Podróż Naokoło Księżyca/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż Naokoło Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1870
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XV.

Hyperbola czy parabola.

Zdziwią się może czytelnicy widząc Barbicane’a i jego towarzyszów, tak mało troszczących się o przyszłość, jaka ich czekała w tem metalowem więzieniu, zagnanem w eteryczną nieskończoność. Zamiast się pytać dokąd tak dążyli, oni spędzali czas na robieniu doświadczeń, jak gdyby najspokojniej siedzieli w swych gabinetach.
Możnaby na to odpowiedzieć, że ludzie tak zaawanturowani musieli być wyższymi nad troski i kłopoty tak drobne, i że mieli co innego do czynienia jak zajmowanie się swym przyszłym losem.
Rzecz główna w tej chwili polegała na tem, że nie byli panami swego wagonu-pocisku; to jest że nie mogli ani powstrzymać jego pędu, ani zmienić jego kierunku.
Żeglarz zwraca dowolnie przód swego okrętu w którą chce stronę, aeronauta balonowi swemu nadać może ruchy pionowe; oni zaś żadnej nad swym wehikułem nie mieli władzy, żadnego nie mogli wykonać manewru, i dlatego też pędzić musieli na wolę wiatrów, jak to mówią, „na oślep.“
Gdzież znajdowali się w tej chwili, o ósmej godzinie rano, tego dnia, który na ziemi 6 grudnia się nazywał? Najpewniej w blizkości księżyca, a może nawet tak blizko, że on im się wydawał jak ogromna czarna przesłona, rozciągnięta na firmamencie. Co zaś do odległości jaka ich od niego dzieliła, tej trudno było oznaczyć. Pocisk utrzymywany siłą niepojętą, docierał do północnego bieguna satelity, w oddaleniu tylko 50 kilometrów; ale od dwóch godzin jak zaszedł w ostrokrąg cienia, ta odległość zmniejszyć się lub powiększyć mogła. Nie było sposobu oznaczenia ani szybkości, ani kierunku pocisku. Może się on oddalał szybko od tarczy, aby się wkrótce wynurzyć z cienia. Może przeciwnie zbliżał się do niej więcej jeszcze, i niedługo miał potrącić o jaki bardziej wystający wierzchołek półkuli niewidzialnej, coby z wielką radością podróżników wszystkie ich trudy zakończyło.
Powstała żwawa w tym przedmiocie sprzeczka; a Michał Ardan zawsze obfity w dowody i objaśnienia, objawił zdanie, że kula zatrzymana siłą przyciągającą księżyca, spadnie wreszcie na jego powierzchnię, jak spada aerolit na powierzchnię kuli ziemskiej.
— Najprzód, kochany kolego, odpowiedział mu Barbicane, nie wszystkie aerolity spadają na ziemię, lecz mała ich tylko liczba; więc gdybyśmy nawet i przeszli w staw aerolitu, nie wypadałoby z tego abyśmy koniecznie spaść mieli na powierzchnię księżyca.
— Jednakże, mówił Michał, jeśli się bardzo do niego zbliżymy...
— Jesteś w błędzie, odparł Barbicane. Czyż nie widziałeś gwiazd spadających, jak tysiącami przelatują po niebie w pewnych epokach?
— Widziałem, prawda.
— Otóż, te gwiazdy, lub raczej te ciałka błyszczą dlatego tylko, że rozgrzewają się sunąc po warstwach atmosferycznych. Jeżeli zatem przebywają atmosferę, to znaczy że przechodzą bliżej jak o szesnaście lieues od ziemi, a jednakże tak rzadko na nią spadają. Tak samo rzecz się ma i z naszym pociskiem; może się on bardzo zbliżyć do księżyca, a jednak nie spaść na niego.
— Lecz wtedy, rzekł Michał, byłbym bardzo ciekawy wiedzieć, jak nasz błędny wehikuł zachowa się w przestrzeni.
— Dwa tylko w tym względzie możnaby zrobić przypuszczenia, odpowiedział Barbicane po chwili namysłu.
— Jakieżto?
— Pocisk ma do wyboru pomiędzy dwiema krzywemi matematycznemi, i pójdzie po jednej lub po drugiej, odpowiednio do swej prędkości, której nie mogę oznaczyć w tej chwili.
— Tak jest, rzekł Nicholl, pójdzie albo po paraboli, albo po hyperboli.
— Nieinaczej, ciągnął dalej Barbicane. Z pewną prędkością pójdzie po paraboli, z inną większą szybkością po hyperboli.
— Lubię te wielkie, tajemnicze słowa, zawołał Michał Ardan. Od razu rozumiem co to znaczy. Cóż to więc jest ta wasza parabola, jeśli łaska!
— Mój przyjacielu, odpowiedział kapitan, parabola jest to linja krzywa, która powstaje z przecięcia ostrokręgu płaszczyzną równolegle do jednej z jego tworzących.
— Ah! ah! zawołał Michał tonem zadowolenia.
— Jestto prawie taki przebieg, kończył Nicholl, jaki opisuje bomba wyrzucona z moździerza.
— Wybornie! A hyperbola? pytał dalej Michał.
— Hyperbola jest krzywą drugiego stopnia, utworzoną przez przecięcie powierzchni ostrokręgowej z płaszczyzną równoległą do dwóch tworzących ostrokręgu i która składa się z dwóch gałęzi oddzielnych i rozciągających się do nieskończoności w dwóch kierunkach.
— Czy być może! wykrzyknął Ardan tonem bardzo poważnym, jakby mu coś bardzo ważnego opowiadano. A więc pamiętajże co ja ci powiem z kolei, kochany kapitanie: wiesz co mi się najlepiej podoba z twojej definicji hyperboli — czy tam chciałem powiedzieć hyperblagi; oto że ona jeszcze jest ciemniejszą aniżeli sam wyraz, który definiujesz.
Nicholl i Barbicane nie wiele dbali o dowcipkowanie Michała Ardan; oni zapuścili się w dyskussję naukową. Którą krzywą obierze pocisk? oto co ich roznamiętniało w tej chwili. Jeden obstawał przy hyperboli, drugi był za parabolą. Jeden drugiemu sypał dowodzenia najeżone iksami. Argumenta swoje wypowiadali językiem, na brzmienie którego Michał skakał do góry. Sprzeczka była żwawa, a żaden z przeciwników nie chciał drugiemu poświęcić wybranej przez siebie krzywej.
Nareszcie, gdy ta uczona dysputa znudziła już dostatecznie i zniecierpliwiła Ardan’a, ten zawołał:
— Słuchajcieno panowie kosynusy, czy przestaniecie nareszcie rzucać sobie w twarz hyperbole i parabole? Chciałbym się od was dowiedzieć jedynej, prawdziwie interesującej rzeczy w całej tej sprawie. Przypuśćmy że pójdziemy po tej lub po owej linji krzywej — mniejsza o to, ale gdzież one nas doprowadzą?
— Nigdzie, odpowiedział Nicholl.
— Jakto, nigdzie!
— Naturalnie że nigdzie, dodał Barbicane; są to linje krzywe ciągnące się w nieskończoność.
— Ah mędrcy wy mędrcy! niechże was licho porwie! wrzeszczał Ardan na całe gardło. I cóż nas obchodzi parabola czy hyperbola, gdy jedna i druga zarówno ciągną nas w nieskończoność przestrzeni!
Barbicane i Nicholl nie mogli się powstrzymać od uśmiechu. Kłócili się o wiatr! Nigdy zapewne błahsza kwestja nie była rozbieraną w chwili jak obecna ważniejszej. Smutna prawda stała przed nimi, a tą było, że pocisk czy parabolicznie, czy hyperbolicznie uniesiony, nie mógł się już więcej zetknąć ani z ziemią, ani z księżycem.
Cóż więc stanie się wkrótce z tymi zuchwałymi podróżnikami? Jeśli nie umrą z głodu lub pragnienia, to za kilka dni, gdy im gazu nie starczy, umrą z braku powietrza, jeśli ich jeszcze wprzód zimno nie zabije.
Tymczasem, choć niezmiernie ważną było rzeczą oszczędzać gazu, musieli go jednak palić z powodu bardzo gwałtownego obniżenia się temperatury. Ściśle biorąc, mogli się obejść bez światła, ale nie bez ciepła. Na szczęście, cieplik wywiązany przyrządem Reiset’a i Regnault’a, podniósł nieco wewnętrzną pocisku temperaturę, i bez wielkiego zużycia gazu można ją było utrzymać w stopniu znośnym.
Obserwacji wszakże nie można było robić przez szyby okienek, które wilgotność wewnętrzna okrywała grubą warstwą lodu. Musiano ciągle oskrobywać szyby, i bądź cobądź można było pochwycić lub sprawdzić niektóre co najważniejsze zjawiska.
Jeśli ta tarcza niewidzialna posiadała atmosferę, czyż nie powinni w niej byli dostrzedz gwiazd spadających? Jeśli pocisk sam przebywał te warstwy płynne, czyż nie można było pochwycić jakiegoś odgłosu powtórzonego przez echa księżycowe, naprzykład wycia burzy, gwałtownego szumu spadających zasp śniegowych, lub wystrzałów wulkanu wybuchającego? Takie fakta starannie sprawdzone, nadzwyczajnieby rozjaśniły tę ciemną aż dotąd kwestję ustroju księżyca. Barbicane zatem i Nicholl z bezprzykładną wytrwałością, jak astronomowie obserwowali każdy przy swem okienku.
Lecz aż dotąd tarcza była ciemną i niemą; nie odpowiadała na liczne pytania, jakie jej zadawały te umysły wiedzy spragnione.
To wywołało bardzo na pozór słuszną uwagę Michała:
— Jeśli kiedy jeszcze powtórzymy tę podróż, to dobrze uczynimy wybierając chwilę, w której księżyc jest na nowiu.
— To prawda, odparł Nicholl, ta okoliczność byłaby daleko przyjaźniejszą. Zgadzam się, że księżyc skąpany w promieniach słonecznych byłby dla nas niewidzialnym w czasie biegu, ale za to widzielibyśmy ziemię, która byłaby w pełni. Co więcej, gdybyśmy byli wciągnięci w przestrzeń naokoło księżyca, jak to ma miejsce w tej chwili, to przynajmniej moglibyśmy widzieć stronę tarczy niewidzialną, wspaniale oświetloną.
— Dobrze mówisz kapitanie, rzekł Michał Ardan. A ty co myślisz o tem Barbicanie?
— Ja tak myślę, odpowiedział poważny prezes: Jeśli kiedy powtórzymy tę podróż, to rozpoczniemy ją w tym samym czasie i w tych samych warunkach. Przypuśćmy żeśmy celu naszego dościgli, czyż nie lepiejby było znaleźć lądy widne, niż okolice w głębokiej pogrążone ciemnocie? Wejście nasze na nieznaną planetę w daleko przyjaźniejszych odbyłoby się okolicznościach, a stronę tarczy niewidzialną moglibyśmy i tak zwiedzić podczas naszych wycieczek poszukiwawczych po kuli księżycowej. Tak jest, ta chwila pełni księżyca bardzo była dobrze wybraną; ale trzeba było stanąć na czas u celu, a żeby stanąć, nie trzeba było być strąconym z drogi.
— Nie ma co na to odpowiedzieć, rzekł Michał Ardan. Zawsze jednak straciliśmy śliczną sposobność obserwowania drugiej strony księżyca. Kto wie, czy mieszkańcy innych planet nie więcej od mędrców ziemi wiedzą o swych satelitach!
Możnaby łatwo na tę uwagę Michała Ardan, dać odpowiedź następującą: Tak, inne satelity, przez swą wielką blizkość łatwiej mogły być zbadane. Mieszkańcy Saturna, Jowisza, lub Uranusa (jeśli istnieją), bez trudu mogli urządzić kommunikacje ze swemi księżycami. Cztery satelity Jowisza krążą w odległościach 108,260 — 172,200 — 274,700 i 480,130 lieues; lecz te odległości liczone są od środka planety, a potrącając długość promienia wynoszącą 17,000 do 18,000 lieues, zobaczymy, że pierwszy satelita mniej jest oddalony od powierzchni Jowisza aniżeli księżyc od powierzchni ziemi. Z ośmiu księżyców Saturna, cztery również są daleko bliższe; Djana ma 84,600 lieues; Thetys 62,966 lieues, Encelada 48,191 lieues, a nareszcie Mimas ma średniej odległości tylko 34,500 lieues. Z ośmiu satelitów Uranusa, pierwszy Ariel jest tylko o 51,520 lieues od swej planety oddalonym.
Na powierzchni przeto tych trzech gwiazd, przedsięwzięcie takie jak prezesa Barbicane’a dalekoby mniejsze nastręczało trudności. Jeśli więc ich mieszkańcy probowali czegoś podobnego, to być bardzo może, iż poznali układ tej połowy tarczy, którą satelita wiecznie kryje przed ich wzrokiem[1]. Lecz jeśli nigdy nie opuszczali swej planety, to nie więcej też wiedzą od ziemskich astronomów.
Kula tymczasem opisywała w cieniu tę drogę nieobliczoną, której sprawdzić i wykazać nie ma sposobu. Czy
jej kierunek się zmienił pod wpływem przyciągania księżycowego, czy też pod działaniem jakiej gwiazdy nieznanej? Barbicane nie umiał na to odpowiedzieć, ale że zmiana miała miejsce, to pewno, — a Barbicane stanowczo przekonał się o tem około czwartej godziny z rana.
Zmiana ta polegała na tem, że spód pocisku zwrócił się ku powierzchni księżyca, i utrzymywał się prostopadle przechodząc po swej osi. Przyciąganie albo raczej ciężkość spowodowała tę zmianę. Najcięższa część kuli, nachylała się ku tarczy niewidzialnej, jakby miała upaść na nią.
Czy więc upadała? Podróżnicy mieliż nareszcie doścignąć tego celu upragnionego. Nie. Bliższa obserwacja przekonała Barbicane’a, że jego pocisk nie zbliżał się do księżyca, lecz owszem odsuwał się postępując po linji krzywej prawie spółśrodkowej.
Punktem z którego czynił tę obserwację był odblask jasny, który Nicholl zaraz wskazał na granicy widnokręgu uformowanego przez czarną tarczę. Tego punktu nie można było wziąść za gwiazdę. Był to płomień różowawy, rosnący zwolna, co było dowodem niezaprzeczonym, że pocisk zwraca się ku niemu, i nie spada normalnie na powierzchnię gwiazdy.
— Wulkan! to wulkan czynny! zawołał Nicholl, wybuch wewnętrznych ogni księżyca. Więc ten świat nie wygasł jeszcze zupełnie.
— Tak jest, to wybuch, odpowiedział Barbicane, pilnie badający zjawisko, przy pomocy swej lunety nocnej. Cóżby to było wreszcie, jeśli nie wulkan?
— Ale w takim razie, odezwał się Michał Ardan, dla utrzymania tego ognia potrzebne jest powietrze, więc widocznie atmosfera okrywa tę część księżyca...
— Być może, odpowiedział Barbicane, ale też i niekoniecznie być tak musi. Wulkan, przez rozkład pewnych materij może sam sobie dostarczyć tlenu, a tym sposobem wyrzucać płomienie w próżnię. Nawet zdaje mi się, że ten płomień ma blaski natężenia przedmiotów, których spalenie odbywa się w czystym tylko tlenie. Nie spieszmy się przeto z twierdzeniem, że atmosfera istnieje na księżycu.
Góra ogniem zionąca musiała leżeć pod 45 stopniem szerokości południowej na stronie niewidzialnej tarczy. Lecz z wielką przykrością Barbicane’a linja krzywa po jakiej szedł pocisk odciągała ich od punktu wybuchem zaznaczonego. Nie mógł przeto dokładniej oznaczyć jego natury. Wpół godziny potem, ten punkt świetlny niknął poza ciemnym poziomem. W każdym razie sprawdzenie tego zjawiska było faktem znakomitym w badaniach selenograficznych. Dowodził on, że ciepło nie zagasło jeszcze we wnętrznościach kuli, a tam gdzie istnieje ciepło, któż może twierdzić, że królestwo roślinne, a nawet zwierzęce, nie oparło się aż dotąd wpływom niszczącym. Istnienie tego wulkanu wybuchającego, dokładnie sprawdzone przez mędrców ziemi, wieleby zapewne wywiązało teorij przyjaznych tej tak ważnej kwestji zamieszkalności księżyca.
Barbicane oddał się cały rozmyślaniu. W niemem pogrążony marzeniu, zagłębiał się w tajemnicę przeznaczeń świata księżycowego. Usiłował powiązać ze sobą fakta aż dotąd obserwowane, gdy wtem nagle nowy wypadek przywołał go do życia rzeczywistego. Było to coś więcej jak zjawisko kosmiczne; groziło im niebezpieczeństwo, mogące pociągnąć za sobą skutki najopłakańsze.
Niespodzianie w pośród eteru ciemnościami osłonionego, ukazała się jakaś massa ogromna. Był to jakby księżyc, lecz księżyc gorejący, i blasku tem więcej rażącego, że ukazywał się wśród tak ponurej ciemności. Massa ta kształtu okrągłego rzucała światło tak silne, że ono rozjaśniło całe wnętrze pocisku. Twarze podróżników oblane raptownie tą jasnością, podobne były do widm, jak to ma miejsce przy sztucznem przez fizyków robionem świetle z alkoholu nasyconego solą.
— Do kroćset djabłów — wrzasnął Michał Ardan — jakże my strasznie wyglądamy. Cóż znowu znaczy ten księżyc przeklęty?
— To bolid, odpowiedział Barbicane.
— Bolid rozpalony w próżni?
— Tak jest.
W rzeczy samej, ta kula ognista był to bolid. Barbicane się nie mylił. Meteory te widziane z ziemi, mają światło o wiele mniejsze od księżyca; tu, w tym ciemnym eterze błyszczą światłem nadzwyczajnem. Te ciała błądzące, w sobie samych posiadają materjał palny. Powietrze nie potrzebne jest do palenia się ich. Jeśli niektóre z tych bolidów przebiegają warstwy atmosferyczne o 2 lub 3 mile od ziemi, to inne za to przeciwnie obierają drogę w przestrzeni, do której atmosfera sięgać nie może. Takim był bolid, który się ukazał 27 października 1844 r. na wysokości 128 lieues, inny 18 sierpnia 1841 r. znikł w odległości 182 lieues. Niektóre z tych meteorów mają 3 do 4 kilometrów szerokości, i posiadają prędkość dochodzącą do 75 kilometrów na sekundę[2] w kierunku odwrotnym biegowi ziemi.
Ta kula lecąca, która nagle ukazała się wśród ciemności w oddaleniu najmniej 100 lieues, mogła, jak Barbicane przypuszczał, mieć średnicy 2,000 metrów. Posuwała się ona z prędkością około 2 kilometrów na sekundę, czyli 30 lieues na minutę, zatem do pocisku powinna się była zbliżyć za kilka minut. W miarę zbliżania się, wzrastała ona do rozmiarów ogromnych.
Proszę sobie wyobrazić trudne do opisania położenie podróżników. Pomimo całej swej odwagi, krwi zimnej i lekceważenia niebezpieczeństwa, osłupieli, oniemieli, i drżeli na całem ciele. Pocisk ich, którym kierować nie mogli, pędził prosto na tę massę ognistą podobną do otwartej paszczy jakiegoś pieca ogniem ziejącego; zdawał się rzucać w przepaść ognistą.
Barbicane pochwycił za ręce swych towarzyszy, i tak wszyscy trzej, przez na pół przymknięte powieki patrzyli na ten meteor do białości rozpalony. Jeśli myśl pracowała jeszcze w ich głowach, jeśli mózg nie pękł im jeszcze z przestrachu, to musieli uważać się za zgubionych.
W dwie minuty po tem nagłem ukazaniu się meteoru — to jest po dwóch wiekach męczarni, już pocisk zdawał się być blizkim spotkania, gdy kula ognista pękła jak bomba, lecz bez huku, tego bowiem w próżni słyszeć nie było można, głos bowiem jest prostem tylko poruszeniem warstw powietrza.
Nicholl wydał krzyk. Wszyscy trzej rzucili się do okienek.
Cóż za widok! jakież pióro zdolne było go opisać, jaki pędzel zdołałby oddać farbami tę wspaniałość?
Był to jakby wybuch krateru, jakby rozniecenie ogromnego pożaru. Tysiące błyszczących odłamków oświecały przestrzeń swym ogniem. Mięszały się tam wszystkie wielkości, wszystkie barwy, wszystkie odcienia. Błyszczały naprzemian farby żółte, żółtawe,różowe, zielone, szare; wieniec różnokolorowych ogni sztucznych. Z tej ogromnej i niebezpiecznej kuli, zostały tylko szczątki drobne, rozpryśnięte w różne strony, jedne otoczone mgłą białawą, inne ciągnące za sobą długą pręgę światła dymem przyćmionego.
Odłamki te krzyżowały się w przestrzeni, a niektóre z nich uderzały o pocisk od czasu do czasu. Nawet szyba w okienku z lewej strony pękła od silnego uderzenia. Pocisk bujał wpośród gradu granatów, z których najmniejszy mógł go zniweczyć w jednej chwili.
Światłość napełniająca eter z nieporównaną natężała się mocą, bo te asteroidy rozsiewały ją na wszystkie strony. W pewnej nawet chwili była tak silną, że Michał ciągnąc do swej szyby Nicholl’a i Barbicane’a, zawołał:
— Patrzcie! patrzcie! księżyc się nareszcie ukazał.
I wszyscy trzej, przez tę powódź świetlną ujrzeli na kilka sekund tę tarczę tajemniczą, którą oko ludzkie poraz pierwszy dopiero oglądać mogło.
Cóż widzieli, na odległości której sami oznaczyć nie umieli? Kilka pasów ciągnących się na tarczy, prawdziwe obłoki uformowane w pośród atmosfery bardzo ścieśnionej, zkąd wynurzały się nietylko góry, ale i wypukłości mniejsze, owe góry okręgowe, owe kratery ziejące, kapryśnie porozrzucane, tak samo jak na powierzchni widzialnej strony tarczy. Dalej przestrzenie niezmierzone; już nie wyschłe jałowe płaszczyzny, ale morza prawdziwe, oceany szeroko rozlane, które w swych płynnych zwierciadłach odbijały całą tę magiczną jasność ogni z przestworza. W końcu na powierzchni lądów ogromne ciemne massy, wyglądające jak lasy rozległe, ukazujące się przy nagłej błyskawicznej jasności.....
Czy to było złudzenie optyczne? Czy mogli oni dać naukowe potwierdzenie tej obserwacji tak powierzchownie tylko dopełnionej. Czyż ośmieliliby się powiedzieć coś w kwestji zamieszkalności niewidzialnej strony księżyca po tak krótkiem, pobieżnem tylko na nią wejrzeniu?
Błyskanie tymczasem coraz zmniejszało się w przestrzeni, jasność jego chwilowa słabła powoli; drobne asteroidy rozleciały się w różne strony, i gasły jedna po drugiej w oddaleniu. Eteryczna przestrzeń do dawnej wróciła ciemności ponurej; gwiazdy na chwilę przyćmione, znowu jaśniały na firmamencie, a tarcza, zaledwie okiem pochwycić się dająca, utonęła na nowo w zmroku nieprzeniknionej nocy.







  1. Herschell rzeczywiście przekonał się, że u satelitów ruch obrotowy wokoło osi jest zawsze równy ruchowi postępowemu wokoło planety, a zatem zawsze jej tylko jednę swą ukazuje stronę. Tylko świat Uranusa różni się w tym względzie; ruchy jego księżyców odbywają się w kierunku prawie prostopadłym do płaszczyzny orbity, a kierunek jego ruchów jest wsteczny, to jest, że jego satelici poruszają się wprost przeciwnie jak u innych gwiazd świata słonecznego.
  2. Średnia szybkość ruchu ziemi wzdłuż ekliptyki, wynosi tylko 60 kilometrów na sekundę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.