Podróż do środka Ziemi/02

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Rozdział I Podróż do środka Ziemi
Rozdział II
Juliusz Verne
Rozdział III

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Gabinet ten był prawdziwem muzeum. Wszystkie okazy państwa kopalnego znajdowały się tam ułożone i opatrzone etykietami w największym porządku, odpowiednio do trzech podziałów minerałów, na niepalne, metaliczne i kamienie.

Jakżeżto ja się doskonale znałem z całą tą kolekcyą! Ileż to razy, zamiast iść bawić się z chłopcami mojego wieku, wolałem czyścić okurzać i porządkować te grafity, antracyty, węgle, lignity, torfy, smółki, żywice i sole organiczne, tak niecierpiące najmniejszego pyłu; i te metale od żelaza do złota, których wartość względna, niknęła wobec absolutnej równości okazów naukowych; i wszystkie te kamienie nareszcie, które wystarczyłyby do całkowitego odbudowania naszego domku na Königstrasse. nawet z dodaniem jednego więcej pokoiku dla mnie. któryby mi się tak był przydał.

Lecz wchodząc do gabinetu nie myślałem bynajmniej o tych cudach; stryj zajmował mnie wyłącznie w tej chwili. Siedział on w szerokim fotelu, pokrytym aksamitem utrechtskim, trzymająca w ręku książkę, na którą spoglądał z niemem uwielbieniem.

– Ach co za książka! co za książka! – wołał.

Wykrzyknik ten przypomniał mi, że profesor Lidenbrock w wolnych od zajęć chwilach, był także i bibliomanem; lecz książka, lub stary jaki szpargał wtedy dopiero miały wartość dla niego, kiedy były albo bardzo trudne do znalezienia, albo też całkiem nieczytelne.

– A więc – rzekł do mnie – czyż nie widzisz? ależ to ja odkryłem skarb nieoceniony, szperając dziś rano w sklepiku żyda Heveliusa.

– Pyszna! – odpowiedziałem z wyraźnie nakazanym zapałem.

W rzeczy samej, nie miałem bynajmniej ochoty zapałać się do jakiegoś tam starego rupiecia in quarto, którego grzbiet i boki oprawne były w grubą cielęcą skórę, a wyżółkłe karty przełożone wypłowiałą i bezbarwna zakładką.

Szanowny profesor nie przestawał tymczasem głośno podziwiać swego nabytku.

– Patrz – mówił, rozmawiając sam z sobą – patrz jakie to piękne! Prawda że cudowne? A co za oprawa! A z jaką otwiera się i zamyka łatwością! Co za pyszna oprawa, kiedy po siedmiuset latach istnienia, ani jednego nie widać pęknięcia! Jestem pewny, że najsłynniejsi introligatorzy, jak Bozerian, Closs lub Purgold, chętnieby się do tej roboty przyznali.

Tak rozmawiając, stryj mój otwierał i zamykał książkę z radością studenta; wypadało mi zapytać o treść tego szacownego dzieła, choć jeśli mam prawdę wyznać, nie bardzo tego byłem ciekawy.

– A jakiż jest tytuł tego cudownego woluminu? – spytałem nieśmiało, udając zajęcie.

– Dzieło to – odrzekł mi stryj z zapałem – jest Heims - Kringla, przez Snorre Turlesona, słynnego w XII-tym wieku autora Islandzkiego; jestto kronika królów Norwegskich, panujących w Islandyi.

– Czy być może? – zawołałem, siląc się na udawanie – i zapewne jest to tłomaczenie na język niemiecki?

– Maszże tobie – wrzasnął profesor – tłomaczenie! a cóżbym ja robił z twojem tłomaczeniem! Ktoby tam dbał o tłomaczenie! To jest utwór oryginalny w języku islandzkim, owem pysznem narzeczu, tak bogatem i prostem zarazem, które i najrozmaitsze kombinacye gramatyczne i rozliczne odmiany słów posiada.

– Tak samo jak i język niemiecki – wtrąciłem z niejaką dumą.

– Tak – odpowiedział stryj, wzruszając ramionami – z tą tylko wszakże różnicą, że język islandzki posiada trzy rodzaje jak grecki, a deklinuje imiona własne jak łaciński.

– A druk tej książki – znowu zapytałem, zaczynając się naprawdę wstydzić swojej obojętności – czy ładny i wyraźny.

– Druk! a któż ci tu o druku powiedział, szalony dzieciaku! Druk mu przyszedł do głowy! On myśli że to drukowana książczyna! Ależ nieuku, to jest rękopism i do tego rękopism runiczny!

– Runiczny?

– Tak, runiczny! teraz mi się spytasz zapewne o znaczenie tego wyrazu.

– Bynajmniej – odpowiedziałem tonem człowieka obrażonego w swojej miłości własnej.

Stryj nie zważając na to, począł mi objaśniać i tłomaczyć rzeczy, których wcale nie byłem ciekawy.

– Runa – mówił mi – są to głoski pisma niegdyś na Islandyi używanego, a według tradycyi, przez Odina samego wynalezione. Masz tu oto, przypatrz się i podziwiaj te typy, wyszłe z wyobraźni samego bóstwa.

Zamiast odpowiedzi, schyliłem głowę z uszanowaniem, gdy wtem wypadek niespodziany, zmienił nagle tok naszej rozmowy.

Ze starej księgi wypadł na ziemię kawał brudnego i zaplamionego pargaminu.

Stryj mój chciwie schwycił to cacko. Stary jakiś dokument, od niepamiętnych może czasów zamknięty w zapleśniałej księdze, musiał koniecznie ogromną mieć wartość w jego oczach.

– Co to jest? – zawołał i w tejże chwili starannie rozwinął na stoliku kawałek pargaminu, długi na pięć a szeroki na trzy cale, na którym w liniach poprzecznych wpisane były tajemnicze głoski runa.

Oto jest dokładna podobizna tych cudacznych znaków, które tu podaję dla tego, że one doprowadziły profesora Lidenbrock’a i jego synowca, do najdziwaczniejszego może w XIX-tym wieku przedsięwzięcia.



Profesor przez chwilę z wielka uwagą przypatrywał się tym znakom, nareszcie podnosząc okulary rzekł:

– Tak, to są runa podobne zupełnie do tych, jakie są w rękopiśmie Snorre Turlesona. Lecz co one mogą znaczyć?

Ponieważ miałem to przekonanie, że runa wymyślili uczeni dla mistyfikowania poczciwych ludzi, nie bardzo więc dziwiłem się, że stryj ich nie rozumiał, o czem przynajmniej wnosić mogłem z konwulsyjnego ruchu jego palców.

– Jest to jednakże stary islandzki język – mruczał przez zęby.

A profesor Lidenbrock musiał się dobrze znać na tem, bo uchodził za prawdziwego polyglottę. Nie mówił wprawdzie dwoma tysiącami języków i czterema tysiącami narzeczy znanych i używanych na kuli ziemskiej, ale jednak umiał ich dość, jak na jednego człowieka.

Trudność świeżo napotkana, obudziła w nim całą gwałtowność charakteru, i już przewidywałem burzę, gdy w tem zegar na kominku stojący wybił drugą godzinę, a poczciwa Marta uchyliła drzwi do gabinetu, donosząc że zupa już na stole.

– Idź do dyabła z twoją, zupą! – wrzasnął profesor.

Marta uciekła, ja wybiegłem za nią i nie wiem już jakim sposobem znalazłem się na zwykłem mojem miejscu, w jadalnym pokoju.

Czekałem przez chwilę – profesor nie przychodził. Pierwszy to raz od czasu jak go znałem, chybił zwyczaju. A jednak przyznać muszę, że obiad był wyborny; zupa z włoszczyzny, omlet na szynce ze szczawiem duszonym, cielęcina z kompotem śliwkowym, na deser krewetki (małe raki morskie) i buteleczka wybornego Mozelu.

Kosztem takich to delicyi, stryj mój cieszył się zbutwiałym swoim szpargałem. Ja zaś, jako przywiązany synowiec, uważałem za święty obowiązek zjeść za niego i za siebie, co też i najsumienniej spełniłem.

– Jeszczem też tego doprawdy nie widziała, mruczała poczciwa Marta, żeby pan Lidenbrock nie siedział przy obiedzie.

– To trudne do uwierzenia! nieprawdaż, dobra Marto?

– I to jest przepowiednią ważnego jakiegoś wypadku – mówiła staruszka potrząsając głową.

Według mego przekonania, cały ten wypadek nie zapowiadał nic, prócz może jakiej sceny okropnej, gdy stryj dowie się że obiad jego został przez kogo innego zjedzonym.

Ostatniego właśnie dogryzałem raka, gdy silny głos stryja przerwał mi ucztę. Jednym susem od stołu przeskoczyłem do gabinetu pana Lidenbrock.