Pan Wołodyjowski/Rozdział LIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Pan Wołodyjowski
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ  LIV.


Po owej wycieczce noc przeszła na strzelaninie, ale dorywczej; świtaniem dano znać, że kilku Turków stoi podle zamku, czekając, by przeciw nim do traktowania wysłano. Bądź co bądź, trzeba było wiedzieć, czego chcą, więc starszyzna na radzie wyznaczyła pana Makowieckiego i pana Myśliszewskiego, by się z pogany porozumieli.
W chwilę później połączył się z nimi pan Kazimierz Humiecki i poszli. Turków było trzech: Muchtar bey, Salomi, pasza ruszczucki, i trzeci Kozra, tłómacz. Spotkanie nastąpiło pod gołem niebem, za bramą zamkową. Turcy, na widok posłów, poczęli kłaniać się, przykładając zarazem końce palców do serca, ust i czoła, Polacy zaś witali ich uprzejmie, pytając, z czemby przyszli. Na to Salomi rzekł: „Mili! wielka stała się krzywda panu naszemu, nad którą wszyscy, sprawiedliwość miłujący, płakać muszą, a za którą i sam Przedwieczny was ukarze, jeśli prędko jej nie naprawicie. Oto sami przysłaliście Jurycę, który czołem naszemu wezyrowi bił i o zawieszenie broni go prosił, potem zaś, gdyśmy, ufając waszej cnocie, wychylili się z za szańców, poczęliście z dział do nas bić, a wypadłszy za mury, trupami zasłaliście drogę aż po namioty padyszacha. Który postępek bez kary zostać nie może, chyba, że zaraz, zamki i miasto poddając, żal wielki i zmartwienie, mili, okażecie.“
Na to pan Makowiecki odpowiedział:
— Juryca jest pies, który instrukcye przekroczył, bo białą chorągiew pachołkowi swemu wywiesić kazał, za co sądzony będzie. Ksiądz biskup pytał prywatnie od siebie, czyliby armistycyum stanąć mogło, ale że i wy nie przestaliście w czasie wysyłki onych listów do szańców strzelać (a ja sam świadek, bo mnie kamienie rozpryśnięte w gębę obraziły), przeto i od nas przerwy w strzelaniu nie mieliście prawa wymagać. Jeśli teraz przychodzicie z gotowem armistycyum, to dobrze, a jeśli nie, to powiedzcie, mili, panu swemu, że po staremu będziem murów i miasta bronić, póki nie zgorzejem, albo, co pewniejsza, póki wy w tych skałach nie zgorzejecie. Nic więcej nie mamy wam, mili do powiedzenia prócz życzeń, aby Bóg pomnożył wasze dni i późnej starości dożyć wam pozwolił.
Po tej rozmowie wysłańcy rozjechali się zaraz. Turcy wrócili do wezyra, zaś panowie Makowiecki, Humiecki i Myśliszewski do zamku, gdzie obrzucono ich pytaniami, jako tych posłów odprawili. Owi opowiedzieli deklaracyę turecką.
— Nie przyjmiecie jej, bracia kochani — rzekł Kazimierz Humiecki. — Krótko mówiąc: ci psi chcą, byśmy do wieczora klucze miasta oddali.
Na to ozwały się liczne głosy, powtarzając ulubione wyrażenie:
— Nie utyje nami ten pies pogański. Nie damy się, z konfuzyą odgonim! Nie chcemy!
Po takiem postanowieniu rozeszli się wszyscy i zaraz strzelanina się rozpoczęła. Już Turcy zdołali pozaciągać wiele ciężkich dział na pozycye i kule ich, mijając „brustwery“, jęły wpadać w miasto. Puszkarze w mieście i na zamkach pracowali w pocie czoła przez resztę dnia i całą noc. Który poległ, nie było go kim zastąpić, brakło również i szafarzów od kul i prochu. Dopiero przed świtaniem hałasy nieco ustały.
Lecz ledwie dzień zaczął szarzeć, a na wschodzie pokazał się różowy, bramowany złotem, pas jutrzenki, gdy w obu zamkach uderzono na alarm. W mieście kto spał, ten się rozbudził, rozespane tłumy poczęły pojawiać się na ulicach, nasłuchując pilnie: „Szturm się gotuje!“ — mówili jedni drugim, ukazując w stronę zamków. „A pan Wołodyjowski tam jest?“ — pytały niespokojne głosy. — „Jest! jest!“ — odpowiadali inni.
W zamkach zaś bito w kaplicach we dzwony, prócz tego warczenie bębnów odzywało się ze wszystkich stron. W pół-świcie, pół-mroku porannym, gdy miasto było stosunkowo ciche, brzmiały te głosy tajemniczo i uroczyście. W tejże chwili Turcy „kindyę“ zagrali; jedna kapela podawała dźwięki drugiej, one zaś tak biegły jak echo, przez cały tabor niezmierny. Mrowie pogańskie poczęło się poruszać koło namiotów. Przy wstającym dniu wychylały się z pomroki spiętrzone szańce, szańczyki i aprosze, ciągnące się długą linią podle zamku. Naraz na całej tej długości ryknęły ciężkie działa tureckie, odhuknęły im gromkim echem skały Smotrycza i stał się grzmot tak okropny i straszliwy, jakby w lamusie niebieskim zapaliły się wszystkie pioruny, na składzie leżące i zlatywały razem ze sklepieniem obłoków na ziemię.
Była to walka artyleryi. Miasto i zamki odpowiedziały potężnie. Wkrótce dymy przesłoniły słońce, świat i nie było widać fortyfikacyi tureckich, nie było widać Kamieńca, tylko jedną szarą, olbrzymią chmurę, pełną w środku gromów i łoskotu. Lecz działa tureckie donioślejsze były od miejskich. Wkrótce śmierć w mieście poczęła kosić. Kilka kartaunów rozbito. Z obsługi przy hakownicach po dwóch i trzech naraz ginęło. Ojcu Franciszkowi, który po szańcu chodząc, działa błogosławił, klin z pod armaty oberwał nos i część gęby; przy nim dwóch Żydów, wielkich rezolutów, do rychtowania pomagających, upadło.
Lecz głównie biły działa w szaniec miejski. Pan Kazimierz Humiecki siedział tam, jako salamandra, w największym ogniu i dymie; połowa z sotni jego poległa, pozostali, wszyscy niemal byli ranni. On sam zaniemówił i ogłuchł, lecz przy pomocy lackiego wójta zmusił do milczenia bateryę nieprzyjacielską, dopóty przynajmniej, dopóki na miejsce dawnych dział nie pozaciągano nowych.
Upłynął dzień, drugi, trzeci, i owo straszliwe „colloquium“ armat nie ustawało ani na chwilę. U Turków zmieniali się puszkarze cztery razy na dobę, lecz w mieście jedni i ci sami musieli wytrwać bez snu, prawie bez jedzenia, nawpół uduszeni od dymu, wielu rannych od rozpryśniętych kamieni i złomków lawet.
Żołnierze wytrwali, ale w mieszczanach poczęło słabnąć serce. Trzeba ich było w końcu naganiać kijami do armat, przy których zresztą gęstym padali trupem. Na szczęście, wieczorem i przez noc trzeciego dnia, z czwartku na piątek, główny impet zwrócił się na zamki.
Zasypano oba, a szczególniej stary, granatami z wielkich moździerzów, które jednak: „mało psowały, gdyż w ciemności każdy granat jest znaczny i człowiek przed nim łatwo uniknąć potrafi.“ Dopiero nad ranem, gdy ludzi ogarnęło tak wielkie znużenie, iż ze snu walili się z nóg, poczęli ginąć dość gęsto.
Mały rycerz, Ketling, Myśliszewski i Kwasiebrodzki odpowiadali z zamków na ogień turecki. Pan generał podolski raz wraz do nich zaglądał i chodził wśród gradu kul, frasobliwy, ale na niebezpieczeństwo niebaczący.
Wszelako ku wieczorowi, gdy ogień jeszcze się powiększył, pan generał Potocki zbliżył się do pana Wołodyjowskiego.
— Mości pułkowniku — rzekł — nie utrzymamy się tu.
— Póki poprzestają na strzelaniu — odrzekł mały rycerz — póty się utrzymamy, ale oni minami nas ztąd wysadzą, bo kują.
— Zali kują istotnie? — pytał niespokojnie pan generał.
Na to Wołodyjowski:
— Siedmdziesiąt armat gra i grzmot jest prawie nieustający, ale przecie zdarzają się chwile cichości. Jak taka nadejdzie, niech jeno wasza dostojność dobrze nadstawi ucha, a usłyszy.
Na ową chwilę nie potrzebowali istotnie długo czekać, tembardziej, że wypadek przyszedł im w pomoc. Oto jedno z dział burzących tureckich pękło. Sprowadziło to pewne zamieszanie; z innych szańców posłano pytać, co się dzieje i nastała przerwa w strzelaniu.
Wówczas pan Potocki z Wołodyjowskim zbliżyli się do samego końca jednego z zamkowych wyczółków i poczęli słuchać. Po pewnym czasie uszy ich ułowiły dość wyraźnie dźwiękliwe głosy kilofów, bijących w skalną ścianę.
— Kują — rzekł pan Potocki.
— Kują — powtórzył mały rycerz.
Poczem zamilkli. Wielki niepokój pojawił się w twarzy generała; podniósł ręce i skronie dłońmi przycisnął. Widząc to, Wołodyjowski rzekł:
— Zwyczajna to rzecz w każdem oblężeniu. Pod Zbarażem ryli pod nami dzień i noc.
Pan generał podniósł głowę.
— Co Wiśniowiecki na to robił?
— Przenosiliśmy się z obszerniejszych wałów w coraz ciaśniejsze.
— A nam co czynić przystoi?
— Nam należy działa, a z niemi co można, zabrać i do starego zamku się przenieść, bo stary na takich skałach fundowan, że i minami ich nie rozsadzą. Zawszem tak mniemał, że nowy posłuży tylko na to, żeby dać pierwszy wstręt nieprzyjacielowi, potem trzeba nam go będzie samym od czoła prochami wysadzić i prawdziwa obrona pocznie się dopiero w starym.
Nastała chwila milczenia i generał pochylił znów stroskaną głowę.
— A jeśli nam i ze starego zamku przyjdzie ustąpić? Gdzie ustąpimy? — pytał złamanym głosem.
Na to wyprostował się mały rycerzyk, ruszył wąsikami i ukazał palcem na ziemię.
— Ja jeno tam! — rzekł.
W tej chwili działa zaryczały na nowo i całe stada granatów poczęły lecieć na zamek, ale że już mrok był na świecie, więc było je widać doskonale. Pan Wołodyjowski, pożegnawszy się z generałem, poszedł wzdłuż murów i przechodząc od jednej bateryi do drugiej, wszędy zachęcał, rady dawał, wreszcie spotkawszy się z Ketlingiem, rzekł:
— A co?
Ów uśmiechnął się słodko:
— Widno od granatów, jak w dzień — rzekł, ściskając rękę małego rycerza — nie żałują nam ognia!
— Działo im znaczne pękło. Tyś wysadził?
— Ja.
— Spać mi się chce okrutnie.
— I mnie, ale nie czas.
— Ba — rzekł Wołodyjowski — i żoniska muszą być niespokojne; na tę myśl sen odbiega.
— Modlą się za nas — rzekł Ketling, wznosząc oczy ku lecącym granatom.
— Dajże Bóg zdrowie mojej i twojej!
— Między ziemiankami — począł Ketling — niema…
Lecz nie dokończył, bo mały rycerz, zwróciwszy się w tej chwili ku wnętrzu zamku, krzyknął nagle wielkim głosem:
— Dla Boga! rety! co ja widzę!
I skoczył przed siebie. Ketling obejrzał się ze zdziwieniem; o kilkanaście kroków na podwórzu zamkowem ujrzał Baśkę, w kompanii pana Zagłoby i Żmudzina Piętki.
— Pod mur! pod mur! — krzyczał mały rycerz, ciągnąc ich co prędzej pod przykrycie blankowe. — Dla Boga!…
— Ha! — mówił przerywanym głosem, sapiąc, pan Zagłoba — daj tu sobie z taką rady! Proszę, perswaduję. „Zgubisz siebie i mnie!“ — klękam, nic! Miałem ją samą puścić, co?… Uf! nic nie pomaga! nic nie pomaga! „Pójdę, pójdę!“ Masz ją!
Basia miała przestrach w twarzy i brwi jej drgały, jak do płaczu. Ale nie granatów się bała, nie grzmotu kul, nie rozpryśniętych kamieni, tylko gniewu męża. Więc ręce złożyła jak dziecko obawiające się kary i poczęła wołać łkającym głosem:
— Nie mogłam, Michałku! jak ciebie kocham, nie mogłam! Mój Michałku, nie gniewaj się! Ja nie mogę tam siedzieć, kiedy ty tu gorzejesz, nie mogę, nie mogę!…
On zaczął się w istocie gniewać, już zakrzyknął: „Baśka, Boga się nie boisz!“ — lecz nagle porwało go rozczulenie, głos mu uwiązł w gardle i dopiero, gdy ta najdroższa, jasna główka spoczęła na jego piersiach, ozwał się:
— Mój ty przyjacielu wierny do śmierci, mój ty!…
I objął ją rękoma.
A tymczasem Zagłoba, wcisnąwszy się w załamanie muru, mówił pośpiesznie do Ketlinga:
— I twoja chciała iść, jenośmy ją zwiedli, że nie idziemy. Jakże! w takowym stanie… Generał artyleryi ci się urodzi, szelmą jestem, jeśli nie generał… Ha! na most od miasta do zamku padają granaty, jak gruszki… Myślałem, że się rozpuknę… ze złości, nie ze strachu… Przewróciłem się na ostre czerepy i podarłem sobie tak skórę, że przez tydzień bez bólu nie usiądę. Zakonnice muszą mnie smarować, na modestyę nie uważając… Uf! A te szelmy strzelają, żeby ich pioruny wystrzelały!… Pan Potocki mnie komendę chce oddać… Dajcie pić żołnierzom, bo nie wytrzymają… Patrzcie na ten granat! Dalibóg! blisko tu gdzieś padnie… Osłońcie Baśkę! dalibóg blisko!…
Lecz granat upadł daleko, nie blisko, bo aż na dach kaplicy luterskiej w starym zamku. Tam, że sklepienie było bardzo mocne, zniesiono amunicyę, lecz pocisk przebił sklepienie i zapalił prochy. Huk potężny, silniejszy od grzmotu dział, wstrząsnął posadami obu zamków. Z blanków ozwały się głosy przerażenia, armaty i polskie i tureckie umilkły.
Ketling porzucił Zagłobę, Wołodyjowski Basię i co siły w nogach skoczyli obaj na mury. Przez chwilę słychać było, jak obaj wydawali, zdyszanemi piersiami, rozporządzenia, lecz komendę ich zgłuszyło warczenie bębnów w szańcach tureckich:
— Do ataku pójdą! — szepnął Zagłoba.
Jakoż Turcy, usłyszawszy wybuch, wyobrazili sobie widocznie, że oba zamki muszą być zrujnowane, a obrońcy częścią zagrzebani w gruzach, częścią przejęci strachem. W tej myśli gotowali się do szturmu. Głupi! nie wiedzieli, iż sama tylko kaplica luterska wyleciała w powietrze, wybuch zaś, prócz wstrząśnienia, nie przyczynił innych szkód i nawet żadne działo nie wypadło z łoża na nowym zamku. Atoli w szańcach warczenie bębnów stało się coraz gorętsze. Tłumy janczarów zsunęły się z szańców i biegły kłusem ku zamkowi. Ognie na zamku i w przekopach tureckich pogasły wprawdzie, ale noc uczyniła się pogodna i przy świetle księżyca widać było zbitą masę białych czapek janczarskich, kołyszącą się od biegu nakształt fali, poruszanej wiatrem. Szło kilka tysięcy janczarów i kilkaset „dżamaku.“ Wielu z nich nie miało już nigdy ujrzeć stambulskich minaretów, jasnych wód Bosforu i ciemnych cyprysów cmentarnych, ale teraz biegli z zaciekłością i nadzieją pewnego zwycięstwa w sercach.
Wołodyjowski biegł, jak duch, wzdłuż murów.
— Nie strzelać! Czekać komendy! — wołał przy każdem dziale.
Dragoni z muszkietami położyli się wiankiem na blankach, dysząc zawziętością. Nastała cisza, słychać było tylko odgłos szybkiego stąpania janczarów, jak przygłuszony grzmot. Im byli bliżej, tem byli pewniejsi, że jednym zamachem ogarną oba zamki. Wielu mniemało, że resztki obrońców cofnęły się już do miasta i że na blankach pustka. Dobiegłszy do fosy, poczęli ją zarzucać faszyną, worami słomy i zarzucili ją w mgnieniu oka.
Na murach była ciągle cisza.
Lecz gdy pierwsze szeregi wstąpiły już na podściel, którą zarzuconą była fosa, w jednym wrębie blankowym huknął wystrzał z pistoletu, a jednocześnie przeraźliwy głos zawołał:
— Ognia!
I zaraz oba wyczółki i łączące je wydłużenie czołowe zaświeciły długą błyskawicą płomienia; rozległ się grzmot dział, grzechotanie samopałów i muszkietów, wrzask napastników. Jak kiedy dziryt, rzucony ręką tęgiego osacznika, uwięźnie do połowy w brzuchu niedźwiedzia, ów zwija się w kłąb, ryczy, rzuca się, miota, wypręża i znów zwija — tak właśnie skłębiły się tłumy janczarów i dżamaku. Ni jeden strzał przeciwników nie był daremny. Działa, nabite kartaczami, poprostu kładły ludzi mostem, jak wiatr gwałtowny kładzie za jednym podmuchem łan zbożowy. Ci, którzy uderzyli na wydłużenie, łączące wyczółki, znaleźli się w trzech ogniach — i ogarnięci przerażeniem, poczęli zbijać się w bezładną kupę do środka, ścieląc się tak gęstym trupem, iż tworzyły się z nich drgające wzgórza. Ketling mieszał kartaczami z dwóch dział w tej kupie, wreszcie gdy poczęli uciekać, zamknął deszczem żelaza i ołowiu wąskie ujście między wyczółkami.
Atak został na całej linii odparty, więc gdy janczarowie i dżamak, odbieżawszy fosy, uciekali, jak obłąkani, z rykiem przestrachu — w szańcach tureckich poczęto ciskać zapalone maźnice, pochodnie, oraz palić sztuczne ognie prochowe, dzień z nocy czyniące, aby uciekającym drogę oświecić i spodziewanej wycieczce pościg utrudnić.
Tymczasem pan Wołodyjowski, widząc ową kupę zamkniętą między wyczółkami, skrzyknął dragonów i spuścił się wraz z nimi ku niej. Owi nieszczęśni raz jeszcze próbowali wydostać się przez ujście, lecz Ketling zasypywał je tak okropnie, że wnet zatkało się stosem trupów, jak wał wysokim. Żywym pozostawało zginąć, bo obrońcy nie chcieli brać jeńców, więc poczęli się bronić okropnie. Tęgie chłopy, zbijając się w małe gromadki, po dwóch, trzech, do pięciu — i podpierając jeden drugiego plecami, zbrojni w dzidy, berdysze, jatagany i szable, siekli zapamiętale. Strach, przerażenie, pewność śmierci, rozpacz, zmieniły się u nich w jedno uczucie wściekłości. Ogarnęło ich uniesienie bojowe. Niektórzy rzucali się w zapamiętaniu pojedynczo na dragonów. Tych roznoszono w mgnieniu oka na szablach. Była to walka dwóch furyi, bo i dragonów z trudu, bezsenności, głodu, ogarnęła zwierzęca zawziętość na tego nieprzyjaciela, że zaś przewyższali go biegłością w walce na białą broń, więc szerzyli klęski okropne. Ketling, ze swej strony chcąc rozwidnić pole walki, rozkazał także pozapalać maźnice ze smołą i przy ich blasku widać było niepohamowanych Mazurów, ścinających się z janczarami na szable, wodzących się za łby i za brody. Szczególniej srogi Luśnia szalał, nakształt rozhukanego byka. Na końcu drugiego skrzydła walczył sam pan Wołodyjowski, wiedząc zaś, że Baśka spogląda na niego z murów, przeszedł sam siebie. Jak gdy zjadliwa łasica, wdarłszy się w stertę zboża, przez rojowisko myszy zamieszkaną, czyni w nich rzeź straszliwą, tak i mały rycerz rzucał się na podobieństwo ducha zniszczenia między janczarami. Już imię jego znane było między Turkami i z poprzednich walk i z opowiadań Turków chocimskich, już było powszechne mniemanie, że żaden człowiek, który się z nim spotka, nie odejmie się śmierci — więc niejeden z tych janczarów, zamkniętych teraz w wyczółkach, ujrzawszy go nagle przed sobą, nie bronił się nawet, ale przymknąwszy oczy, konał pod ciosem rapiera, ze słowem: „kiszmet!“ na ustach. Wreszcie opór ich osłabł; reszta rzuciła się pod ów wał trupów, zagradzający ujście i tam ich docięto.
Dragoni wrócili teraz przez wymoszczoną fosę ze śpiewem i krzykiem, zziajani, pachnący krwią; następnie dano jeszcze kilka strzałów działowych z szańców tureckich i z zamku, poczem nastała cisza. Tak skończyła się owa walka armat, od kilku dni trwająca, a ukoronowana przez szturm janczarów.
— Chwała Bogu — rzekł mały rycerz — będzie spoczynek przynajmniej do jutrzejszej kindyi, a należy się nam sprawiedliwie.
Lecz był to względny spoczynek, bo gdy noc stała się jeszcze głębsza, w ciszy rozległ się znowu dźwięk kilofów, bijących w skalną ścianę.
— Gorsze to od dział! — rzekł nasłuchując Ketling.
— Ot, wycieczkę-by wyprowadzić — zauważył mały rycerz — ale niepodobna, ludzie zbyt fatigati. Nie spali i nie jedli, choć było co, bo czasu nie starczyło. Zresztą przy górnikach stoi zawsze na straży kilka tysięcy dżamaku i spahów, aby zaś nie mieli jakowejś z naszej strony przeszkody. Niema innej rady, jeno sami musimy nowy zamek wysadzić, a do starego się schronić.
— Nie dziś to już — odpowiedział Ketling. — Patrz, ludzie popadali jak snopy i śpią kamiennym snem. Dragoni nawet szabel nie obtarli.
— Baśka, do miasta i spać! — rzekł nagle mały rycerz.
— Dobrze, Michałku — odpowiedziała pokornie Basia — pójdę, jak każesz. Ale tam klasztor już zamknięty, więc wolałabym tu ostać i nad twoim snem czuwać.
— Dziw to jest — rzekł mały rycerz — po takim trudzie sen mnie odbieżał i wcale się nie chce głowy przytulić.
— Boś w sobie krew rozbujał, z janczary się zabawiając — rzekł Zagłoba. — Tak i ze mną zawsze bywało. Po bitwie nijak spać nie mogłem. Ale co się tycze Baśki, co się ma po nocy wlec do zamkniętej furty, niech już tu lepiej do porannej kindyi zostanie.
Basia uściskała z radości pana Zagłobę, mały zaś rycerz, widząc, jak bardzo jej o to chodzi, rzekł:
— To pójdźmy do komnat.
I poszli. Lecz pokazało się, iż w komnatach pełno było kurzawy wapiennej, której naczyniły kule, wstrząsając ścianami. Niepodobna w nich było wytrzymać, więc po niejakim czasie Basia z mężem wyszli napowrót ku murom i umieścili się w niszy, po zamurowaniu starej bramy pozostałej.
Tam on siadł i wsparł się o mur, a ona przytuliła się do niego, jak dziecko do matki. Noc była sierpniowa, ciepła i słodka. Księżyc oświecał srebrnem światłem wgłębienie, tak, że twarz małego rycerza i Basi były skąpane w blasku. Poniżej, na podwórzu zamkowem, widać było uśpione kupy żołnierzy, a także i ciała zabitych podczas dziennej strzelaniny, bo nie znaleziono dotąd czasu na ich pogrzebanie. Ciche światło miesiąca pełzało po tych kupach, jakby ów samotnik niebieski chciał wiedzieć, kto śpi tylko ze znużenia, a kto już usnął snem wiecznym. Dalej rysowała się ściana głównej budowy zamkowej, od której padał cień na połowę podwórza. Z zewnątrz murów, gdzie między wyczółkami leżeli pocięci mieczami janczarowie, dochodziły głosy męskie. To ciurowie i ci z dragonów, którym łup milszy był od snu, obdzierali ciała poległych. Latarki ich migotały po pobojowisku nakształt czerwi świętojańskich. Niektórzy nawoływali się z cicha, a jeden śpiewał półgłosem pieśń słodką i nie licującą z zajęciem, któremu się w tej chwili oddawał:

„Nic mi po srebrze, nic mi po złocie,
Nic po chudobie —
Niech z głodu zamrę, przy krzywym płocie,
Byle przy tobie!“

Lecz po niejakim czasie ruch ów począł ustawać i nareszcie ustał zupełnie. Uczyniła się cisza, którą przerywały tylko dalekie odgłosy kilofów, łamiących wciąż skałę i nawoływania straży na murach. Ta cisza, światło i noc przepyszna upoiły małego rycerza i Basię. Stało im się, nie wiadomo, dlaczego, tęskno i trochę smutno, chociaż błogo. Baśka pierwsza podniosła oczy na męża i widząc, że ma źrenice otwarte, spytała:
— Michałku, nie śpisz?
— Aż dziwno, ale nic się nie chce.
— A dobrze ci tu jest?
— Dobrze. A tobie?
Baśka poczęła kręcić jasną główką.
— Oj, Michałku, tak dobrze, oj! oj! Słyszałeś co ów tam śpiewał?
Tu powtórzyła ostatnie słowa piosnki:

„Niech z głodu zamrę, przy krzywym płocie,
Byle przy tobie!…

Nastała chwila milczenia, którą przerwał mały rycerz:
— Baśka! — rzekł — słuchaj-no Baśka!
— Co, Michałku?
— Bo, prawdę rzekłszy, okrutnie nam dobrze z sobą i tak myślę, że gdyby jedno z nas poległo, toby drugie bez miary tęskniło.
Basia doskonale zrozumiała, że mały rycerz, mówiąc: „gdyby jedno z nas poległo“ — zamiast: umarło — siebie tylko miał na myśli. Przyszło jej do głowy, że on może nie spodziewa się wyjść żywym z tego oblężenia, że chce ją oswoić z tym terminem, więc straszne przeczucie ścisnęło jej serce i złożywszy ręce, rzekła:
— Michale, miej miłosierdzie nad sobą i nade mną!
Głos małego rycerza był nieco wzruszony, choć spokojny:
— A widzisz, Baśka, że nie masz słuszności — rzekł — bo tak, wziąwszy tylko na rozum, cóż to jest to życie doczesne? Przez co tu kark kręcić? Komu tu będzie dostatkiem smakować szczęśliwość i kochanie, kiedy wszystko kruche, jako zeschła gałąź, co?
Lecz Basia poczęła się trząść z płaczu i powtarzać:
— Nie chcę, nie chcę, nie chcę!
— Jak mi Bóg miły, tak nie masz słuszności — powtórzył mały rycerz. — Ot, uważasz, tam w górze, za onym cichym miesiącem, jest kraina wiekuistej szczęśliwości. O takiej to mi gadaj! Kto się na tamtą lewadę dostanie, ten dopiero sobie odsapnie jakby po długiej drodze — i pasie się spokojnie. Jak na mnie termin przyjdzie (a to przecie żołnierska rzecz), zaraz sobie powinnaś powiedzieć: „Michał odjechał, prawda, że daleko, dalej niż ztąd na Litwę, ale nic to! bo i ja zanim podążę.“ Baśka, no cicho, nie płacz! Które pierwsze odejdzie, to drugiemu kwaterę przygotuje — i cała sprawa.
Tu przyszło na niego jakby widzenie rzeczy przyszłych, bo oczy podniósł ku miesięcznemu blaskowi i tak dalej mówił:
— Co to doczesność! Dajmy, że ja już tam będę, aż tu ktoś puka do niebieskich podwoi. Święty Piotr otwiera; patrzę ja: kto? moja Baśka! Rety! o! to dopiero skoczę, o! to dopiero zakrzyknę! Miły Boże! słów w gębie brak! I nie będzie płakania, jeno wieczne wesele, i nie będzie pogan, ni armat, ni min pod murami, jeno spokój i szczęśliwość! Ej, Baśka, pamiętaj: nic to!
— Michale, Michale! — powtarzała Basia.
I znowu nastała cisza, przerywana tylko odległem, monotonnem dźwięczeniem kilofów.
Wreszcie Wołodyjowski ozwał się:
— Baśka, zmówmy sobie teraz pacierz.
I te dwie dusze, czyste jak łzy, poczęły się modlić. W miarę, jak odmawiali pacierze, spływał na oboje spokój, a potem zmorzył ich sen i usnęli aż do pierwszego brzasku.
Pan Wołodyjowski odprowadził następnie Basię, jeszcze przed kindyą poranną, aż do mostu łączącego stary zamek z miastem, na odchodnem zaś rzekł jej:
— Pamiętaj Baśka: nic to!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.