sześć byków, tyleż owiec i baranów, mając zamiar dla rozmnożenia tej rasy, zawiezienia ich do mego kraju. Ażeby bydło które zabierałem mieć czem żywić wziąłem stósowną ilość siana i worek pełny zboża. Wielką miałem ochotę wywieźć z sobą z tuzin krajowców, ale Król żadnym sposobem niechciał na to zezwolić, i po ścisłem zrewidowaniu mych kieszeń, kazał mi dać słowo honoru że żadnego z jego poddanych nie wezmę, chociażby który sam tego chciał i o to prosił.

Tak wszystko przygotowawszy, wyszedłem pod żagle o godzinie dziesiątej z rana dnia 24. września 1701 roku. Upłynąwszy cztery mile ku północy, za powstaniem wiatru od wschodu, około godziny szóstej w wieczór, postrzegłem między północą i wschodem wyspę małą, może na pół mili długą. Zbliżyłem się do niej i rzuciłem kotwicę z tej strony która była od wiatru bezpieczna. Zdała mi się być niezamieszkaną. Zjadłszy cokolwiek położyłem się na spoczynek i spałem około sześciu godzin, gdyż we dwie godziny dopiero po mojem obudzeniu się, rozedniało. Po śniadaniu, mając wiatr pomyślny, podniosłem kotwicę i płynąłem w tęż stronę co i dnia poprzedzającego, za przewodnią mego kieszonkowego kompasu. Zamiarem moim było dostać się do tych wysp, które sądziłem że leżą ku północy od ziemi Van Diemen, ale nazajutrz o trzeciej po południu, gdy podług rachunku mego około ośmdziesiąt mil upłynąłem, postrzegłem okręt płynący ku stronie wschodnio-południowej. Natychmiast wszystkie podniosłem żagle, i w pół godziny postrzeżono mię z okrętu, wywieszono banderę i z działa wystrzelono.

Nie łatwo wyobrazić sobie radość jakiej doznałem z powziętej nadziei zobaczenia jeszcze raz kochanej ojczyzny i drogich zakładów które w niej zostawiłem. Okręt ściągnął żagle i doścignąłem go o piątej lub szóstej w wieczór dnia 26. Września. Serce biło mi z radości gdym na okręcie ujrzał flagę angielską. Owce i krowy zabrałem do kieszeni i z całym moim niewielkim ładunkiem przeniosłem sie na okręt.

Był to statek kupiecki angielski powracający przez morza północne i południowe z Laponji, dowodzony przez kapitana Jana Biddel Deptford, człowieka zacnego i doświadczonego żeglarza. Na okręcie znajdowało się do pięćdziesiąt osób, między któremi napotkałem jednego z dawnych towarzyszów moich Piotra Williams, który mię dobrze kapitanowi zarekomendował. Zacny ten mąż przyjął mię bardzo uprzejmie i prosił abym mu opowiedział zkąd i dokąd płynąłem, co mu też w krótkich słowach uczyniłem; lecz on mniemał, że prace i niebezpieczeństwa w których zostawałem, rozum mi pomięszały. Postrzegłszy to, dobyłem z kieszeni moje owce i krowy, na ktorych widok w wielkie wpadł podziwienie, przekonawszy się o prawdzie tego co odemnie słyszał. Pokazałem mu także pieniądze złote które na odjezdzie dostałem od Króla Blefuscu, tudzież wiele innych kraju tego osobliwości. Dałem mu dwie sakwy, każda z dwieście Spruggów i obiecałem oprócz tego za naszem do Anglji przybyciem, darować mu jednę krowę cielną i jednę owcę kotną.

Nie chcę nudzić czytelników opisywaniem szczegółów mej podróży. Stanęliśmy w Dunes trzynastego Kwietnia 1702. Jedno tylko miałem nieszczęście, że mi szczury okrętowe jednę owcę zjedli. Resztę mego bydła dowiozłem szczęśliwie i puściłem na pastwisko przy Greenwich, gdzie im trawa bardzo służyła.

Przez czas pobytu mego w Anglji, zyskałem znacznie, pokazując bydlątka moje różnym dystyngwowanym osobom, a nawet i pospólstwu: nim zaś drugą podróż przedsięwziąłem, sprzedałem je za sześćset funtów szterlingów. Za moim z ostatniej podróży powrotem, napróżno szukałem rasy, którą, mianowicie owiec, znacznie rozmnożoną być sądziłem. Pewny byłem, ze osobliwsza delikatność ich run, będzie korzystną dla naszych fabryk wełnianych.

Nie zabawiłem jak tylko dwa miesiące z moją żoną i dziećmi, nienasycona bowiem chęć widzenia obcych krajów, niedozwalała dłużej siedzieć na miejscu. Zostawiłem żonie mojej tysiąc pięćset funtów szterlingów i nająłem jęj piękne pomieszkanie w Redriff. Resztę mych kapitałów, częścią w gotowiznie częścią w towarach wziąłem ze sobą, w nadziei powiększenia mego majątku. Najstarszy mój stryj Jan, zostawił mi grunta blizko Epping, przynoszące rocznego dochodu trzydzieści funtów szterlingów, a z arendy Czarnego Wołu w Fetterlane miałem drugie tyle, tak więc nieobawiałem się, żeby żona moja i dzieci od gminy wsparcia potrzebowały. Syn mój Jan, tak jak stryj nazwany, uczęszczał do elementarnej szkoły, a córka Elżbieta (dziś już zamężna i matka dzieciom), uczyła się szycia.

Pożegnałem żonę i dzieci z wielkiem łez z jednej i drugiej strony wylaniem, i wszedłem odważnie na okręt, zwany Awanturnik, kupiecki, z ładunkiem trzystu beczek, dowodzony przez kapitana Jana Nichlas z Liwerpoolu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jonathan Swift i tłumacza: Jan Nepomucen Bobrowicz.