O niedolach dziecięcych

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


O niedolach dziecięcych • Eliza Orzeszkowa
O niedolach dziecięcych
Eliza Orzeszkowa
Odczyt P. Elizy Orzeszkowej, miany d.13 marca rb. w sali Magistratu Warszawskiego, na rzecz Towarzystwa Osad Rolnych (Tygodnik Ilustrowany, 1876)

Panowie i panie!

Dziecię i niedola! — dwa to wyrazy zdające się odtrącać i wyłączać wzajem.

Nic nie może być bardziej wdzięcznym i bezchmurnym jak owo zaranie ludzkiego życia, śród ka, sprężyny, narządy, które najdokładniej powierzoną im czynność spełniają, gdy w ruch są wprawiane przez drobne, a żwawe, słabą siłą dotknięcia opatrzone dłonie dziecięce.

Z innej znowu strony dla licznych ubogich rodzin przedstawiło się tu źródło nowych ułatwień bytu. Dziecię, spełniające dotąd w rodzinie rolę bierną i obciążającą, ofiarować jej odtąd mogło zdobyty przez się zarobek, więc czynną swą pomoc.

Potrzeba przemysłu skojarzyła się tu z potrzebą rodzin, a dwie te skojarzone potrzeby wytworzyły mniej przedtem znane zjawisko dziecięcej pracy zarobkowej.

W wielkich ogniskach przemysłowych, tam gdzie tysiące kół w czarodziejsko zgodnym swym biegu grzmotem nieustającym napełniają powietrze; gdzie buchające z kominów dymy chmurą gęstą i czarną zasłaniają widok słońca i nieba; gdzie z rozcieranych materii ziemskich podnoszą się tumany krztuszącego pyłu; gdzie ciała chemiczne, rozkładowi poddane, zieją z siebie cuchnące gazy, a w proch niedojrzalny ulatniające się metale przenikają atmosferę nasionami chorób i śmierci — tam przez długich lat kilkadziesiąt widzieć można było nisko przy ziemi mrówiące się roje dzieci, od lat pięciu do czternastu wieku liczących.

Drobnymi palcami swymi dotykając palców, haków, kół i kleszczy żelaznych olbrzymów przędły one wełnę, oczyszczały jedwab, zarzucały tła pod wzorzyste osnowy tkanin, topiły metale, wygładzały źwierciadła, urabiały i zabarwiały przeróżne naczynia, przyczyniały się, słowem, w znacznej mierze do wytwarzania tego mnóstwa przedmiotów, którymi ogół przyodziewa się, żywi, przystraja i bawi.

W kopalniach nawet, w tych olbrzymich jaskiniach, ręką ludzką w łonie ziemi wydrążonych, a oświetlonych mdłym światłem latarń palących się u brzegów czeluści i u niskich, wilgoć sączących stropów, tam kędy nie wnika nigdy najdrobniejszy choćby promień słoneczny i nie dolatuje najlżejszy powiew orzeźwiającego powietrza — widziano małych pracowników tych, dźwigających na głowach albo zgiętych ramionach pudowe brzemiona. Wkoło nich nic słychać nie było oprócz stuku toporów, skrzypienia wind i głuchych łoskotów skał rozszczepianych; przed nimi kupiły się w nagromadzeniu wielkim wybuchowe materie, które przy najlżejszym potrąceniu drobnej ich stopy zwalić mogły na głowy ich wiszące nad nimi ciężkie sklepienia.

Co do pory i trwania — praca dziecięca nie ujęta zrazu była w żadne stale określone prawidła.

Zarówno pięcio-, jak czternastoletnie dzieci pracowały najmniej godzin osiem na dobę, najzwyklej dziesięć lub dwanaście, niekiedy szesnaście. Pracowały nie tylko w dzień, ale częstokroć też i w nocy. Istnieją bowiem pewne ustroje maszyn, pewne rodzaje robót, które nie dopuszczają snu, ni odpoczynku. A gdy na sen nawet nie dostawało czasu tym, którzy tak krótko jeszcze na tej ziemi gościli, mogłoż pozostawać go choć trochę na wiosenne radości życia, na wzmacniające ćwiczenia ciała i umysłu?

Doby te dziecięce upływały, jak upływa zła starość — bez uśmiechu ni nadziei, lecz smętniejszymi i cięższymi były do dźwigania, bo nie posiadały jedynych skarbów starości: wspomnień i spokoju.

Nasuwa się teraz pytanie: jaką była liczba istot ludzkich, podobnie twardej powierzanych doli?

Liczba to była znaczna. W samej tylko Francji naliczono ich 125 000. Wyłączniej przemysłowa Anglia posiadała ich dwa razy niemal więcej, a jeżeli weźmiemy w rachubę kraje inne, mniej lub więcej bogate w wielkie, przemysłowe ogniska, to otrzymamy cyfrę przenoszącą milion.

Tłumienie pod brzemionami trudów niepomiernych, okaleczanie i osmucanie miliona istnień ludzkich, zaledwie wywijających się z zarodka, jakież musiało zadawać cierpienia i przynosić niebezpieczeństwa nie tylko już samym istnieniom tym, ale i ogólnemu bytowi ludów?

Jedna cyfra wymowniej i dokładniej nad dochodzenia wszelkie na pytanie to odpowiedzieć może.

Przed niedawnymi laty we Francji spomiędzy młodych ludzi powołanych do wojskowego poboru znaleziono ogromną liczbę takich, którzy z powodu chorób, kalectw i fizycznego znędznienia niezdolnymi byli pełnić powinności obrońców kraju. Z tych niezdolnych przypadało w departamentach wyłącznie rolniczych 4 000 na 10 000, w departamentach zaś przeważnie przemysłowych na 10 000 aż 9 930.

Istniały tedy na świecie tym okolice, w których spomiędzy dziesięciu tysięcy dzieci siedemdziesiąt zaledwie wyrastało na ludzi zdrowych i silnych.

Lecz nie tylko fizyczne ubytki te i cierpienia obrachowała statystyka. Nieubłaganym głosem cyfr swych dała ona znać światu o zmniejszającej się coraz ilości zawieranych małżeństw, o coraz większej liczbie gaszonych nałogami złymi ognisk domowych, o przerażającym przyroście idiotów, obłąkanych, samobójców i zbrodniarzy.

Głośny też okrzyk litości i przestrachu wywołały z łona ucywilizowanego świata wszystkie cierpienia te i groźby.

Ale litość sama przez się nic tu zdziałać nie mogła. [...]

Po długich wahaniach się opinii publicznej, po wielu wysileniach rozumu ludzkiego i nadaremnie przedsiębranych dążeniach jednostkowych zdołano na koniec osiągnąć pewną ilość moralnych i rozumowych pewników, na mocy których sprzeczności zawarte w ciernistym zagadnieniu tym pogodzonymi być mogą i powinny.

Więc najprzód co do nadwerężeń, jakie przynieść by mogło przemysłowi, a zatem i bogactwu publicznemu zmniejszenie się sumy pracy dziecięcej, wielki ekonomista spółczesny, Rossi, streścił sąd swój w Słowach następnych:

«Trafnie i szeroko pojęty interes społeczeństw nie spoczywa wyłącznie w ilości nagromadzonych przez nie bogactw. Przypuszczając nawet, że zmuszanie drobnych dzieci do kilkonastogodzinnej pracy istotnym jest środkiem zwiększania publicznego bogactwa — moralność utrzymuje, że jest ono rzeczą niegodziwą, ekonomika twierdzi, że jest ono rzeczą wysoce szkodliwą. W zamian pewnej liczby małych pracowników, daje ono państwu takąż same liczbę niedołężnych cieleśnie i duchowo obywateli. Moralność i ekonomika nauczają nas zarówno, że skoro tylko sposób jakiś zastosowywania pracy ludzkiej sprzeciwia się czemuś ważniejszemu nad produkcją bogactw, używać go pod groźbą zniżenia moralnej i fizycznej skali ludności, pod groźbą niechybnej ruiny samychże bogactw tych — nie należy».

Następnie moraliści i prawoznawcy, biorąc za przedmiot wyłącznych swych badań możliwość lub niemożliwość naruszenia w tym razie bezwzględnie pojętej rodzicielskiej władzy, jednomyślnie orzekli, iż władza ta kończyć się powinna tam, gdzie się zaczyna krzywda i występek.

«Jeżeli karcimy ojca, który ciosem doraźnie wymierzonym zabija swe dziecię — wyrzekł jeden z najdostojniejszych członków prawodawczego ciała we Francji — możemyż obojętnie patrzyć na to, gdy nadużyciem władzy swej gotuje mu on śmierć powolną lub życie stokroć cięższe od śmierci? Jeżeli za karygodnego przestępcę uważamy człowieka, który na mijającą go śród ulicy publiczność rzuci kamień i zada nim ranę czołu bliźniego, możemyż bezczynnie zezwalać na to, aby setki tysięcy ludzi rzucały w społeczeństwo istoty zniedołężnione i zepsute, a przez to zadawały srogą ranę — duszy ludzkości?»

Skoro tylko zasady i interesa społeczne ustanowionymi i wyświetlonymi w ten sposób zostały, prawodawstwa wszystkich mniej lub więcej przemysłowych krajów usilnie pracować poczęły nad spełnieniem trudnego zadania.

Pierwsza podjęła je Anglia. Od roku 1802 wydawano tam ustawy po ustawach, które wszystkie dążyły do ujęcia w stałe i jak najpowszechniej obowiązujące prawidła, najprzód: czas trwania pracy dziecięcej, a następnie otaczające pracę tę warunki zdrowia i bezpieczeństwa.

Francja daleko później wzięła się do dzieła. W roku 1842 zaledwie wydano tam pierwszą w tym celu prawodawczą ustawę, ale i ta, lękliwie sporządzona przez władze wykonawcze, niedostatecznie popierana, przez czas długi żadnych nie przynosiła owoców.

Przed rokiem dopiero zgromadzenie narodowe francuskie, poważnie już i bardzo gorliwie zająwszy się rozwiązaniem palącego zagadnienia, prowadziło o nim przez kilkanaście długich posiedzeń burzliwe wielce rozprawy, które wszystkie zebrane w jednej książce noszącej tytuł: „O prawodawstwie tyczącym się pracy dziecięcej w fabrykach" stanowić mogą dla każdego myśleć i czuć umiejącego człowieka pełne zajęcia i wrażeń czytanie. Jest to dramat, w którym ważą się losy miliona słabych i bezradnych, a jednak srodze cierpiących i zagrożonych istot ludzkich. Mali bohaterowie ci, jakkolwiek osobiście nie występujący na scenę, wychylają tu z każdej karty twarze swe zmęczone i blade, przesuwają się pomiędzy wierszami długim szeregiem cieni drobnych i chwiejnych, z brzemionami nad siły na głowach i barkach. Jak w dramacie też rozmawiają tu ze sobą głosy różne, najróżniejszymi uczuciami i namiętnościami nabrzmiałe. Tu ciasne i krótkowidzące samolubstwo po kryjomu i obłudnie broni drobniuchnych interesów swych i chwilowych korzyści; tam z miłosierdziem po jednej swej stronie, ze sprawiedliwością po drugiej, staje do walki szeroko i szlachetnie pojęty interes publiczny. Ze starć tych potężnych, pełnych wrzawy i zapału, sprawa małych bohaterów dramatu wyszła zwycięsko. [...]