O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
Galeria grafik w Wikimedia Commons Galeria grafik w Wikimedia Commons
ODBITKA Z »MISSYJ KATOLICKICH.« NAKŁADEM REDAKCYI.
O. JAN BEYZYM T. J.
i
TRĘDOWACI NA MADAGASKARZE.

O. JAN BEYZYM. T. J.
missyonarz trędowatych na Madagaskarze.






P


Podaję Ci czytelniku zbiór niektórych listów poufnych X. Jana Beyzyma, pisanych jedynie dla naszej informacyi, do których ogłoszenia to mnie tylko upoważnia, iż ten missyonarz już umarł dla świata, bo cały poświęcił się obsłudze trędowatych, wśród których ma zamiar tak długo pozostać, aż zarażony tążsamą nieuleczalną chorobą, wypełni ofiarę heroicznej miłości bliźniego.
X. Beyzym, syn obywatelskiej rodziny, znanej i cenionej na Wołyniu, od pierwszej młodości miał sposobność hartować swą duszę. Gdy po r. 1863 jego rodziców majątek uległ konfiskacie (na szczęście czasowej), a liczna rodzina została naraz bez dachu i środków utrzymania: przyszły missyonarz, jako najstarszy z rodzeństwa, zaprzągł się do robót przewyższających jego siły, i sam będąc dzieckiem, utrzymywał braci w szkołach kijowskich. Praca, głód, zimno, nie złamały w nim ducha. Po ukończeniu gimnazyum w Kijowie, gdy widział, że przy zmianie stosunków materyalnych rodziny, nie będzie jej już koniecznym, wstąpił do Zakonu.
Najulubieńszem jego zajęciem było oddanie się wychowaniu młodzieży w konwiktach tarnopolskim i chyrowskim. Tam kilkanaście lat przebył jużto jako prefekt, jużto jako profesor rossyjskiego i francuskiego języka. O ile mu czas pozwalał, spędzał go w infirmeryi wśród słabych chłopców, chcąc swą opieką zastąpić im matkę i ojca.
W listach przebija się nieraz uczucie macierzyńskiej tęsknoty za młodzieżą, którą całem sercem ukochał. Lecz i tę miłość poświęcił dla obcych, najnędzniejszych w świecie pogan, aby uczucia swojego serca jeszcze bardziej uszlachetnić, a miłością dla Boga zjednać tych, którymi świat gardzi i przed nimi ucieka.
Raz poraz dolatywały do nas echa prac O. Damiana De Veuster na Molokai wśród trędowatych, to O. Wehingera w Birmie. Wielu podziwiało poświęcenie tych missyonarzy, niektórzy szli im z pomocą; O. Beyzym postanowił sam złożyć się trędowatym w ofierze. W tym celu napisał list z prośbą do Generała Zakonu, aby go wyznaczył do obsługi trędowatych. Pozwolenie nadeszło i wyznaczono mu missyę mangalorską w Indyach. Gdy czas był do odjazdu, przyszła z Indyi wiadomość, że małym tamtejszym zakładem już się ktoś zajmuje, więc jego ofiara zbyteczna. O. Beyzym nie ma zwyczaju od postanowienia odstępować. Dowiedziawszy się, że na Madagaskarze również są trędowaci, a niema ktoby się nimi należycie opiekował, za zezwoleniem przełożonych, zamiast do pięknych Indyj, wyjechał na skalistą i febrzystą afrykańską wyspę. Jak się tam dostał, co zastał, co robi, co zamierza zrobić, niech jego słowa powiedzą.

X. Marcin Czermiński T. J.




LIST I.

Ocean Indyjski, dnia 27 listopada 1898 r.
z pokładu okrętu »Oxus.«

Nie wiem kiedy będę mógł przysłać Ojcu opis schroniska trędowatych i fotografie do Missyi, bo dnia 10 b. m. wyjechaliśmy wprawdzie z Marsylii na pasażerskim okręcie Oxus, lecz obecnie piszę jeszcze z pełnego morza. W dniu 21 listopada ugrzęźliśmy na koralowej skale o godzinie 4 rano i dotychczas tu pozostajemy oddaleni o 4 godziny drogi od portu Dżebuti przy wyjściu z morza Czerwonego do oceanu Indyjskiego. Ratują nas, ale trudno idzie. Dwa statki parowe nas ciągnęły, ale nie mogły dać rady. Czekamy na mający tędy przepływać wielki okręt, który może nas wyratuje. Dziś w nocy pękła nowiutka lina, mająca przeszło decimetr średnicy. Proszę z łaski swej pomodlić się za nas i innym nas polecić, bo teraz wszystko zależy tylko od Najśw. Panny. Na razie nie grozi niebezpieczeństwo pasażerom, ale czem się ta sprawa skończy, czy i jak wyjedziemy, nie wiemy. Mszy św. przez kilka dni nie odprawiałem, bo morze wzburzone nie dało. Na pokładzie spokój, ludzie jeszcze nie bardzo się boją, ale bardzo się niecierpliwią.
Więcej i szczegółowiej napiszę z Madagaskaru. Wiadomości z okrętu posyłają codzień do Marsylii telegraficznie i ogłaszają w tamtejszych gazetach...








LIST II.

Tananariwa, Luty 1899.

Pomimo najlepszych i najszczerszych chęci, nie mogłem wysłać prędzej mego listu, bo rozmaite zaszły przeszkody, jak to Ojciec zaraz zobaczy. Wyjechałem z Marsylii 10 listopada 1898 r. wieczorem, około godziny 7½ pasażerskim okrętem »Oxus.« Ten okręt dość wielki: 125 metrów długi, 10 m. szeroki i 15 m. wysoki, naturalnie licząc bez masztów, tylko od pokładu do spodu. Siła pary tego okrętu równa się sile 2.500 koni; towaru może on wieźć 3.900 ton (1 ton = 1000 kilogr.), oprócz ciężaru należącego do samego statku, jak np. kotwice i t. p. Jedna kotwica jego waży 3.600 kilo. Płynęliśmy prędko, kołysanie okrętu bardzo mało dało się odczuwać, daleko mniej niż trzęsienie wagonu; można było dobrze czytać, pisać, talerze i szklanki stały na stołach jak w jadalnej sali, zupa nie wylewa się z talerzy. Tak było tylko wtedy, kiedy morze zupełnie było spokojne, t. j. kiedy fala nie wyższa, jak na 1 metr lub 2. Czasami bywała i taka cisza, że fali wcale nie było, zupełnie jak na stawie. Kiedy zaś morze rozbryka się, wtedy kołysanie nie na żarty, bo skacze się po pokładzie, jak pajac. Morską chorobę widziałem na drugich, ale nie miałem jej wcale. W pierwszych dniach podróży, może trzeciego lub czwartego dnia po opuszczeniu portu Marsylii, morze rozhulało się i rzucało okrętem jak dzieciak piłką; wtedy miałem przez kilka godzin lekki zawrót głowy, zwłaszcza kiedy zeszedłem do kajuty, i na tem skończyła się cała choroba, więcej nic a nic nie doznałem. Rozumie się, że chodzić było mnie bardzo trudno, bo podłoga z pod nóg uciekała, ale i marynarze wtedy ani kroku nie zrobili bez trzymania się za cokolwiek. Pociesznie było patrzeć z boku na cały pokład, ciągłe zderzania się i przeprosiny. Jakiś pasażer kpił sobie z drugich, że tak słabo stoją na nogach; jeszcze nie skończył swoich dowcipów, kiedy sam uderzył się o pokład tak, że odskoczył, czyli raczej odbił się jak od tramboliny i t. d. bez końca przez cały dzień. Mówią wogóle, że na okręcie trzeba dużo jeść, żeby nie dostać morskiej choroby. Ja bardzo mało jadłem, a kiedy miałem zawrót głowy, nic nie jadłem i dobrze mi z tem było, bo nie chorowałem wcale. Ci zaś co chorowali, mówili, że choćby człowiek chciał, to nie może nic do ust wziąść, taki czuje się wstręt do jedzenia. Pobyt na okręcie wydał mi się bardzo nudny, bo nic nie widać tylko wodę, a mnie zawsze tęskno za zielenią. Oprócz tego bardzo przykre te ciągłe hałasy: huk wody, łoskot maszyny i t. p. Dziwiło mnie, że małe dzieci wcale nie podlegają morskiej chorobie.
Powiedziane było w rozkładzie jazdy, że 2-go a najdalej 6-go grudnia staniemy w Tamatawie (port na Madagaskarze, moja ostatnia stacya). Płynęliśmy prędko; naraz 21 listopada 1898 r. nad ranem, ledwo się rozwidniać poczęło, usłyszeliśmy ogromny zgrzyt, trzask, dało się czuć raptowne wstrząśnienie całego statku a potem zupełny spokój: stoi statek jakby był domem murowanym, zagrzęźliśmy na podwodnej koralowej skale, jak Ojcu z morza pisałem. Dobrześmy się wryli, bo okręt szedł całą siłą pary. Wszystkie starania i zabiegi, cała siła pary nic nie pomogły, ruszyć się nie było sposobu. Dopiero wyładowano po kilku dniach wszystko, co było tylko na statku, nawet kotwice i łańcuchy, oprócz bagażu pasażerów, wtedy dwa silne angielskie parowce z trudnością wyciągnęły nas na głęboką wodę. Nurek angielski opatrzył statek i powiedział, że wcale nie jest uszkodzony; wtedy znowu zaczęto zwozić z brzegu wyładowane towary i napowrót ładować. Ta operacya trwała trzy dni i trzy noce. Po skończeniu ładowania 2 grudnia 1898 r. ruszyliśmy dalej. Za wydostanie statku ze skały, wyładowanie i naładowanie, kompania, do której należał statek, zapłaciła, jak nam mówili oficerowie okrętu, 20.000 franków. Cały ten czas, cośmy stali na skale, był nieznośny; pasażerowie znudzeni i zniechęceni, wciąż narzekali i łajali, załoga (wcale nie liczna) zmordowana do upadłego, klęła na czem świat stoi. Biedny kapitan nie śmiał nikomu w oczy spojrzeć, tuszował jak mógł, ale to nie szło.
Z początku przez dzień lub dwa, rozrywką dla pasażerów byli czarni malcy, przybywający gromadkami z brzegu na swoich lub jakichkolwiek czółnach. Nie wierzyłem własnym oczom, bo nie przypuszczałem nawet, żeby człowiek mógł tak pływać jak oni. Siedzą sobie we wodzie, jak my na krześle, tylko nogami ruszają, ręce zupełnie wolne. Krzyczą ciągle: à la mer monsieur un sou à la mer; ojoj, che aha, ojoj un sou à la mer. Pasażerowie rzucali im różne pieniądze, to sou, to 2 sou, a niekiedy i 10 sou srebrne do wody. Malcy natychmiast dają nurka i ani jeden pieniążek nie zginął, zawsze albo w drodze go który złapie, albo na dnie znajdzie, wyjdzie na wierzch wody, pokaże pieniądz, że go złapał, włoży do gęby i znowu wrzeszczy, żeby mu co rzucić. Kiedy morze spokojne (jak było kiedyśmy stali na skale) to woda zielonkawa, przezroczysta, zupełnie tak, że na dnie doskonale widać nawet każdy kamyczek. Widziałem doskonale, jak ci malcy szukali pieniądze między koralami. Nie na tem koniec; za 2 sou ci malcy dawali nurka z jednej strony okrętu i po pod okręt (który we wodzie chowa się na 6 metrów a 9 metrów nad wodą), wypływali z przeciwnej strony. Albo wdrapie się taki malec na płótno, którem pokryty pokład spacerowy (rodzaj dachu) i ztamtąd skacze do wody (t. j. z wysokości mniej więcej jak z 3 piętrowej kamienicy) i wynosi 2 sou, które mu rzucono. To zupełnie jakby nie ludzie, ale jakie ziemnowodne stworzenia; po 3 lub 4 godziny jednym ciągiem siedzą we wodzie, pływają, biją się tam o pieniądze, które im rzucają i ani się męczą, ani marzną. Kiedy im rzucić co do jedzenia, to siedząc we wodzie po szyję, ruszają tylko nogami, a rękami trzymają jedzenie i jedzą, albo obierają rzucone im owoce, słowem, jak my na krześle. Ale prawda, że to od maleńkości już się oswaja z morzem. Widziałem raz, jak jakaś kobieta myła rano swoje dziecko na brzegu: przyszła nad brzeg morza, namydliła dzieciaka (może miał rok najwięcej, bo malutki był bardzo), weszła po kolana we wodę, wzięła bębna za jedną rękę, zanurzyła go parę razy, wychlustała we wodzie, to jest wymachała nim jak szmatą jaką, potem wsadziła go do płótna, którem była owinięta i poszła swoją drogą. Dzieciak nie płakał wcale.
Jechałem II klasą, ale opowiadał mi jeden ksiądz, jadący I klasą, że u nich razu pewnego przy obiedzie była pocieszna komedyjka, mianowicie: podano na deser (bez którego Francuzi obejść się nie mogą) konfitury. Jakaś pani zaczęła brać ze słoika stołową łyżką; kiedy już pół słoika było na jej talerzu, a ona nabierać nie przestawała, oficer marynarki, siedzący naprzeciw niej, uśmiechnął się i bardzo grzecznie powiedział: »Jeżeli pani nie lubi konfitur, to można o co innego poprosić.« Wszyscy w śmiech, a ona poznała, że może w samej rzeczy wystarczy naraz porcyjka, którą nabrała.
Płynęliśmy szczęśliwie aż do Majungi (port na Madagaskarze). W Majundze kapitan dostaje rozkaz wysadzenia wszystkich jadących do Tamatawy, bo tam dżuma. Trudna rada, musiałem się więc z mojemi bagażami przenieść na brzeg (a miałem ich sporo, bo ksiądz Prowincyał posyłał przezemnie rozmaite rzeczy z Tuluzy dla naszej missyi). — Dziękowałem tylko Panu Bogu, że mi na sucho uszło, bo na okręcie wskutek wyziewów koralowych (okropnie śmierdzą) i gorąca, kiedyśmy stali na skale, wywiązał się plamisty tyfus. Jeden majtek umarł, a dwóch palaczy przy maszynie zostawiono w szpitalu zanguebarskim. Z Majungi niby parowcem, a właściwie jakąś zabawką, bo to maleństwo, mające tylko maszynę i pokład nad nią dla pasażerów, a bagaże były w łodzi, przywiązanej do tego parowca, popłynąłem rzeką Betsibuk do Malwatanany.
W Betsibuku mnóstwo kajmanów — roją się formalnie. Jeden zwłaszcza, z tych co widziałem, wcale był pokaźny okaz. Długi był może 12 metrów, kiedy biegł (bo on nie biega jak jaszczurka, ale podnosi się na łapach i biegnie jak pies lub inne zwierze) może jak krzesło, a może nieco wyższy, na oko trudno mi powiedzieć. W jego otwartej buzi, jaki malec z przygotowawczej klasy chyrowskiego konwiktu mógłby siedzieć, tylko wątpię, czyby chciał.
Z Malwatanany, którą także nazywają Suberbie-ville, zrobiłem 344 kilometry na filanzanach. Filanzana jest to siedzenie przymocowane do dwóch drągów, bogaci mają okazalsze, ubodzy prostsze. Te nosze niesie czterech tragarzy, których tu nazywają burżanami. Koło tych czterech idzie drugich czterech i co chwila zmieniają się. Innego sposobu jazdy tu niema i podróżnych i rzeczy i wogóle wszystko, co tylko trzeba przewieźć, lub przesłać, niosą burżani. Dróg dla koni lub mułów jeszcze wcale niema. Nie mogę się wydziwić tym burżanom. Za lichą zapłatę (np. z Malwatanany do Tananariwy 344 kilometrów, każdy zgodzony był za 30 fr.) niosą podróżnych i ich bagaże, każdy niesie 30 kilo na sobie. Nigdy się nie męczą, zawsze weseli, gwarzą, śmieją się, biegną i nie zadyszą się; idą boso po kamieniach i kamykach, błocie, przez rzeki i bagna w bród, bo mostów niema; jednakowo spuszczają się z najwyższych skał, jak na takowe wdrapują się. Żeby choć spoczywali co chwila, bynajmniej, idą jednym ciągiem bez wypoczynku 20, 35, a często i 50 kilometrów, t. j. od stacyi do stacyi. Na całej przestrzeni między główniejszemi miastami, porobili Francuzi wojskowe posterunki co kilkadziesiąt kilometrów. W tych posterunkach są niby gościnne pokoje, gdzie podróżni nocują. Mówię, niby pokoje, bo właściwie jest to izba z gliny lub trzciny, pokryta chwastem, przez który deszcz przecieka; zamiast okien — dziury, które w razie potrzeby zatyka się czem i jak można. O umeblowaniu mowy niema. W takiej izdebce odprawiłem o północy trzy Msze święte w sam dzień Bożego Narodzenia — na szczęście deszcz wtedy nie padał. Ale żeby Ojciec wiedział, jakie się wtedy ma uczucia, jak żywo przedstawiła mi się stajenka Betleemska i Najśw. Rodzina, tego opisać nie potrafię, to trzeba odczuć. Podczas tych Mszy Św., kilkoro dzieci Malgaszów katolików śpiewało Gloria in excelsis i inne pieśni w swoim języku, zupełnie jakby pastuszkowie przy żłobie Chrystusa Pana; po ostatniej Mszy św. ruszyliśmy w drogę. Pomyśli może Ojciec, że ci burżani jedzą ogromnie, kiedy tak dźwigają; gdzietam! trochę ryżu, jaki owoc, czasem kawałek mięsa, ot i po jedzeniu. Ich ubranie stanowi zwykły worek, w którym wycinają trzy dziury. Jedną w dnie, przez którą wkładają głowę, dwie po bokach, przez które przechodzą ręce — o krawatce i innych częściach ubioru, mowy u nich niema.
Madagaskar to ogromna pustynia w całem znaczeniu tego słowa, ani drzew, ani ptaków, mało ludzi, słowem nic, tylko skały pokryte lichą trawą. Od czasu do czasu natrafiają się wsie, to jest 4 lub 5 lepianek, w których mieszkają biedni Malgasze, żywiący się czem Bóg da: to ryżem, to konikami polnymi, owocami, czasem mięsem i t. p. Również trafiają się oazy (nazywają je tu lasami), t. j. jakie kilkanaście lub kilkadziesiąt drzew, ale wcale nie wyglądają na rośliny tropikalne, bo najczęściej bardzo liche. Parę razy mrowie po mnie przeszło i poleciłem grzeszną duszę Matce Najśw. Spuszczaliśmy się ze stromej i bardzo wysokiej skały; ścieżka szła po nad samą przepaścią, a nosze, na których siedziałem, mocno się przechylały na stronę przepaści. Na dnie tego urwiska widziałem strumyk i kilka zielonych krzaków, rosnących po obu stronach tego strumyka. Dopiero, kiedyśmy byli na dole, poznałem dokładnie, w jakiem byłem przed chwilą położeniu. Skała kilkaset metrów wysoka, prawie prostopadła, strumyk nie był strumykiem, ale była to ta sama rzeka Betsibuk, po której przedtem płynąłem parowcem, w której mnóstwo kajmanów, zawsze gotowych gościnnie przyjąć spadającego; krzaki — to były kokosowe palmy wyniosłe, tylko, że skała ogromnie wysoka, więc wszystko zdaje się tak małem. Spuszczając się ze skały, bardzo nie wiele mi brakło do przeniesienia się na tamten świat: jakie pół metra w bok i już gotów. Gdyby nie opieka Matki Najśw., pewnobym tego listu nie pisał.
Pożywienie w drodze trzeba samemu sobie gotować, dlatego trzeba mieć ze sobą naczynia do gotowania i zapasy, bo, jak powiedziałem, Madagaskar pustynia, dostać nic nie można. Czasami tylko na stacyach i to nie zawsze i nie często można kupić kurczę, ryżu i cebuli, albo jakich owoców. Miałem podróż za wygodną, wcale nie taką, do jakiej wzdychałem; było wprawdzie trochę deszczu, chłodu i głodu, ale zawsze bodaj raz na dobę miałem coś ciepłego i co do zjedzenia. Ale trudna rada, okoliczności tak się składały; gdybym był sam podróżował, to byłbym sobie dogodził, takbym żył, jak św. Franciszek Ksawery.
Wreszcie 30 grudnia 1898 roku dostałem się do Tananariwy. Tu na rezydencyi będę mieszkał, póki się nie poduczę, żeby mnie Malgasze rozumieli, a wtedy przenoszę się na mieszkanie zupełnie do schroniska moich biedaków w Ambahiwurak. Na całym Madagaskarze klimat prawie europejski, z tą tylko różnicą, że niema pór roku, tylko cztery miesiące deszczu, a reszta sucho, ale przytem jest on okropnie wilgotny, bagien i moczarów pełno wszędzie. Wskutek tej wilgoci panują tu ciągle ostre febry, które, jeśli się nie kuruje, bywają śmiertelne. Biednych krajowców dosyć wskutek tego ginie.


Wioska w pobliżu Tananariwy.

Przybyłem do Tananariwy 30 grudnia 1898 r., a na drugi dzień zaraz taka ciocia febra zaopiekowała się mną należycie. Tutaj wszyscy mówią, że każdy Europejczyk czy prędzej czy później, musi taką febrę przebyć. Chciałem ją chodzący przebyć, żeby się nie poddać, tylko jak zwykle robiłem, przełamać, ale się nie dało; miałem 40 stopni gorączki, a nawet nieraz i więcej, więc musiałem się położyć i cały tydzień przeleżałem. No teraz Ojciec już mnie ma za wytłumaczonego, że tak późno ten list wysłałem, nieprawdaż? Trudno było wcześniej, choć szczerze chciałem. Ale to zwykle bywa, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi.
Tananariwy opisywać Ojcu nie będę, bo niema co. Jest to miasto wielkie, na górach leżące, ale nie europejskie, tylko budowane domy po afrykańsku. Wody w całym Madagaskarze niema do picia, rzeki brudne, a bagna bardzo niesmaczne. Pijemy tu wszyscy deszczówkę, którą się trzyma na przeciągu w cieniu, żeby była chłodniejszą.
Teraz opiszę Ojcu moje schronisko, ostateczny cel mojej podróży (i to mnie zatrzymało, bo musiałem pierwej obejrzeć a dopiero opisać. Otóż tak się rzecz ma: całe schronisko składa się z czterech ogromnych baraków, kościółka i mego mieszkania. Kościółek w środku, tuż obok mój domek, a baraki po obydwóch stronach, 2 z jednej, 2 z drugiej strony; kościółek na razie wystarczający do pomieszczenia chorych, których mam 150. Ale wewnątrz to trudno opisać, jakie ubóstwo. Jeden ołtarz prostszy, niż w najuboższej parafii, zakrystyi niema wcale; do Mszy św. ubierać się trzeba za ołtarzem; przed ołtarzem balaski, do których przybite dwie kraty, stanowią konfesyonały; za balaskami na ziemi rozesłane kilka rogóżek (podłogi wcale niema), na których stoją, siedzą lub klęczą (zależy jak kto może) trędowaci. Sufitu wcale niema, tylko ściany i dach z dachówki, przez który deszcz przecieka.
Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, jaki z Ojcem kupiliśmy w Krakowie, zaczynam oprawiać i tabernakulum także będę robił (jedno i drugie wyrzeźbię), ale to wolno idzie, bo czasu mam bardzo mało obecnie. Baraki podzielone na osobne stancye nie przechodnie, ale te stancye (właściwie dziury) okien ani podłogi nie mają. Światła tylko tyle, ile przez otwarte drzwi wchodzi. Całe umeblowanie takiej stancyi stanowi rogóżka rozesłana na ziemi, na której chorzy śpią; w jednym z kątów rozkładają ogień dla gotowania sobie jedzenia; o kominach mowy niema. W takiej jednej stancyi mieści się jedna rodzina z całym swoim majątkiem, jaki tylko posiada. Odziewają się ci nieszczęśliwi w co kto ma; znajdzie gdzie jaki stary worek lub coś w tym rodzaju, i już odziany. Pożywienie ich stanowi ryż przeważnie, którego trochę dostają co tydzień z missyi. Oprócz ryżu missya im dać nic więcej nie może, bo żyjemy z jałmużny. Rząd dał dla trędowatych kawał gruntu (ziemia licha, potrzebująca wiele uprawy, żeby co poczciwego wydała), ale nic oprócz tego. Ci z pomiędzy chorych, co jeszcze mogą pracować, grzebią trochę tę ziemię i sadzą co mogą dostać, np. maniok, pataty (rodzaj kartofli), fasolę, kukurudzę i t. p. Jednem słowem, nędza straszna, chodzą biedacy i świecą ranami, bo owinąć niema czem. Niema przy nich nikogo, ani doktora, ani zakonnic, ani infirmarza, słowem zgoła nikogo. Ja tu jestem wszystkiem: kapelanem, zakrystyanem, ogrodnikiem, infirmarzem, gospodarzem i t. d. O aptece mowy jeszcze niema. Mój pałac tuż przy kościele, składa się on z dwóch pokoi (bez podłogi naturalnie) i małej stajenki na jednego konia (często dają nam konia, bo trzeba jedną Mszę Św. odprawić u siebie, a drugą tegoż samego dnia o parę mil dalej, więc piechotą nie możnaby zdążyć) na dole, a na górze jeden pokój (moja sypialnia, gabinet, salon, refektarz) a naprzeciw kuchnia (pieca niema wcale, tylko podpala się ogień, a na trójnogu żelaznym stawia się to, co się chce ugotować). No i cóż więcej? No nic, cały dom już opisany z najdrobniejszymi szczegółami. Schody z parteru na piętro mają poręcz (właściwie to drabina, ale jakże takiego słowa można użyć, opisując pałac?)
O kilkadziesiąt kroków od schroniska cmentarz dla trędowatych. Zabieram się dopiero powoli do urządzenia wszystkiego, ale cała bieda w tem, że nie mam o co ręce zaczepić, ani grosza przy duszy. Niech Ojciec będzie tak łaskaw zbierać dla moich biedaków jałmużnę, gdzie się da; tylko posyłając, proszę wyraźnie pisać prokuratorowi, że to dla moich trędowatych, bo inaczej te pieniądze mogłyby być użyte na inne potrzeby missyi, np. dla innych trędowatych. Mnie zaś proszę pisać każdym razem, wiele Ojciec posłał — dobrze?
Moje schronisko leży w górach o dwie dobre godziny drogi od Tananariwy; jest jeszcze w naszej missyi drugie schronisko, ale tam nie byłem, bo ono odległe o 8 dni drogi.
Dołączam Ojcu fotografię, stosownie do otrzymanego od Ojca zlecenia, ale bardzo Ojca proszę w »Missyach« nie dawać podpisu apostoł trędowatych, lub coś w tym rodzaju, jak Ojciec ma w zwyczaju. Te wszystkie fanaberye to nie dla mnie wcale. Jak Bóg pozwoli, że moje schronisko cokolwiek się podniesie, to Ojcu znowu napiszę...
Na fotografii ran lepiej oddać nie można, czy to wina nieumiejętności fotografa, czy też dlatego, że ciało tych biedaków czarne, tego już nie wiem, dość na tem, że zdejmował on nie w cieniu, ale na pełnem słońcu i mimo to nie udała się.
Do opóźnienia listu proszę i to jeszcze wziąść w rachubę, że tu tylko dwa razy na miesiąc odchodzi poczta do Europy i dwa razy przychodzi. Ta poczta nie idzie końmi, ani pociągiem, tylko niesie ją pieszy posłaniec aż do portu, a to nie kilometr, ani dwa, ale setki tych kilometrów drogi ścieżkami przez góry, przepaści, rzeki, błota i t. p., więc to prędko iść nie może. Nazywają wprawdzie Francuzi takiego posłańca, niosącego pocztę courrier, ale temu kuryerowi tak się nieraz musi spieszyć, jak mnie do tańca, zwłaszcza kiedy dzień gorący, a on w dodatku może głodny...
Kończę już moją bazgraninę i bardzo Ojca proszę o łaskawą pamięć w modlitwach jak za mnie, tak za moich biedaków, czekam choć na kilka słów odpowiedzi.
P. S. Niech Ojciec tylko nie myśli, że ja użalam się na moje mieszkanie, bynajmniej; żal mi bardzo moich biednych chorych i o nich tylko myślę, jak zaradzić tej ich nędzy i ulżyć im. Dla mnie mieszkanie za dobre nawet, spodziewałem się dostać jaką lepiankę w ziemi wykopaną, a nie pokój z oknem i drzwiami. Jak Bóg da, że się trochę uporam (z grubszego, jak to mówią), to Ojcu opiszę znowu, jakem się urządził.





Prochownia królewska na jeziorze Anosy w pobliżu Tananariwy.





LIST III.

Tananariwa. Luty, 1899.

...Mówiłem niedawno z X. Superiorem o mojem schronisku i wytłumaczyłem mu, że tak dalej iść nie może, bo to do niczego nie podobne (przeniosłem się na mieszkanie do schroniska w połowie lutego 1899 r., a na Matkę Boską Gromniczną miałem tam pierwszy raz Mszę Św.). Po dziś dzień biedni chorzy żyją w barakach w nędzy, póki który nie umrze, jakem to Ojcu w przeszłym liście opisał. Bardzo mało tu missyonarzy i dlatego nie mógł żaden z Ojców oddać się zupełnie trędowatym, ale teraz ja jestem wyłącznie dla nich, więc też myślę na seryo wziąść się do rzeczy. Zarażę się ja trądem i umrę, to Matka Boska da drugiego Polaka i jakoś to pójdzie. Powiedziałem X. Superiorowi, że niezbędny szpital, a nie takie jaskinie jak teraz; potrzeba doktora i Sióstr Miłosierdzia lub innych zakonnic i t. p. Że missya uboga (żyjemy li-tylko z jałmużny), to nic; ani św. Ignacy, ani św. Teresa milionów nie mieli, a mimo to co domów pozakładali. Chyrów jak powstał! a X. Wehinger jak radzi? Możemy i my, ufając miłosierdziu Bożemu, pomyśleć o szpitalu. Koniec końcem, rozmowa skończyła się na tem, że X. Superior powiedział: »Jak dostaniesz pieniądze, to dobrze, budujmy.« Całą sprawę oddałem, rozumie się, w ręce Matki Najświętszej; do św. Ojca Ignacego, do Św. Teresy i do św. Franciszka Ksawerego, codzień się modlę, żeby się za mną wstawiali do Matki Najśw. i mam nadzieję, że po kilku latach, jak Bóg pozwoli, stanie szpital, w którym moi nieszczęśliwi będą mogli rozłożyć się jak ludzie.
Tutejsi Ojcowie więcej zrobić nie mogą, jak robią, bo ich bardzo mało, nie wystarczają wcale i nie mogą podołać wszystkiemu, coby tu trzeba robić. Madagaskar to coś w rodzaju parafii X. W. Gromadzkiego, są bowiem miejsca (i to dość wiele takich miejsc), gdzie są katolicy, a Mszy św. nie mają częściej jak raz na parę lat, bo nie ma kto odprawić.

Choć rozmawiam z moimi biedakami przez tłumacza (jeden z nich coś rozumie po francusku), tak tyle, co ja po szwabsku i on jest tłumaczem); bo jeszcze ich języka nie umiem, ale mieszkam między nimi, żeby biedacy mieli Mszę świętą i ratunek w razie konania. I ja przytem korzystam, bo prędzej nauczę się po malgaszsku, nie słysząc innego języka i przytem roboty nieco prędzej idą, gdyż jak Ojcu wiadomo, »pańskie oko konia tuczy.« Choć mnie nie rozumieją najęci do roboty krajowcy, mimo to oglądają się na mnie, bo na migi coś przecież wyrazić i zrozumieć się potrafimy. A że oni są zupełnie zdrowi, więc nie bardzo im folguję, bo chodzi mi o to, żeby moi chorzy byli prędzej zabezpieczeni od niepogody i t. p.

Kościół katedralny w Tananariwie.

Parę dni temu, drugi raz chwyciła mnie febra, znowu gorączka, znowu kilka dni łóżka. Czasu mnie szkoda, to prawda, ale pocieszam się tem, że taka wola Boża. Bardzo chętnie pisuję do kraju, bo tyle mego, gdyż tu nigdzie słowa polskiego nie słyszę. — Obecnie jednak jestem jakiś cały w kratki, nawet pisanie mi nie idzie.









LIST IV.

Tananariwa, 13 kwietnia 1899 r.

...Obecnie zajmuję się mojem schroniskiem częściowo tylko, niezupełnie, jak tego pragnę, bo mieszkałem tam jakiś czas, a potem, z rozkazu X. Superiora, przeniosłem się na mieszkanie do sąsiedniego Ojca o jakie 8 czy 10 klm. drogi, żeby się prędzej nauczyć języka krajowego, a tymczasem moją chałupę niby zlepiają, żeby mogła być mieszkalną. Robota posuwa się naprzód ślimaczym galopem, co mnie nadzwyczaj niecierpliwi, ale tu wszystko tak idzie. Każdy kawałek drzewa, każdą cegłę lub kamień trzeba przynieść na plecach, bo wozów wcale tu niema. Europejczycy czasem pojawiają się na mułach, ale prędzej idzie się piechotą niż na mule. W samej Tananariwie zamiast fiakrów są tragarze, którzy noszą na noszach tych, co ich najmują, ale nosze trzeba mieć swoje, bo tragarze takowych nie mają. Tananariwa, choć stolica, ale daleko jej jeszcze choćby i do Przemyśla, albo jeszcze mniejszego miasta. Wszystko tu strasznie jeszcze prymitywne, oprócz brudu i nieochędóstwa, które już dobrze zastarzałe; w całem mieście ani jednego nie widziałem komina, wszystkie domy kurne.
Krajowcy niby to myją się ciągle, niby się brzydzą wszystkiego, ale to chyba po swojemu, bo o ochędóstwie i o obrzydliwości nawet pojęcia nie mają. Może Ojciec nie zrozumie dobrze, co mówię o obrzydliwości i o ochędóstwie, więc oto parę fakcików dla wyjaśnienia rzeczy: np. czarny elegant lub elegantka tłucze na głowie krokodyle (wszy) jeden drugiemu i tąż samą ręką, nie obtarłszy ją wcale, zaraz bierze owoce, mięso i t. p.; albo: pierze we wiadrze lub innem jakiem naczyniu koszulę i t. p., wyjmie tę bieliznę, zgarnie ręką mydliny z powierzchni i napije się tej wody tak, jakby to była najczystsza źródlana; albo nawóz ze stajni wynoszą nie widłami lub łopatą, ale gołą ręką, a myją się co chwila i chcą elegancko wyglądać. Jak utrzymywane są naczynia kuchenne, to już lepiej o tem nie wspominać. Gdyby mnie to kto opowiadał, tobym mu nie uwierzył, ale trudno nie wierzyć własnym oczom, a wszystko to co napisałem, widziałem mojemi własnemi oczyma. Mam do usługi Malgasza, który mi pożywienie gotuje, ale przed i po gotowaniu sam oglądam kociołek, czy i jak wymyty, a herbatę sam sobie zawsze robię, maszynkę i szklankę sam myję, żeby to było czyste.
Powiedziałem wyżej, że wszystkie domy kurne, to nie znaczy, żeby trzeba było w piecu palić, boć to przecie Afryka, ale, że w każdym domu znajduje się kuchnia, z której dym rozchodzi się po całym domu. Malgasze są z natury leniwi nie do opisania, trzeba ustawicznie naganiać, jeżeli się chce, żeby co zrobili. Malgasz, usiadłszy na ziemi, grzeje się na słońcu i jest w stanie przesiedzieć 3, 4 albo i 5 godzin zupełnie nieruchomie. Czy on wtedy myśli i o czem myśli, to Pan Bóg raczy wiedzieć; tak na wejrzenie zdaje się, że o niczem nie myślą.
Dotychczas jeszczem się nie oswoił z tutejszym klimatem; wciąż mi febra dokucza; co trochę ustanie, to znowu chwyta. Podczas febry trudno pracować, bo miewam często po 40° gorączki. Obecnie piszę ten list we febrze, która mnie już od tygodnia trzyma. Za krajem, a zwłaszcza za konwiktem, bardzo mnie wciąż tęskno, ciągle myślą jestem w infirmeryi między dzieciakami. Św. O. Ignacy z natury był bardzo porywczy, a przezwyciężając się, doszedł do tego, że go miano za flegmatyka. On to pewno wyprosił mi u Pana Boga, żeby mnie ćwiczył w cierpliwości. Wie Ojciec może, że ja z natury porządnie gorąco kąpany, a tymczasem wciąż każe mi Pan Bóg wyczekiwać. Był Ojciec sam świadkiem, ilem się naczekał na wyjazd w Krakowie. Teraz również muszę czekać. Proszę sobie wystawić, że jakem się zapakował w Krakowie, tak po dziś dzień jestem spakowany choć zaraz jechać. Rozpakować kufra nie mogę, bo jeszcze nie mam stałego kąta, gdzie mógłbym się choć cokolwiek rozłożyć i na seryo wziąść się do roboty. Do przyjemności to wszystko nie należy, to prawda, ale cieszy mnie, że mogę choć coś przynajmniej Matce Najśw. ofiarować, wypełniając praktycznie, co nam Św. O. Ignacy zaleca w rozmyślaniu de fundamento, t. j. zupełną obojętność na zdrowie, chorobę, powodzenie, niepowodzenie i t. p., bo samo rozmyślanie, t. j. sama teorya bez praktyki, nie na wiele się przyda. To wszystko zresztą drobnostki, o których i mówić nie warto, ot trzaseczki z Krzyża Pańskiego, które wskutek mego nieumartwienia, wydają mi się przykrością. Najbardziej mnie boli i dolega nędza moich biednych chorych. Ich mieszkanie opisałem już Ojcu w przeszłym liście, dlatego teraz nie opisuję. Biedacy mają zaledwie czem się wyżywić, t. j. zaledwie tyle ile potrzeba, żeby nie umrzeć z głodu; oprócz tego nie mają nic zgoła, ani lekarstwa, ani szmaty do owinięcia ran, słowem nic; ja jeden jestem tu wszystkiem, bo ani doktora, ani Siostry Miłosierdzia, nikogo przy nich nie ma. Przychodzę do nich co sobota (póki stale nie zamieszkam w schronisku), żeby im odprawić w niedzielę Mszę św. Nie uwierzy drogi Ojciec, jak mnie przykro tam się pokazać. Przyjdę tam, zaopatrzę Ostatnimi Sakramentami kto mocniej chory, pochowam, jeżeli jest nieboszczyk, potem idę trochę pomiędzy chorych, rozumie się z dobrem słowem tylko, bo nic innego nie mam. Ci biedacy użalają się mnie na swoje dolegliwości (oprócz trądu najrozmaitsze choroby) a ja poradzić nic nie mogę, bo nic nie mam. Jeden mnie się skarżył na silny ból żołądka — pytam przez tłumacza, czy czego niestrawnego nie zjadł za wiele (oni jedzą co pod rękę wpadnie), a ten biedak odpowiada, że od trzech dni nic zgoła w ustach nie miał! Oddałem mu swój chleb, innym powiedziałem, że będę się starał o lekarstwa. Powróciłem do mieszkania, zapłakałem, przedstawiłem rzecz całą Matce Najświętszej — i po sprawie, bo cóż więcej zrobić mogłem.
Tutaj z chorymi trzeba być bardzo ostrożnym, bo oprócz trądu, rozpowszechniony między nimi syfilis, parchy i wszy. Temu ja się nie dźiwię, bo jakże biedacy mają się myć lub czesać, nie mając palców u rąk. Tak dalej iść nie może żadną miarą. Moją ideą jest wybudować szpital na jakich 200 chorych i sprowadzić ze 3 lub 4 Siostry Miłosierdzia. Nie mam ani centa na to, dlatego nie przestanę naprzykrzać się Matce Najśw., żeby raczyła dać środki potrzebne na to. Tu o żebrach mowy niema, bo Malgasze bardzo ubodzy, a Europejczyków nie wielu i to po największej części sami urzędnicy i wojskowi. Rozesłałem więc, gdzie się tylko dało, listy z prośbą o jałmużnę. Do Ojca też pisałem o tem w ostatnim liście, prosząc o umieszczenie odpowiedniego artykułu w »Missyach.«

Zdaje się mnie, że Matka Najśw. wysłuchała moje niegodne prośby, a raczej nie moje, ale modlitwy Karmelitanek na Wesołej w Krakowie, bo już zaczynają powoli pojawiać się tego skutki. W sam dzień Św. Józefa byłem bardzo przygnębiony nędzą moich chorych, siedziałem i rozmyślałem, jakby złemu zaradzić; naturalnie, żem nic nie wymyślił, bo na wszystko trzeba de quibus, co mnie najbardziej brakuje, a ex nihilo nihil fit. Może sobie Ojciec wyobrazić, w jakim byłem humorze; bo, jak Ojciec zapewne wie, Tatar, kiedy mu co cięży na duszy, nie tyle zmartwiony, ile zły. Było to koło godziny 4 po południu. Posłałem mego czarnego kuchmistrza po świeżą wodę (nie ze studni, ale deszczówkę z bagna, bo tu innej wody nie mamy), żeby zgotować herbaty i, jak to mówią, zatopić robaka. Chłopak wraca z drogi i mówi mi przez okno, że kapitan chce się ze mną widzieć. Co za licho, myślę sobie, zkąd się tu jaki kapitan miał wziąść w tej pustyni (moje schronisko w górach zupełnie odosobnione jak kamedulska pustelnia); wychodzę i u fórtki zdybałem czekającego na mnie wojskowego. Przedstawił mi się, że jest wojskowym doktorem i zarządza szpitalem Malgaszów w Tananariwie. Zaprosiłem go do siebie na chwilkę, sądząc, że przyjechał na mule zwiedzić schronisko.
Może sobie drogi Ojciec wyobrazić moje zdziwienie i radość zarazem, kiedy Francuz, zapaliwszy papierosa, powiedział mi, że spieszy z powrotem do miasta, żeby ujść przed deszczem i niema czasu zwiedzać schroniska, wstąpił tylko, żeby mnie prosić o pozwolenie zajęcia się chorymi, t. j. żeby ich co tydzień raz mógł opatrzyć i każdemu dać odpowiednie lekarstwo. Zapewniał mnie, że miał wiele do czynienia z trędowatymi i wie jak im można ulżyć, bo wyleczyć tego zupełnie nie można. Dodał przytem, że nie przybywa oficyalnie od rządu przysłany, tylko sam z własnej ochoty, bo — mówi — nie można tak ludziom dawać się męczyć i cierpieć bez żadnej pomocy. Zkąd wiedział, że ci biedacy nie mają żadnej pomocy, tego nie wiem, pierwszy raz w życiu zobaczyłem go wtedy. Powiedziałem mu otwarcie, że mu bardzo wdzięczny jestem i dziękuję w imieniu chorych, ale prosić o to nie śmiałbym, bo nie mam ani grosza. On mi mówił, że wszystko chce robić bezpłatnie i lekarstwa i potrzebne opatrunki też dawać bezpłatnie, li-tylko dlatego, żeby ulżyć tym nieszczęśliwym. Lekarstw daćby nie mógł, gdyby mu rząd nie pozwolił brać ze szpitala, ale on pomówi o tem z generałem. Prosiłem go tylko, żeby o tem pomówił z przełożonymi missyi, ponieważ ja decydować w tej rzeczy bez nich nie mogę i jeszcze raz podziękowawszy mu w imieniu chorych i od siebie za jego dobre chęci, pożegnałem go. Po jego odjeździe nakazałem moim chorym, żeby się modlili o uskutecznienie zamiaru doktora, a sam gorąco podziękowałem Matce Najśw. za pomoc. Czem i jak się to skończy, jeszcze nie wiem, ale mam nadzieję, że pomyślnie, boć przecie nie kto inny, ale Matka Boska sama kieruje sprawą.

Widok na schronisko trędowatych O. Beyzyma i najbliższą okolicę Ambahiwuraku.

Nadeszły »Missye katol.« francuskie i tam znalazłem (wyciąg z »Missyi« polskich), że dla mnie nadesłano z Polski 235 fr. Dzięki Bogu, myślę sobie, sumka wprawdzie malutka, ale początek funduszu na szpital już jest, resztę doda Matka Boska. Jedno z drugiem, t. j. propozycya doktora i wiadomość o jałmużnie, wiele mnie ducha i nadziei dodało. Ciężko idzie, jak z kamienia, to prawda, ale pocieszam się słowami Św. O. Ignacego, który często mawiał, że im gdzie więcej trudności, tem obfitszego owocu spodziewać się trzeba.

Słońce tutaj bardzo dziwnie działa; nie jest za gorąco, bo jesteśmy w górach, nie jest nawet tak gorąco, jak u nas bywa latem; schnie wszystko bardzo prędko, tak np. po silnym deszczu, w godzinę potem już proch. Przestrzegają tu bardzo, żeby nie być na słońcu z odkrytą głową, bo łatwo dostać można w kilku minutach uderzenia słońca, od czego, jak mówią, łatwo się umiera albo warjuje. Stosunek czarnych i białych do słońca, zupełnie odwrotny. Czarny cały dzień na słońcu z odkrytą głową i nic mu to nie szkodzi, a Europejczyk i kilka minut nie może być bez kapelusza. Czarny ma febrę, grzeje się na słońcu i pomaga mu to; Europejczyk zdrów zupełnie, długo zostanie na słońcu, choćby i w kapeluszu, dostaje febry albo uderzenia słońca, póki dobrze nie zaaklimatyzuje się.
Pracy tutejszych missyonarzy nie opisuję, bo o niej zkądinąd ma Ojciec wiadomości, a powtóre, że szczegółów żadnych nie wiem, gdyż zajęty jestem ciągle moimi biedakami, a o inne rzeczy nie pytam wcale nikogo, bo nie mam czasu na to. Księży tu mało, dlatego pracy mają wiele, każdy ma jakie kilkanaście lub kilkadziesiąt wiosek, które musi obchodzić; to tylko wiem z tego com widział i słyszał, że to praca czysto parafialna i nie jest bardzo ciężka, ani umyła się do tej pracy np. jaką mają u nas prefekci w konwikcie. Wielki tydzień przepędziłem w Tananariwie w infirmaryi z powodu febry. W niedzielę Wielkanocną Mszę św. miałem w schronisku dla moich biedaków. Na szczęście tu i pojęcia nigdzie nie mają o święconem jak u nas, bo nie miałbym co dać moim chorym.
Co kraj to obyczaj — Francuzi tenebry odmawiają, kazanie wielkopiątkowe mają, ciemnicę ubierają, a grobu Pańskiego wcale niema, ani procesyi rezurekcyjnej. W niedzielę zaś Palmową mają procesyę z palmami; wszystko prawie zupełnie przeciwnie jak u nas. Malgaszów bardzo wielu przychodzi do kościoła, Europejczyków nie widać, ot czasem jeden lub dwóch; między Malgaszami jeszcze jest mnóstwo pogan, da Bóg, że to wszystko albo przynajmniej wielu z nich da się ochrzcić. W mojem schronisku 140 i coś chorych (kilku umarło), a w tej liczbie kilkudziesięciu jeszcze pogan nieochrzczonych. Mam nadzieję, że jak będę umiał nieco mówić ich językiem, to za łaską i pomocą Bożą będę mógł ich ochrzcić.
Dziś się dowiedziałem, że i rząd i krajowcy nie uważają trędowatych za ludzi, tylko za jakieś wyrzutki społeczeństwa ludzkiego. Wypędzają ich z miast i wsi, niech idą, gdzie chcą, byleby nie byli między zdrowymi — u nich trędowaty, to trędowaty, ale nie człowiek. Wielu z tych nieszczęśliwych włóczy się po bezludnych miejscach, póki mogą, aż wreszcie wycieńczeni padają i giną z głodu, przy drogach wielu żebrze, ale mało kto da jaką jałmużnę, wszyscy od nich uciekają. Krewni tych biedaków czasem z litości im co dadzą, albo przechowują ich w jakim kącie u siebie, ale to rzadkie wyjątki.
W następnym liście napiszę więcej, bo tu miejsca niema, a tymczasem proszę o jałmużnę na szpital dla moich chorych.

Tak brzmi język Malgaszów:
† Amy ny anaran’ny Ray sy ny Zanaka sy ny Fanahi-Musina. Amena. (Czyta się jak po polsku zupełnie, tylko a na końcu nie wymawia się, a y wymawia się jak i); to znaczy: W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.








LIST V.

Tananariwa, 14 września 1899 r.

Wreszcie doczekałem się listu od Ojca (datowany 21/6 1899, otrzymałem 12/8 1889), za który bardzo dziękuję. Już na dobre zaczęło mnie niepokoić tak długie milczenie, przypuszczałem, że w podróży Ojcu co złego się stało, ale dzięki Bogu, że wszystko dobrze... Czytając list Ojca (i to nie raz nie dwa), myślałem ciągle messis guidem multa operarii autem pauci — a jednak zdarzają się leniuchy, którym się nie chce pracować ani nad sobą, ani nad ludźmi. Cobym ja dał, gdybym się mógł podzielić na niewiem ile części! Jednego Tatara zostawiłbym w konwikcie chyrowskim, a resztę porozsyłałbym tam, gdzie wcale niema księży.
Pocieszyła mnie wiadomość o zbierającej się powoli jałmużnie na wybudowanie schroniska. Dzięki Matce Najświętszej, mam już trochę grosza, ale budowy jeszcze nie mogę zaczynać, bo na wybudowanie potrzeba 30.000 franków. A potem trzeba zabezpieczyć żywność choć na jaki miesiąc naprzód dla 200 chorych, nim się znowu co wyżebrze; trzeba zaopatrzyć schronisko w sprzęty i naczynia niezbędne.
Niech drogi Ojciec ogłosi w »Missyach«, że utrzymanie jednego chorego wynosi miesięcznie 12 franków 50 centimów, rocznie 150 fr., jedno łóżko t. j. utrzymanie chorego po wieczne czasy 3000 fr. Rachowałem dobrze i innych znających tutejsze stosunki pytałem, ale taniej żadną miarą nie można utrzymać chorego. Proszę nie posądzać, abym tu mówił o utrzymaniu lepszem, t. j. takiem przynajmniej jak np. po szpitalach — gdzietam! mówię tu o najskromniejszem, jakie tylko może być utrzymanie.
Za wszystkich tych, którzy się w jakikolwiek sposób przyczynią do polepszenia losu moich biedaków, ja co tydzień odprawiam Mszę Św., t. j. 4 Msze św. na miesiąc, a moi chorzy codzień odmawiają za nich koronkę. Więcej zrobić nie możemy, ale Matka Boska stokrotnie resztę każdemu z dobrodziejów naszych wynagrodzi. O sobie nic Ojcu nowego donieść nie mogę. Mieszkam w schronisku jak prawdziwy pustelnik, bo niemam do kogo słowa przemówić. Od rana do wieczora pracuję i nie przestaję Matce Najświętszej naprzykrzać się, żeby mi pozwoliła prędzej mieć schronisko dla moich chorych, gdziebym mógł ich lepiej umieścić i zająć się nimi choć cokolwiek. Choć już jestem ósmy miesiąc na wyspie, jeszcze jednak nie mogę rozmówić się z krajowcami, bo mi tutejsza febra i różne inne okoliczności nie pozwoliły nauczyć się języka. Uczę się go teraz, lecz kiedy będę mógł już spowiadać i katechizować, sam nie wiem. Wszystko to w ręku Matki Boskiej — dziej się Jej najśw. wola.
Za krajem, a zwłaszcza za konwiktem ciągle bardzo mi tęskno, ciągle mi dzieciaki stoją przed oczyma. Chciałbym już módz pracować między moimi chorymi, cały kipię z niecierpliwości, a tu trzeba czekać. Jak się wszystko razem połączy i zacznie mi dokuczać na dobre, wtedy odmawiam modlitewkę Św. O. Ignacego »Suscipe Domine...« i to mnie uspokaja. Trudna rada, in patientia vestra possidebitis animas vestras — czekam, aż Matka Najświętsza zechce, żebym zaczął działać. Do chorych chodzę rzadko, bo mi to bardzo przykro. Gdy pójdę do nich, oni mnie obstąpią, każdy się żali na swe dolegliwości, a zwłaszcza na pożerające ich rany, a ja pomódz im w niczem nie mogę, bo nic a nic jeszcze nie mam. Skoro który tak się rozchoruje, że wstać nie może, to się z nim dzielę swoją porcyą. Wprawdzie on się tem nie obje, ale zawsze coś weźmie do ust, widzi przynajmniej współczucie, a więcej na razie nic nie mogę zrobić. Czasami i tego zrobić nie mogę, bo gdy takich chorych mam nie jednego ale kilku lub kilkunastu, to nie zanoszę im mej porcyi, bo nie byłoby czem obdzielić. Dać zaś jednemu a drugim nie, to jakoś nie idzie. Na obiad ma się tu trochę ryżu, albo parę jaj (jeżeli można dostać), albo kawałek chleba, który możnaby zjeść na śniadanie we W. Piątek, wcale nie naruszając postu, szklankę herbaty z takimże kawałkiem chleba; to są zwyczajne nasze obiady, tylko nie wszystko na jeden obiad lub kolacyę... Mam u siebie czarnego kuchmistrza, który potrafi ryż zgotować i sfabrykować rodzaj zupy z tutejszych ziół; więc się razem żywimy, czem Pan Bóg pozwala. Fundament jednak za łaską Bożą jest, t. j. mam herbatę, a gdy ta jest, to Tatarowi mało co więcej potrzeba. Mnie głównie chodzi o moich biednych chorych a nie o mnie. Co do chorych i schroniska mielibyśmy wiele i to bardzo wiele do pomówienia, ale dam temu pokój, bo nie wszystko można pisać, o czem możnaby mówić. Niech mi Ojciec tylko wierzy, że ci chorzy są bardzo biedni i bardzo głodni. Obecnie missya nie może mi więcej dawać jak 1 litr ryżu tygodniowo na jednego chorego, więcej nic a nic!...
Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który kupiliśmy razem z Ojcem w Krakowie, jest oprawiony w palisandrową ramę. Wyrzeźbiłem ją, jak umiałem, ale nieźle wygląda. W górze jest tarcza z Imieniem Jezus, a na dole z Imieniem Marya, naokoło winograd. Powiedziałem moim biedakom, że to z Polski przysłane (zob. rycinę na str. 43). Bardzobym się cieszył, gdyby się udało całe schronisko wybudować za polskie pieniądze...

Razu pewnego wołają mnie, abym prędko szedł, bo jedna staruszka bardzo się rozchorowała i prawie dogorywa. Pobiegłem co tchu i zastałem ją już prawie bez życia; była to poganka. Więc nie tracąc chwili, porywam flaszkę z wodą i ochrzciłem, nadając imię Marya. Zdaje mi się, że ta dusza wyratowana, taką przynajmniej mam w Bogu nadzieję. Przychodzi mnie teraz na myśl: jak miłe musiało być zdziwienie tej biednej chorej, kiedy ze smrodliwego mieszkania, a jeszcze ze smrodliwszego trędowatego ciała, naraz w jednej chwili ujrzała się w ślicznem, jasnem niebie u stóp samej Matki Najświętszej. Naturalnie, że wyobrazić sobie tego dokładnie nie mogę, ale kiedy wspomnę o tem, to mnie cieszy i bawi zarazem to zdziwienie, jakiego musiała doznać ta szczęśliwa dusza. Nie mogę dość nadziwić się spokojowi, z jakim umierają trędowaci. Widać na twarzy konającego, że on okropnie cierpi, a mimo to żadnej skargi ani narzekania nie słychać; cierpi i czeka spokojnie śmierci.

Obraz Matki Bożej Częstochowskiej w kaplicy trędowatych w Ambahiwurak. Ramy wyrzeźbione przez O. Beyzyma.

Teraz moi chorzy cierpią o wiele więcej, niż kiedyindziej, bo to jeszcze zimno, a przytem mamy ustawiczny wicher.

Tutaj pory roku idą w następującym porządku:

Wrzesień wiosna. Grudzień lato.
Październik Styczeń
Listopad Luty
Marzec jesień. Czerwiec zima.
Kwiecień Lipiec
Maj Sierpień


Tutejsza zima, to nie europejska z mrozami, ale za gorąco też nie jest. W pogodnym dniu termometr pokazuje w cieniu +16°C. najwięcej, a w nocy opada do +3° a nawet +1° C. Czasami, ale to rzadko, nad ranem bywa szron. Niektóre tylko drzewa spuszczają liście na zimę; owady nie zamierają, ale wogóle wszystko bardzo smutno wygląda.
Ludność tutejsza jeszcze prawie pół na pół dzika. Jest już, dzięki Bogu, dość katolików, ale potrzeba jeszcze wiele pracy, aby z nich wykorzenić resztki pogańskich zabobonów i przesądów. Protestantów też tu nie braknie. Niestety, przebywający tu Europejczycy więcej szerzą rozpusty niż cywilizacyi. Pojęcia Malgaszów wogóle są jeszcze bardzo dziecinne; każdej rzeczy się dziwią, wszystko ich bawi, lada fraszka, już śmieją się do rozpuku; ich zachcianki też nie lepsze. Tak np.: razu pewnego byłem między chorymi. Jeden z nich (ten co na fotografii siedzi w środku z krzyżem na piersiach — zob. rycinę na str. 2) przywołuje mnie i pyta: »Kiedy mój Ojciec jedzie tam hen, hen, daleko, za to wielkie morze, zkąd do nas przyjechał?« Odpowiedziałem, że wcale już tam nie pojadę, zostanę z wami i pytam zarazem, o co mu chodzi. On mi na to: »To bardzo źle, że mój Ojciec nie jedzie, to mnie przykro; jedź mój Ojcze koniecznie i prędko wracaj, bo ja chciałbym koniecznie, żeby mi mój Ojciec przywiózł taki biały kapelusz, jaki noszą wszyscy wazá.« (U Malgaszów, każdy kto nie jest Malgaszem, a zwłaszcza każdy biały nazywa się wazahá — wymawia się wazá). Dostałem mu taki kapelusz w Tananariwie, i on nim teraz nacieszyć się nie może; cały dzień ma go na głowie; wielką mu się przyjemność sprawia, gdy mu się powie, że on ubrany zupełnie jak wazá; swoją drogą prócz kapelusza nic na sobie europejskiego niema, ale on na to nie zważa. Niejeden znowu często się myje, aby być bielszym i t. p. mają zachcianki...
Mam do Ojca małą prośbę, mianowicie: skoro który z naszych zdecyduje się wyjechać do Madagaskaru, niech mi przywiezie ze sobą trochę nasion pachnących kwiatów, np. lewkonij pełnych, rezedy, laków, kilka cebulek hyacyntów, białych lilij, także nieśmiertelników, pełnych astrów i t. p. Czy Ojciec uwierzy, że tu o takie kwiaty o wiele trudniej niż u was o egzotyczne rośliny. Ananasami i aloesami płoty wysadzają, a takich kwiatów niema, chociażby się doskonale udawały. Mnie koniecznie nasion potrzeba, bo nie mam czem zdobić kościoła, a powtóre moi biedacy cierpią od smrodu własnego gnijącego ciała, chociaż się znajdują na wolnem powietrzu. Chciałbym dla nich założyć ogródek kwiatowy, żeby im osłodzić choć trochę tę nędzę.
Teraz muszę Ojcu donieść o jednej rzeczy, którejby Ojciec może nie przypuszczał. Ja, samouk, nie umiejący wcale rysować, bom się nigdy nie uczył, ja, mogący zaledwie być za chłopaka u jakiego rzeźbiarza, i to jeszcze kto wie, czyby mnie przyjął, ja uchodzę tu za rzeźbiarza! Przyczyna tego bardzo prosta: na całym Madagaskarze niema ani jednego rzeźbiarza, zatem ja, mogący wyskrobać jakikolwiek listek, uchodzę tu za ukończonego rzeźbiarza. W Paryżu ma być wystawa, na której Madagaskar ma mieć osobny pawilon. X. Superior mnie prosił, żeby spróbować, czy który z czarnych nie potrafiłby rzeźbić. Spróbowałem, i to jakoś poszło, więc kazałem mu zrobić dwie ramy na wystawę, w których będą oprawione rysunki też robione przez Malgaszów. Rysunek rozumie się dałem jak najłatwiejszy; jak rzeźba wykonana, to wykonana, mniejsza już o to, dość, że to będzie rzeźbione przez Malgasza. Czarny artysta cieszy się, że jego robota będzie paradować w Europie i że może za to co dostanie...
Rozgadałem się, poraby skończyć, a tu właśnie przypomniało mi się malutkie zdarzeńko: Co miesiąc musimy się wszyscy zbierać w Tananariwie na casus z teologii moralnej, exhortę i t. p. Szedłem razu pewnego na takie zebranie (mam porządne dwie godziny drogi, naturalnie pieszo, i rzekę trzeba w bród przechodzić, bo mostu niema), uszedłem może jaki kwadrans drogi, kiedy zaczął mroczyć nie deszcz, ale taki kapuśniaczek, co to mniejszy od deszczu, a większy od rosy, ale przemoczy człowieka do kości. Rozwinąłem parasol i idę dalej. Słyszę, że ktoś boso biegnie za mną, jakby mnie chciał dogonić. Naraz wpada mi pod parasol jakiś czarny frant, mogący mieć jakie 12 lub 13 lat, bez krawatki rozumie się (mówiąc wyraźnie, tylko z przepaską na biodrach) i stanowczo oświadcza, że musi iść ze mną pod parasolem, bo mu na deszczu zimno. Trudna rada; bliźniego w biedzie trzeba ratować, chodź przyjacielu — przykryłem jak mogłem parasolem mego czarnego towarzysza podróży i tak szliśmy razem aż do Tananariwy. W mieście pożegnaliśmy się, jakby od wieków znajomi, ale ja, mimo to po dziś dzień nie wiem, jak się ten bąk nazywał, bo mi się nie przedstawił.


Kaplica trędowatych w Ambahiwurak. Obok mieszkanie O. Beyzyma.

Oczekując listu od Ojca — polecam się jego łaskawym modlitwom.
P. S. Słyszałem, że kilku naszych chciałoby się dostać do trędowatych. To bardzo pięknie, ale teraz pytanie, czy to wszystko powołanie prawdziwe, czy tylko chwilowe zachcianki. Oby każdy z tych, co o tem myśli, posłuchał mojej rady i pierwej 10 razy dobrze rozważył wszystkie racye pro i contra, a dopiero potem prosił o missyę. Wierzajcie mi (a mówię to z doświadczenia własnego, nie z czyjegokolwiek opowiadania), że nie jest to rzecz tak łatwa, jakby się zdawało. Zachwycać się opisami »Missyj katolickich«, zwłaszcza jeżeli artykuł dobrze napisany, daleko łatwiej, niż samemu być osobą działającą. Niech Bóg błogosławi każdemu, coby się chciał poświęcić, bo przezto ściągnie błogosławieństwo Boże na naszą prowincyę.

Do Księdza K. N. w Chyrowie pisze O. Beyzym d. 21/6: »Listów moich nie obawiajcie się wcale, bo w środkach ostrożności jestem może zanadto uważny. Wstydby chyba było, gdybym ja przebywszy 11 lat w infirmeryi, miał nie wiedzieć, co i jak robić, żeby choroby nie przenieść do innych. Zresztą sumienie mam, choć tatarskie, ale dzięki Bogu uczciwe, i nie odważyłbym się narażać Was na niebezpieczeństwo. Jeżeli Pan Bóg zechce, żebym ja sam był trędowatym, wtedy przez kogo innego Was wszystkich pożegnam i pisywać przestanę zupełnie. Na razie jednak tak źle jeszcze nie jest, więc się nie obawiajcie, jak się nie obawiacie infirmarza obsługującego chorych na szkarlatynę lub inną zaraźliwą chorobę.«








LIST VI.

Tananariwa, 25 Listopada 1899.

.... W początkach listopada spadł grad bardzo obfity i wielki, jak mówiono mi w Tananariwie, że pojedyncze ziarnka były wielkości śliwki, leżał kilka godzin, a w dołach, gdzie słońce nie dochodzi, przeleżał parę dni. W mieście grad zrobił wiele szkody, a nas po stacyach missyjnych ominął, i dlatego tylko relata refero, bom sam tego nie widział.
Pisałem kiedyś Ojcu, jak się urządziłem w mojem mieszkaniu; teraz muszę nieco uzupełnić moje opowiadanie. Póki mieszkałem, nie oddalając się z domu, wszystko było w porządku; ale pewnego razu chwyciła mnie znowu tutejsza febra. Porządnie mnie chwyciła, a ja też porządnie zacząłem się bronić od pieszczot tej ciotuni. Całymi dniami tylko to robiłem, że nawijałem w opłatki chininę i połykałem. Najadłem się tych pirogów z łacińskiej kuchni co niemiara, a mimo to nie chce mnie febra opuścić, gorączka trwa i trwa. Wkładam więc brewiarz do torby, biorę kij w rękę i maszeruję na kuracyę do Tananariwy. Wykurują, to dobrze, a nie, to drugie dobrze; przynajmniej wyspowiadam się przed śmiercią. W Tananariwie na powitanie bura od X. Superiora, ministra i infirmarza, żem przyszedł piechotą taki kawał drogi (2 dobre godziny) mając gorączkę. Trudna rada: idzie się piechotą, jeśli niema czem jechać. Wysłuchałem z pokorą te wszystkie wymówki i napomnienia, i zacząłem się kurować. Za łaską Bożą, po kilku dniach wylizałem się — czy na długo — to pytanie, ale odesłano mnie na stacyę burżanami (tragarzami).
Wchodzę do mego pokoju i zastaję tam wszystko białe, jakby śniegiem pokryte: wszystko zakwitło od wilgoci. Rad nie rad przeniosłem się na strych, i teraz mam w tym pokoju na piętrze wszystko co miałem przedtem na górze i na dole. Zaczęła się już pora deszczowa, więc o mieszkaniu na dole mowy niema. W sam dzień Św. Stanisława Kostki 13/11, bardzo nie wiele brakowało, a byłbym się tanim kosztem dostał na tamten świat. Od rana było bardzo gorąco, parno i pochmurno; około południa zaczął deszcz padać i pioruny sypały się jak z worka. Przypatrywałem się temu wszystkiemu i przysłuchiwałem jakiś czas, bo lubię patrzyć na burzę, potem zacząłem odmawiać brewiarz. O godzinie 2-giej po południu, tak silny uderzył piorun, że moja chata zatrzęsła się od huku. Zdawało mi się, że to coś trochę czy nie za blisko. Zeszedłem więc na dół, żeby zobaczyć, czy moi trędowaci nie mają jakiego kłopotu od tego pioruna. Wychodzę, i zastałem coś innego, niż myślałem. Piorun uderzył nie w baraki moich chorych, ale tuż obok mojej chaty, tak może na metr od ściany i całą obryzgał błotem, zabił ptaka wielkości naszej wrony, a jak się nazywa, nie wiem (Malgasze nazywają go kicikici), wyrwał kawał darniny i poleciał w ziemię. Tym razem szczęśliwie się zakończyło polowanie pioruna tylko na ptaku, ludziom, dzięki Bogu, nic się nie dostało. Ptaka oddałem chorym, którzy się zbiegli do mnie, żeby zobaczyć, czy mnie się co złego nie stało i zarazem obejrzeć ślady pioruna.
Obecnie burze z piorunami są u nas na porządku dziennym; prawie dnia niema bez nich. Kilka dni temu zaczęły pioruny bić nie najgorzej, więc zeszliśmy z moim czarnym kuchmistrzem na dół, ażeby łatwiej dać drapaka w razie, gdyby dach chciał się walić. A nie wiele na toby potrzeba, jak mnie się wydaje, bo cały dom trząsł się tak, że pisząc, czułem drżenie stolika. Nie wiem, czy Ojcu o tem wspominałem, że na morzu pioruny daleko ładniej wydają się, niż na ziemi. Gdy byłem na okręcie, z prawdziwą przyjemnością przypatrywałem się, jak biły pioruny jeden po drugim, każdy z nich — na oko sądząc — miał może jaki kilometr długości, a jak trzasnął we wodę, to aż miło, znać, że nie żartuje, ale wali co może. Grzmoty nie dobrze się słyszą na okręcie, bo huk wody i maszyny przeszkadza. Nie można na pioruny długo patrzyć jednym ciągiem, zwłaszcza w nocy, bo światło to zanadto razi oko.
Wie Ojciec, że ja »Missye« czytuję z wielkiem zajęciem, ale nieraz ze strachem. Ze wszystkich stron proszą o wsparcie, bo wszędzie bieda. Jest jeszcze co prawda dużo miłosiernych ludzi na świecie, którzy wspierają, gdzie prawdziwa nędza, ale potrzebujących tylu, że chociażby się nie wiem jak wielkie jałmużny rozdało, to przecież na każdego odrobina spadnie. A u mnie nędza coraz gorsza. Nieraz łamałem sobie głowę, co począć, żeby niejednego z moich chorych zabezpieczyć od głodowej śmierci. Swoją porcyą dzieliłem się często jak mogłem, ale co to znaczy, to chyba tyle co psu mucha na śniadanie. Aż mi się nie dobrze robi, gdy wspomnę, że tyle ludzi traci taką masę pieniędzy na zachcianki i przyjemności nieraz najniegodziwsze, a moi chorzy nie mogą mieć ani schroniska, ani utrzymania, i jeszcze nie dzień, ani dwa trzeba czekać na to, ale może jeszcze jakie parę lat przyjdzie klepać taką biedę.
Wszystkim Ojcom i Braciom życzę wesołych Świąt i jak najpomyślniejszego nowego roku i stulecia zarazem. Oczekując z niecierpliwością listu od Ojca a polecając się Jego modlitwom, pozostaję sługą najniższym w Chrystusie.








LIST VII.

Tananariwa, 28 grudnia 1899.
Pierwsze to święta, które spędziłem z moimi trędowatymi, bo, jak Ojcu wiadomo, w przeszłym t. j. 1898 r. świętowałem w drodze do Tananariwy. Żeby te święta były wesołe, to trochę trudno powiedzieć, przeciwnie bardzo mnie smuciły a to ze względu na moich chorych. W pierwszy dzień odprawiłem im trzy Msze Św., ale gdzie? Nie potrzebowałem wcale stawiać szopki, jak to robią po naszych kościołach, bo mój kościół bodaj czy nie w gorszym stanie obecnie, jak Betleemska stajenka. Ściany zbrukane od deszczów i popękane rozchodzą się na wszystkie strony — chorzy muszą wybierać miejsca, gdzieby mogli rozesłać rogóżki, na których siedzą, bo w kościele błoto (teraz właśnie pora deszczowa). Ołtarz z gliny zrobiony tak jak i ściany, tylko parę kawałków deski położono zamiast mensy i stopnia; ozdobiłem go jak mogłem zielenią (kwiatów jeszcze nie mogę dostać) ot i cała parada. Wie Ojciec drogi, że Matka Boska Częstochowska w rzeźbionej ramie i ten ołtarz niby cośkolwiek ozdobiony, wyglądają w tym kościele zupełnie jak piękny bukiet przy dobrze zasmolonym kożuchu. Moi chorzy wystroili się jak kto mógł, mimo to jednak wyglądali jak czeladź murarska w powszedni dzień. Zapach w całym kościele wcale nie przypominał kadzidła, ale trudna rada, inaczej być nie może, bo ci nieszczęśliwi gniją żywcem. Po 3-ciej Mszy św. ci, co jako tako mogą chodzić, rozeszli się na żebry, a reszta została w swoich barłogach. Ot i już po świętach. Tutaj, tak jak we Francyi, na Boże Narodzenie, Wielkanoc i Zielone Świątki tylko jeden dzień świętują. Gdyby to tylko było rzeczą możliwą, to byłbym jak najchętniej poprosił, ileby się dało, osób zamożnych, żeby, po dobrej wigilii, nie do ozdobionych kościołów, ale do mojej kapliczki przyszli na Mszę Św. w pierwszy dzień Bożego Narodzenia. Zobaczywszy na własne oczy mój kościół, a w nim wycieńczonych i zgłodniałych trędowatych śpiewających »Gloria in excelsis«, możeby się więcej zlitowali nad tą nędzą i dopomogli prędzej wystawić schronisko i zabezpieczyć jego choćby jak najuboższe utrzymanie.
Wnętrze kaplicy trędowatych w Ambahiwuraku.
Nie przestaję prosić Matkę Boską, żeby nakłoniła serca miłosiernych ludzi do pospieszenia z pomocą moim nieszczęśliwym trędowatym, których bez przesady śmiało można nazwać najnieszczęśliwszymi ze wszystkich najnieszczęśliwszych ludzi na świecie. Wcale bym się nie pogniewał, gdyby się znalazł w Ameryce, jak to już się nie jednemu zdarzyło, jakiś bogaty wujaszek czy ciocia, mniejsza o to, słowem, jak to mówią, jakiś dwudziesty kół w płocie, któryby bezdzietnie poszedł na tamten świat, a mnie zrobił swoim spadkobiercą. Cały kłopot tylko w tem, że na razie jakoś na to się nie zanosi. Pisałem już dawno do jednego Amerykanina, prosząc o wsparcie, ale dotychczas odpowiedzi nie mam. Czy mego listu nie dostał, czy może go dostał, ale uznał za stosowne całą tę sprawę zostawić czasowi t. j. pokryć ją milczeniem, tego już nie wiem, dość na tem, że dotychczas z Ameryki ani hu hu. U mnie nędza ta sama co przedtem, tylko nie taka sama, ale większa. Dlatego udaję się do Ojca drogiego z następującą prośbą: proszę z łaski swej umieścić jaki artykuł w »Missyach«, prosząc wszystkich, kto tylko może i łaskaw, żeby byli tacy dobrzy i przyspieszyli nieco z jałmużną na moje schronisko. Wiem, że i Ojcu i wszystkim, czytającym »Missye«, dzikiemby się to wydawało, bo piękna to prośba, piękna żebranina tak żądać od kogoś, jak niby z własnej kieszeni: dawaj i to prędko. Waryat chybaby mógł się tak odezwać a nie żebrak, mający przytomność umysłu, boć przecie jałmużna, to łaska, o którą prosić trzeba i to pokornie, a nie rozkazywać, żeby ją dawali i to w dodatku prędko. Jeżeli jednak Ojciec zwróci uwagę na powód, dla którego proszę o przyspieszenie jałmużny, to zdaje się mnie, że ta prośba wcale tak dziko wyglądać nie będzie. Otóż proszę o pośpiech, jedynie dla tego, że nagroda z pewnością nie minie nikogo, kto się przyczyni choćby najmniejszym datkiem lub innym sposobem do polepszenia losu nieszczęśliwych trędowatych, i to niebyle jaka, ale stokrotna nagroda, bo cała ta rzecz w ręku Matki Boskiej, która nie pozwoli przewyższyć się w hojności; każdy zaś co daje, daje samemu Boskiemu Jej Synowi, który powiedział: »coście jednemu z tych uczynili, Mnieście uczynili«. Ja żebrzę, gdzie tylko się da, i za łaską Matki Najśw., choć wprawdzie powoli, ale jakoś to idzie. Dlaczegoby jednak Polacy nie mieli się pospieszyć, żeby za ich pieniądze, jeżeli nie zupełnie, to przeważnie przynajmniej, mogło być wystawione schronisko trędowatych i przez to uprzedzić np. Francuzów i innych w otrzymaniu za to nagrody od Matki Najśw., jak w tem, tak w przyszłem życiu? Nie piszę to wcale bez namysłu. Wiem, że po całym Bożym świecie pełno nędzy; zewsząd przychodzą ustawiczne prośby o wsparcie, na wszystkie strony słychać ustawiczne narzekania: »ciężkie czasy, pieniędzy brak, a tu na wszystkie strony nic nie słychać tylko daj i daj, tak, że człowiek sam nie wie jak poradzić, choć z duszy serca chciałby pomódz biednemu» i t. d. i t. d. Dlatego namyślałem się, czy prosić Ojca o umieszczenie takiego artykułu w »Missyach« czy nie. Kiedym się nad tem zastanowił, przyszło mi na myśl: gdyby chodziło o jakąś wystawę, o jaki pomnik, o urządzenie jakiejś narodowej uroczystości, lub o coś podobnego, to, choć czasy ciężkie, choć pieniędzy brak, jednak zaraz zawiązałby się komitet i znalazłyby się pieniądze, nietylko na podobny cel niezbędne, ale i na opłacenie niejednego może dziesiątka członków takiego komitetu. Mało tego, że pieniądze by się znalazły, ale w dodatku prędkoby się znalazły i to może nawet więcej, niżby potrzeba było. Czyby się nie dało coś w tym rodzaju zrobić z wybudowaniem schroniska trędowatych, na które ja żebrzę! Różnica zachodzi wielka między i między, bo wszystkie wystawy, pomniki, uroczystości narodowe i t. p. rzeczy, dobre to jest, ale czy będzie za to nagroda w przyszłem życiu, to pytanie, na które odpowiedzi jeszcze niema, boć to wszystko rzeczy czysto ziemskie, doczesne, z których korzyści niekoniecznie wiele jak dla tych, którzy urządzają, tak dla tych, którym urządzają. Poratować zaś bliźnich w takiej nędzy będących jak trędowaci, to czysty zysk, jak w tem tak w przyszłem życiu. To wszystko rozważywszy, zdecydowałem się prosić drogiego Ojca o umieszczenie takiego artykułu w »Missyach«, a może przez to przyśpieszyć pomoc moim nieszczęśliwym chorym i ściągnąć błogosławieństwo Boskie na nasz biedny kraj. Zresztą ja tylko proszę, a Ojciec niech zrobi, jak będzie uważał w Panu za lepsze. Mnie się zdaje, że mam dostateczny powód do proszenia o przyspieszenie jałmużny, ale nemo judex in causa sua, więc decyzyę i przychylenie się do mojej prośby lub nie, zostawiam zupełnie drogiemu Ojcu.

Schronisko trędowatych O. Beyzyma w Ambahiwuraku.

Nie pamiętam, czy już o tem pisałem czy nie, ale coś mnie się zdaje, że chyba jeszcze nie. Sprawdza się zupełnie na Malgaszach łacińskie przysłowie: de gustibus non disputandum. Spostrzegłem, że jeżeli nie ogół, to przynajmniej bardzo wielu pomiędzy nimi ma zanadto wygórowane pojęcie o swojej piękności, którą wcale nie grzeszą. Widziałem niejednego przed kawałkiem lustra, przypatrującego się swojej facyacie, sam nie wiem, jak długo. O stracie czasu mowy tu niema, bo u Malgaszów czas taką ma wartość, jak u nas przeszłoroczny śnieg. Ale co śmieszne to śmieszne. Nieraz brzydki człowieczysko jak kuzynek belzebuba, a napatrzyć się na siebie nie może. Zdaje się, że napróżno siliłby się ten, ktoby chciał takiemu facetowi wytłumaczyć, że on brzydki i że nie ma na co tak długo patrzeć. To jednak tylko śmieszne i nic więcej, ale gdy eleganci i elegantki chcą uchodzić za cywilizowanych i zaczynają się już ubierać z europejska, to prawdziwe utrapienie. Wysztuceruje się to wszystko już nie według mody, ale chyba według wszystkich możliwych mód naraz; a że czarni wogóle z natury nie pachną, więc każdy i każda stara się dostać jakie tylko może perfumy i pomadę. Gdzie zaś co znajdzie, wszystko na siebie pakuje i ztąd taka mieszanina zapachów, że nie wiem, czy najlepszy chemik potrafiłby sfabrykować coś podobnego. Gdy się eskadron takich elegantów i elegantek wsypie do kościoła, to, kto wie, czyby się świece mogły palić, gdyby nie było przeciągu w kościele. Rozdając kiedyś Komunią św. w Tananariwie, byłem w kłopocie, co z nosem zrobić. Smród trędowatych zdaje się znośniejszy od tych pachnideł, bo choć to wprawdzie porządny smród, ale jeden tylko, a nie taka mieszanina zapachów, z których co jeden to nudniejszy od drugiego. Proszę jednak tych modnisiów nie posądzać o ochędóstwo, bo o to, zdaje się, wcale nie dbają, niby się wymyją i wysztucerują, a w tych napomadowanych włosach i naperfumowanych odzieniach tyle nieraz zwierzyny (na którą się poluje nie strzelbą, ale gęstym grzebieniem), że gdyby to mogło być sprzedawanem choćby jak najtaniej, to właściciele byliby z pewnością milionerami. Trafiają się co prawda i wyjątki w tej mierze, t. j. tacy, co nie posiadają wcale zwierzyny na sobie, ale to wyjątki tylko i, o ile wiem, wcale nieliczne.
Niadawno temu, jeden z moich chorych, czując się bardzo źle, prosił o Chrzest św. Udzieliłem mu go natychmiast, a nazajutrz rano już nie żył. Przyszli do mnie krewni zmarłego i mówią, że chcą go wziąść, żeby pochować u siebie. Bierzcie kiedy chcecie, odpowiedziałem, ale ja niechcę odpowiadać za nic. Oni mnie proszą o pozwolenie na piśmie, żeby się mieli czem przed rządem wykazać, gdyby ich haczono, że trędowatego zanieśli między zdrowych — to im odmówiłem, bo nie mam prawa dawać takiego pozwolenia. Oni, bojąc się odpowiedzialności, zostawili nieboszczyka, który w ten sposób pochowany został po katolicku. Malgasze cmentarzy nie mają po wsiach, ale chowają swoich zmarłych albo gdzie w polu, albo we własnem podwórzu, jeśli mają grób familijny. Ze Chrztem trzeba być tutaj bardzo ostrożnym i nie bardzo łatwo go udzielać.
Najpierw trzeba, proszącego o Chrzest, dobrze przygotować, zapewnić się, o ile to możliwe, że on prawdziwie chce być katolikiem (mówię o dorosłych) i dopiero ochrzcić, bo łatwo i często się zdarza, że który z Malgaszów da się ochrzcić a potem nie praktykuje Wiary, ale skacze jak mu wygodnie i lepiej na rękę z wiary do wiary, przejdzie na protestantyzm, po jakimś czasie wraca do pogaństwa i t. d. Protestanci dają każdemu, co się u nich ochrzci (czy go do chrztu przygotowują czy nie, tego niewiem) lamba, t. j. kawał płótna jak prześcieradło, który krajowcy zawsze noszą na sobie, tak jak Europejczycy szale. Otóż razu pewnego znalazł się artysta, co się chwalił, że w przeciągu 16 dni dostał bezpłatnie 12 takich lamba. Pytają go, jakim sposobem to zrobił, on mówi, że bardzo prostym, a mianowicie: szedłem z Tananariwy do Tamatawy, podróż ta trwa 8 dni, idąc tam, zaszedłem do sześciu rozmaitych zborów protestanckich i dałem się w każdym ochrzcić, ot już jest 6 lamba. Żeby mnie nie poznano, nie szedłem po 2 razy do jednego zboru, ale wracając do Tananariwy, zaszedłem po drodze do 6 innych zborów i w każdym dałem się znowu ochrzcić, ot i jest znów 6 lamba, i tym sposobem w ciągu 16 dni dostałem 12 lamba, nie zapłaciwszy nic. Opowiadano mnie to jako fakt prawdziwy, czy zaś to fakt prawdziwy, czy anegdotka tylko, zkąd ja mogę wiedzieć, relata refero. W każdym razie, choćby to była tylko anegdotka, jest to rzecz bardzo prawdopodobna, bo Malgasze nadzwyczaj są chciwi na wszystko. Niech tylko który z nich zobaczy cokolwiek u kogo, to zdaje się, że nie byłby Malgaszem, gdyby o to nie poprosił. Czy mu ta rzecz potrzebna, czy nie, on na to nie zważa wcale, tylko prosi. Chcieliby wszystko mieć, jak u nas Rusini mówią »chytro, mudro, a ne welykim kosztom«, t. j. mieć jak najwięcej, a przytem pracować jak najmniej.

Kiedyś rozmawiając z chorymi, pokazałem im »Missye« ze sierpnia r. 1899, gdzie ich 3-ch jest na fotografii, zaczęli się dopytywać, kto to pisze te wielkie papiery i w jakim języku, że ani przeczytać, ani zrozumieć nie można. Powiedziałem im, że to pisane po polsku i że to jeden ksiądz pisze i rozsyła te wielkie papiery, żeby dla nich uzbierać trochę jałmużny. Oni znowu pytają mnie, gdzie ten ksiądz mieszka, czy w tym dalekim kraju za morzem, zkąd ja do nich przyjechałem, odpowiedziałem, że tak i że, jeżeli chcą, to sami mogą do Ojca napisać. Jest tu między chorymi w mojem schronisku dwóch katechistów, którzy katechizują chorych, prosili mnie, żebym, napisawszy ten list po polsku, przesłał go Ojcu. Posyłam więc tłumaczenie zupełnie dosłowne tego listu, nawet z adresem, tylko potem podałem parę uwag dla wyjaśnienia miejsc może niezrozumiałych dla nieznającego zupełnie języka Malgaszów.

NB. Moje schronisko leży w miejscu nazywającem się Ambahiwurak. Nazwisko Ojca ja napisałem jak trzeba, bo Malgasze ani wymówić go nie mogą, ani liter, potrzebnych do napisania go, nie mają w swojem abecadle. (Czermiński u nich brzmi: »Tseremisiky«).

O. Beyzym i dzieci trędowate w Ambahiwuraku.

Oto adres i list:

»Ksiądz Czermiński w Polsce.
Księże, którzy jesteście ojcem i matką nieszczęśliwych, 1 oto co my Wam mówimy: jeżeli Wam możliwe to zrobić, my Was prosimy, żebyście poprosili Chrześcijan w waszym kraju trochę pieniędzy dla nas biednych chorych z Ambahiwurak, bo nasze tutaj pożywienie wcale niewystarczające, nasze domy stare i brudne, mamy tylko jedno lamba2 do przykrycia się i cierpimy od zimna. Tym listem my Was odwiedzamy i żegnamy zarazem.
Tak mówią Michał i Rafał3 katechiści i wszyscy biedni chorzy z Ambahiwurak«4.

1. Jesteś ojcem i matką nieszczęśliwych znaczy: jesteś tym, do którego nieszczęśliwi mogą się z ufnością oddawać jak do ojca lub matki.
2. Lamba jest to kawał płótna wielkości prześcieradła.
3. Odwiedzamy i żegnamy zarazem jest to wyrażenie, oznaczające serdeczne pozdrowienie, jest to wyraz czysto malgaszski, który się żadną miarą inaczej przetłumaczyć nie da.
4. Tak mówią Michał i Rafał... to ma oznaczać, że Michał i Rafał piszą do Ojca w imieniu wszystkich chorych.


Gdyby Ojciec był łaskaw przysłać kilka słów odpowiedzi, to sprawiłby wielką radość tym nieszczęśliwym. Proszę napisać w swoim liście po polsku, a ja im to oddam przetłumaczone na malgaszski język, niech się ucieszą.
Napisałem Ojcu na początku listu, że szopki nie potrzebowałem stawiać i w samej rzeczy nie myślałem wcale o tem, bo, jak powiedziałem, cały kościół wygląda bodaj czy nie gorzej od Betleemskiej stajenki, to raz, a powtóre, że nie miałem nic zgoła do ubrania szopki. Tymczasem stało się inaczej. W sobotę 23/12 przysłano mi zupełnie niespodzianie z Tananariwy figurki malowane i wycięte z blachy Dzieciątka Jezus, Matki Najśw. i św. Józefa, otrzymałem te rzeczy wieczorem, więc już nie mogłem nic zrobić. Nazajutrz t. j. w niedzielę 24-go, związaliśmy naprędce z moim czarnym kuchmistrzem szopkę z kawałków bambusa, pokryliśmy suchą trzciną i wyglądało to w samej rzeczy jak szopka; wewnątrz wyścieliłem świeżą trawą, zaniosłem do kościoła, postawiłem na małym stoliku i zacząłem umocowywać figurki Najświętszej Rodziny. Któryś z chorych zobaczył to i zaraz powiedział innym, że ja coś robię w kościele. Za chwilę już wszyscy chorzy zeszli się do kościoła, żeby się mojej robocie przypatrywać, bo wszystko ich bawi i zaciekawia jak małych dzieci. Kiedy otoczyli stolik, na którym była szopka, słychać było okrzyk: »ojej, Maluśki Jezus« potem przez jakiś czas przypatrywali się w zupełnem milczeniu. Przypatrzywszy się nieco, powiedzieli mi: szopka ujdzie, ale cały nasz kościół strasznie brzydki, czy możemy go ozdobić? Naturalnie, że najchętniej przystałem na to, tylko ciekaw byłem, co też oni wymyślą. Kilku chorych, będących jeszcze w pierwszem stadium, poszło zaraz, nacięli gałęzi z drzew (jest kilka drzew przy ich barakach), narwali trawy i polnych kwiatów i umaili nietylko kościół, ale i drogę od baraków do kościoła. Skończywszy robotę, wołają mnie, żebym powiedział, dobrze czy nie, a przytem proszą, żeby nazajutrz Msza św. mogła być o północy. »Katoliki na całym świecie mają tak, a my czemu nie tak, kiedy my także katoliki«. Na to jednak nie przystałem, bo w nocy deszcz, więc to dla nich byłoby szkodliwem (przejścia krytego od baraków do kościoła niema). Żeby jednak zadośćuczynić ich żądaniu, powiedziałem, że odprawimy nabożeństwo raniutko. Co do umajenia powiedziałem, że doskonale zrobili, ale jeszcze niewszystko, bo będziecie iść pociemku do kościoła. Dałem im z kościoła dwie latarki, które używamy przy udzielaniu Sakramentów św. konającym i przy pogrzebach, zawiesili je na gałęziach i zadowoleni rozeszli się, żeby czekać rana. Czy spali tej nocy czy nie, tego już nie wiem, dość na tem, że ledwo deszcz ustał około 3·ciej godziny, już droga była iluminowana i zaczęli schodzić się do kościoła. Około 4·tej zacząłem odprawiać Mszę św. Musieli się porządnie pomęczyć moi chorzy, bo przez wszystkie trzy Msze św. bezustanku śpiewali i odmawiali różańce. W ciągu dnia ustawicznie ktoś z nich był w kościele przy szopce. Każdy, co mógł tylko, to coś przyniósł, to gałązkę, to kwiatek polny lub trawę, żeby przyozdobić kościół. Prawdziwa to pociecha patrzeć, jak ci nieszczęśliwi garną się do Boga. Możnaby bardzo wiele dobrego między nimi zrobić, doskonale ich przygotować do śmierci, bo chętnie garną się do Boga, chętnie słuchają i wykonują co się im mówi, ale niesłychanie wielką przeszkodę stanowi brak środków do utrzymania. Taki każdy chory ustawicznie zajęty tylko potrzebami doczesnemi, rano musi myśleć, coby w południe zjadł, w południe nie wie, czy nie przyjdzie mu pójść spać bez kolacyi, idąc spać przemyśla, coby jutro zkąd dostać i t. d. Ta nędza sprowadza też i występki, tak np. zdarzyła się między chorymi kradzież. Kazałem winowajcy natychmiast oddać pieniądze właścicielowi i zagroziłem wypędzeniem, jeżeli coś podobnego powtórzy się jeszcze. Ten winowajca (była to poganka) oddaje ½ tylko pieniędzy, bo drugą ½ przejadła i zapewniła, że głód ją zmusił do kradzieży. Ot i woda na mój młyn, ma Ojciec dowód, że dobrzeby było, gdyby Ojciec zdecydował się napisać w »Missyach« artykuł z prośbą o przyspieszenie jałmużny na wybudowanie i utrzymanie schroniska.


Niewiasty trędowate i ich opiekun O. Beyzym w Ambahiwurak.

Tyle narazie, jak Bóg pozwoli doczekać, to z następną pocztą znowu do Ojca napiszę. Bardzo prosząc drogiego Ojca o łaskawą pamięć w modlitwach, kończę moją bazgraninę, sługa w Chrystusie najniższy.








LIST VIII.

Tananariwa, 13 stycznia 1900.

Drogiemu Ojcu posyłam kilka fotografij z mego schroniska. Może będziecie mogli tam w kraju mieć słabe wyobrażenie o trądzie i biedzie, w jakiej się moi chorzy znajdują. Mam kilku gorzej chorych, ale ich trudno męczyć fotografowaniem, więc ich nie wziąłem. Między moimi chorymi głód więcej się teraz rozpanoszy, bo przedtem, ci co mogą chodzić, żebrali przy drogach i to, choć wprawdzie niewiele, ale choć coś im pomagało. Obecnie rząd zakazał zupełnie żebry, więc nowy kłopot. Moi chorzy skwaszeni i pytają, jak tu radzić teraz. Powiedziałem: wiele i bardzo wiele, módlmy się do Matki Najśw., a poślemy nasze fotografie do Europy za morze do Polski, to jakoś to będzie, bo w Polsce dobrzy ludzie i miłosierni, jak zobaczą was na fotografii, to zlitują się i przyślą wam jałmużnę. To ich trochę pocieszyło i uspokoiło i z wielkiem ukontentowaniem zbierali się do fotografii. Wytłumaczyłem im tylko, że muszą być cierpliwi, bo Polska jest za wielkiem morzem, zatem to daleko; oprócz tego, tam niema depozytu żadnego, żeby tylko wziąść pieniądze i wysłać, ale trzeba żebrać i składać jałmużnę, a jak się co uzbiera, wtedy posyłać. Droga też długa, więc nie tak zaraz mogą te pieniądze przyjść i t. p. Widocznie trafiło to biedakom do przekonania, bo pokiwawszy głowami, powiedzieli: »Słuszność przy Ojcu, trzeba czekać«.
W dwóch wypadkach ledwom się powstrzymał od śmiechu, bo nie pora była śmiać się wtedy, mianowicie przy pogrzebach. Chowałem nieboszczyka trędowatego, już odmówiłem zwykłe modlitwy, poświęciłem grób i kazałem zasypywać. Już sporo ziemi było na nieboszczyku, aż tu naraz biegnie jedna z chorych i krzyczy: »poczekaj, poczekaj.« Sypiący ziemię zatrzymali się, a ja ze zdziwieniem czekałem, co z tego będzie. Otóż ta kobieta przyniosła kapelusz, którego używał nieboszczyk; jeden z tych co zasypywali mogiłę, złożył go we czworo, zrobił otwór w ziemi i wpakował ten kapelusz nieboszczykowi. Przy innym znowu pogrzebie włożono zmarłemu do grobu tabakę w kawałku bambusa, którą nie skończył żuć za życia.
Ma Ojciec wiedzieć, że Malgasze bardzo mało palą i to bardzo nieliczni, tylko jakby wyjątek między nimi stanowią palacze. Ale rozpowszechnionem jest tu bardzo żucie, czy smoktanie tabaki, dokładnie tego nie umiem powiedzieć. Chowają tę tabakę nie w tabakierkach, ale w cienkich kawałkach bambusa, zatkniętych z obu końców drzewem. Z tego rodzaju tabakiery nasypuje sobie Malgasz tabaki na dłoń, poczem z dłoni wsypuje ją między dolną wargę a dziąsła, potrzyma kilka minut w ustach, a kiedy przestanie już piec, wtedy tabakę wyplunie.
Pytałem moich chorych, naco zmarłym kładą takie rzeczy do grobów? Cała odpowiedź była: »niech ma, to było jego.«
Jak Maglasze chciwi są na pieniądze, i jak o nich ciągle myślą, może Ojciec wnosić z tego, co się mnie niedawno zdarzyło. Wołają mnie do chorej i mówią: »może wnet umrze, a ochrzczona źle, bo u protestantów.« Pobiegłem natychmiast i zastałem chorą w samej rzeczy mającą się już bardzo źle, prawie konającą. Pytam, czy chce, żebym ją ochrzcił i żeby umarła katoliczką, odpowiada: »tak.« Ochrzciłem ją, rozumie się warunkowo, i odchodzę. Wówczas ta kobieta woła na mnie, żebym wrócił; podchodzę i pytam, czego chce, ona mówi: »trochę pieniędzy, Ojcze.« Wszyscy obecni w śmiech na całe gardło; powiedziałem jej, żeby się już o nic nie troszczyła, do nieba przyjmą ją bez pieniędzy; w parę dni potem pochowałem ją.

U Malgaszów jeszcze jest zwyczaj, że przy pogrzebach lamentują płaczki. Nie ma Ojciec wyobrażenia, jak to dziko wygląda, a to z tego powodu, że Malgasze z natury ogromnie są skłonni do śmiechu, lada co najmniejszego, coś nawet takiego, z czegoby się dziecko nie roześmiało, Malgasz śmieje się do rozpuku. Przy pogrzebach, na których bywali członkowie rodziny zmarłego, zwykle odbywały się takie lamenta. Słucham raz, drugi, ale coś mi się wydało, że to płacz i zawodzenie na komendę a nie z żalu, patrzę, a tu kilka takich płaczek lamentuje i śmieje się zarazem. Od tej pory zakazałem to zupełnie. Powiedziałem moim chorym, że kto chce rozmawiać albo śmiać się, niech się na pogrzeb nie zjawia, to nie czas na komedye i teraz już trochę lepiej pod tym względem.

Mężczyźni trędowaci i O. Beyzym.

Stólecie zakończyliśmy, dzięki Bogu, po katolicku. Moi chorzy spowiadali się i komunikowali 31 grudnia 1899 r., a pięciu przystąpiło do pierwszej Komunii św. i dostali szkaplerze.

Mimowolnie zupełnie przybyło mi trochę wiedzy z naturalnej historyi. Pewnego razu zabierałem się do podlania kilku kwiatów, które mam do ozdobienia ołtarza. Biorąc konewkę, spostrzegłem osę ciągnącą ogromnego pająka. Bardzo mnie to zaciekawiło, postawiłem konewkę i zacząłem się jej przypatrywać. Szła bardzo prędko (tutejsze osy może dwa razy tak wielkie, jak nasze) ale cofając się, bo pyszczkiem trzymała pająka, którego wlekła. Jak drogę widziała, tego nie rozumiem, ale ani razu nie utknęła, ani zaczepiła o nic, a szła pomiędzy trawą, po grudzie, przez rowki, jamki i t. p. przez cały czas. Pajęczysko miał rozciągnięte łapy i nie drgnął ani razu, zupełnie jak nieżywy. Śledziłem tę osę może przez jakie 5 czy 6 metrów, a potem wróciłem do swojej roboty. Będąc u jednego z naszych Ojców, pytam go, czy nie wie co osy robią z tymi pająkami i opowiedziałem mu, com widział. Ten Ojciec powiedział mi, że to rzecz ciekawa, ale wcale nie nowa i że on sam to kiedyś widział wszystko. Osa złapie pająka, ukole go żądłem, ale nie zabije tem ukłóciem, tylko go ubezwładni tak, że pająk tylko pyskiem może ruszać, zresztą niczem. Po ubezwładnieniu zawlecze osa takiego pająka do swego gniazda ulepionego z gliny, i tam składa na nim swoje jajka. Pająk nie psuje się, bo jest żywy, a małe osy, zaraz po wylęgnięniu, żywią się tym pająkiem, póki go całkiem nie zjedzą. Szkoda tylko, że osy tak mało zabijają pająków, bo ich tu tyle jest, że opędzić się trudno; gdzie spojrzeć, wszędzie ich pełno, wszędzie zasnuto, na domach, drzewach, trawie, ziemi, wewnątrz domów, słowem wszędzie. W ziemi też ich jest dość. Zobaczyłem raz okrągłą dziurę w ziemi, a chcąc się dowiedzieć czy głęboka i czy zamieszkana, wlałem tam trochę wody. Ledwo wlałem wodę, wyskoczyła stamtąd spora tarantula. Innym razem chciałem sobie zrobić do kościoła kilka lichtarzy z gliny (parę takich gałek, jak u nas zwykle robią na iluminacyę w oknach), grzebnąłem łopatą i ze ziemią wydobyłem znowu tarantulę. Na ołtarzu obmiotłem przede Mszą lichtarze i obraz z pajęczyny i pająków, przychodzę w południe do kościoła, oho, nowi lokatorowie na temże samem miejscu już zasnuli swoje sieci i rozgospodarowali się na dobre.

Nie wiem zkąd wziął się u Malgaszów zwyczaj podawania ręki, zdybując się z kim i to znajomy czy nieznajomy, wszystko jedno. Mnie ten zaszczyt już prawie zupełnie nie spotyka, bo zburczałem niejednego za to. Idąc kiedyś do Tananariwy, zdybuje mnie jakiś wysztucerowany facet, zachodzi mi drogę i łapę wyciąga. Czego chcesz? pytam (o jałmużnie mowy być nie mogło, bo widać było po jego ubraniu, że ma się dobrze). On mówi: »dzień dobry Ojcu!« Dzień dobry, to dzień dobry, ale twojej łapy nie potrzebuję i nie podawaj ją nikomu, z kim nie jesteś dobrze znajomy, bo powiedzą o tobie, żeś jeszcze dziki. Nauka nie poszła w las, jak to mówią, bo potem zdybaliśmy się znowu kiedyś, ale on mi się tylko ukłonił, a łapy już nie było. Zwyczaj powyższy nawet trochę niebezpieczny, bo ręce u Malgaszów wiecznie spocone i lepkie, a tyle między nimi chorób niekoniecznie pożądanych, jak np. parchy. Dziwnie przytem wygląda zdybać się z jakimś smarowozem, którego w życiu się nie widziało i ni ztąd, ni zowąd »servus kolego«, jakby się było z nim w zażyłości od dzieciństwa co najmniej.

Na jednej z fotografij, które Ojcu posyłam, jest opatrunek ran (zob. rycinę na str. 77). To się dotychczas odbywa pod gołem niebem, bo w izbach za ciemno i za ciasno i tylko wtedy, gdy zkąd dostanę kawałek płótna zdatny do owinięcia rany.

Pisząc ten list, musiałem go przerwać, żeby się zrobić na chwilę inżynierem. Było to wieczorem około godziny 9, deszcz lał jak z cebra; póki grzmiało i błyskało tylko, tom sobie z tego nic nie robił, ale naraz trzasnął piorun tuż koło mojej chaty. Oho, pomyślałem, może to kolega tego co niedawno ptaka upolował (pisałem już Ojcu o tem) koło mego mieszkania. Biorę latarkę i idę na dół, żeby zobaczyć, czy się gdzie co nie stało. Na dole komunikacya przecięta, cała sień zalana. Rad nierad musiałem wziąć się do łopaty i zrobiliśmy z moim kuchmistrzem współkę rowek w sieniach, tak, że teraz woda spływa po pod próg na zewnątrz. Zabrało nam to wprawdzie jakie ½ godziny czasu, ale zato teraz możemy sucho przejść w sieniach. Piorun, dzięki Bogu, nigdzie szkody nie zrobił. O naszem stroju nie wspominam nawet, bo Ojciec łatwo się domyśli, jak malowniczo byliśmy poubierani przy urządzaniu tej kanalizacyi w sieniach.

Żeby nie nadużywać cierpliwości drogiego Ojca, kończę już moją bazgraninę. Proszę mnie z łaski swej uwiadomić o swoim powrocie z missyi, na którą się Ojciec wybiera, zaraz po przybyciu do Krakowa. Życzę Ojcu jak najlepszego powodzenia w tej missyi, prosząc o łaskawą pamięć w modlitwach.

O. Beyzym opatruje rany trędowatym.

P. S. Choć na fotografiach każde śmiecie nieźle się przedstawiają, jednak porównując mój opis budynków z fotografiami, może Ojciec widzieć, żem nie przesadził w liście. Wnętrze np. kościoła, może jeszcze nie brudne? ściany nie popękane i nie rozchodzą się każda w swoją stronę? a mieszkania chorych prawda, że nie za jasne wewnątrz?









LIST IX.

Tananariwa, 28 lutego 1900.

List Ojca datowany 5/1 1900 otrzymałem 13/2 1900 i bardzo zań dziękuję. Bardzo pomyślne wiadomości przesyła mnie Ojciec o jałmużnie. Ucieszyłem się tem; daj Boże, żeby tak dalej szło, to będę mógł myśleć o kupieniu gruntu pod schronisko. Tutaj teraz pora deszczowa, trochę mamy kłopotu z wilgocią, wszystko kwitnie i butwieje. Chleb trudno utrzymać cały tydzień, spleśnieje i jeść go nie można; sól i cukier topnieje; obraz Matki Boskiej z kościoła wziąłem do siebie dopóki nie ustaną deszcze, bo w kościele deszcz by go zniszczył. W moim schronisku nic jeszcze nowego niema, wszystko podawnemu, taż sama nędza co przedtem. Mam jednak nadzieję, że może niezadługo będę mógł drogiemu Ojcu pomyślniejsze nieco wiadomości przesłać, bo Najśw. Matka myśli nawet i o ogrodzie dla trędowatych, czego dowód miałem w tych dniach, mianowicie: Panowie Grzegorzewski i Legrand przysłali mnie z Wilna 13 pakiecików rozmaitych nasion kwiatowych dla zasiania w ogrodzie trędowatych. Posyłam ci Ojcze nasiona — pisze p. Grzegorzewski, o które prosiłeś w »Missyach.« Prosiłem Ojca o nasiona, Ojciec wydrukował mój list w »Missyach«, ci Panowie wyczytali to i przysłali nasion. Doskonale doszły, nawet ziarnka nie potłuczone stampilami na pocztach, chociaż przysłano bez żadnej paczki, tylko w rekomendowanym liście. Kiedy o ogrodzie myśli Najśw. Matka i przez dobrych ludzi daje nasiona, to i o schronisku też nie zapomni. Podziękowałem ustnie za ten dar Matce Najśw., a potem listownie tym Panom i teraz będę się starał rozmnożyć kwiaty, żeby módz w nowem schronisku zrobić uczciwy kwiatowy ogródek i mieć przytem czem ołtarz zdobić.
Kiedyś w styczniu jeszcze b. r., wołam rano mego czarnego kuchmistrza, żeby szedł do Mszy mnie posłużyć i pytam, co się stało, że jeszcze nie wstał, on mi mówi, że czuje się bardzo niedobrze i prosi, żeby mógł jeszcze trochę poleżeć. Na to nie zgodziłem się, ale kazałem mu nie wstawać zupełnie, a sam poszedłem do kościoła, przygotowałem wszystko i Mszę św. sam odprawiłem bez służącego. Uśmiałby się Ojciec, gdyby mógł był widzieć z jakiem zdziwieniem pytali mnie chorzy co się stało, że bez służącego odprawiałem Mszę św. i czy to tak można, żeby ksiądz sam odprawiał i służył zarazem.
Jest na cmentarzu trędowatych, jak już Ojcu, zdaje mi się, kiedyś pisałem, kilka grobów familijnych. Niedawno chowałem zmarłego do jednego z takich grobów. Nie potrafię Ojcu opisać tego widoku, po dziś dzień zapomnieć nie mogę, żywo stoi mi przed oczyma. Napatrzałem się już nie mało na szkaradne i obrzydliwe rany, widziałem już niejednego bardzo zepsutego trupa, ale coś tak straszliwie brzydkiego, jak tych kilku trupów wtłoczonych do wspólnego grobu, rozumie się bez trumien, bo tu zmarłych chowają owinąwszy ich tylko w płótno, jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Odkąd jestem w Zakonie, jeszcze w żadnych rekollekcyach, w żadnym rozmyślaniu, w żadnej exhorcie nigdy się nie tak jasno, jakby namacalnie nie przedstawiło co to za lichota, co to za nikczemny proch cały ten człowiek i jaki przytem człowiek głupi, że całe życie pyszni się, uważając się zawsze za coś wielkiego, jak wtedy, kiedym patrzył w ten grób. Mimowoli wyrwało mi się z ust: Matko Najświętsza, daj prędzej opuścić to cielsko i dostać się do Ciebie. Co mnie tylko ogromnie dziwiło i dziwi to, że nic a nic zgoła nie było czuć z tego grobu. Zakatarzony nie byłem wcale, wiatru podczas pogrzebu nie było, tuż przy grobie stałem i nic zgoła nie czułem. Węch przecież mam dobry i nie wiem, czy to tylko u mnie, czy i u wszystkich tak, że oko daleko łatwiej i prędzej oswoi się ze szkaradnym, obrzydliwym jakim widokiem, niż nos z zapachem. Czy mój nos taki delikatny, czy udaje chyba takiego delikatnego, sam już nie wiem, dość, że zawsze ma swoje ale, przy byle jakim, choćby niemocnym smrodzie. Pytałem, będąc na zebraniu w Tananariwie, coby to miało znaczyć, że z tego grobu nic nie było czuć, ale Ojcowie nie potrafili mi wytłumaczyć. Co za widok w tym grobie! Nie wiem, czyby Skarga, gdyby mógł zmartwychwstać, tyle zrobił swoim najognistrzym kazaniem, co zrobiłoby jedno spojrzenie w ten grób. Mimo to jednak, przywiązanie do życia jest w każdym człowieku. Oto np. moi chorzy w nędzy są ostatniej, bo, jak Ojcu wiadomo, ani pożywienia, ani mieszkania, ani posłania, ani odzienia uczciwego nie mają, jedzą co pod rękę wpadnie, cierpią od ran i oprócz tego inne choroby często im dokuczają, pomimo to jednak każdy z nich chciałby żyć. Kiedy którego dobrze przyciśnie choroba i czuje, że już z nim krucho, wtedy z największym spokojem oczekuje śmierci; nie skarży się, nie jęczy, nie narzeka, ale czeka końca, tak jakby był zupełnie obojętny na wszystko. Kiedy się jednak zdarzy, że choroba przełamie się i chory powraca do zdrowia (t. j. rozumiejąc nie po waszemu, ale po naszemu, po trędowatemu, do zdrowia), znaczy, że żyje i chory tylko na sam trąd, lub z jakim dodatkiem innej choroby, ale żyje, wtedy się cieszy. Już się nieraz zdarzyło, że chory dziś zaopatrzony Ostatniemi Sakramentami, nazajutrz był o tyle lepiej, że wywlókł się ze swej chaty, żeby się grzać na słońcu i z ukontentowaniem chwalił się, że nie umarł. Cieszy mnie jednak bardzo, że oni boją się umierać bez duchowej pomocy. Jeżeli który ciężej zachoruje, zaraz po mnie posyła, a gdy przyjdę, to prosi o Ostatnie Pomazanie, albo o Chrzest św., jeżeli jest poganinem albo protestantem. Natychmiast zadość czynię każdemu takiemu żądaniu, choć nieraz zdaje mi się, że choremu nie jest tak źle, jak mu się wydaje, bo Ostatnie Pomazanie nie jest ustanowione tylko dla mających już umrzeć na pewno, a powtóre nieraz się zdarzyło, że chory wieczorem poczuł się trochę gorzej, a w nocy już nie żył. Wiele dobrego w tym względzie robi ten Michał, co do Ojca list w imieniu chorych napisał. Na fotografii jest ten, któremu ja rękę opatruję (zob. rycinę na str. 77). Choć sam biedny mocno cierpi od trądu, ustawicznie jednak chodzi od izby do izby, wizytuje chorych i jeżeli znajdzie, że ktoś ma się gorzej, zaraz mu proponuje Ostatnie Sakramenta i mnie uwiadamia. Ma przytem dość wielki wpływ i mir między chorymi. Dzielenie ryżu bez niego się nie obejdzie (wie już Ojciec, że z missyi co tydzień przysyłają trochę ryżu dla chorych), zajdzie jaka kłótnia albo spór o cokolwiek, Michała muszą spytać o zdanie; dzieci się czasem rozbrykają, Michał wykrzyczy albo i ucha niejednemu nakręci i spokój. Ktoś mocniej chory, odkłada na później Ostatnie Sakramenta, mówiąc, że jeszcze się bardzo źle nie czuje. Michał mu na to odpowiada: »Człowieku, najpierw zacznij od Pana Boga, to wszystko dobrze będzie.« — I to wystarczy, chory prosi o Ostatnie Sakramenta, albo o Chrzest św., jeżeli poganin, a potem dopiero o posiłek, albo, jeżeli jest, o jakie lekarstwo i t. d. Nazywają go chorzy tatusiem i słuchają go, jakby był ich przełożonym. Bardzo jestem kontent, że go mam, i proszę Matkę Najświętszą, żeby go jak najdłużej utrzymywała przy życiu i zdrowiu, bo dużo robi ten człowiek dobrego. Ten Michał nazywa się Rabary. Jego żona też taka poczciwa jak i on, i wyręcza go wszędzie, gdzie tylko trzeba, bo jeszcze nie jest w tem stadium choroby co jej mąż.
Miałem niedawno mały wypadek, właśnie w ciągu pisania tego listu, a mianowicie: przy rzeźbieniu tabernaculum pękło mi na dwoje wąziutkie półokrągłe dłutko, część z ostrzem spadła na stół, a część pozostała w rączce wpakowała mi się w lewą dłoń z brzegu tuż koło wskazującego palca. Coś chrustnęło przytem, ale ja sobie z tego nic nie robiłem, myśląc, że to chrustnięcie było skutkiem nacisku tępej stali na skórę. Wyjąłem dłuto z ręki, które wcale niegłęboko zastrzęgło, bo może na ½ ct. nie więcej, zatamowałem krew i dalej robiłem. Ale pod wieczór, było to jakoś we środę, łapa mi spuchła, zacząłem dobrze czuć, że ją mam i przytem dostałem dreszczy jak we febrze, zrobiłem okład z wody i koniec na tem. Później przypomniałem sobie, co kiedyś powiedział mi jeden doktor jeszcze w kraju, że kiedy się kto skaleczy w stawie, to można łatwo mieć do czynienia z nożem doktorskim albo i pożegnać się zupełnie z palcem. Jak jedno tak i drugie, wcale mi się nie wydało pociągającem i na to wspomnienie stchórzyłem na seryo. Ukląkłszy zatem przed obrazem Matki Najśw., poprosiłem, żeby jeżeli Jej wola i łaska, pozwoliła inaczej jakoś pocierpieć, a rękę żeby wykurowała, boć przecie tabernaculum skończyć muszę. We czwartek było mi bardzo trudno przy Mszy św., a w piątek nie mogłem wcale Mszy odprawić z powodu tej spuchniętej łapy. Nie przestawałem zatem prosić Matkę Najświętszą o uzdrowienie i przytem przyrzekłem Jej, że jeżeli wysłucha mojej niegodnej prośby, to podam to Ojcu do »Missyj« jako podziękowanie Matce Najśw. za wysłuchane prośby, żeby ci co czytają »Missye« mieli jeden dowód więcej nieskończonej dobroci Matki Boskiej i wychwalali Ją za to. Otóż w samej rzeczy Matka Najświętsza raczyła mnie niegodnego wysłuchać, w sobotę z trudnością wprawdzie, ale odprawiłem Mszę św., w niedzielę już było znacznie lepiej i mam w Bogu nadzieję, że nim ten list do Ojca dojdzie, to może już tabernaculum będzie skończone. Jest to wprawdzie drobna rzecz, o którejbym może Ojcu i nie wspominał, ale że obiecałem Matce Najśw., więc muszę.
Rozbazgrałem się i możebym jeszcze nieprędko przestał drogiego Ojca nudzić moją gadaniną, bo kiedy się ma sposobność pogadać ze swoimi choćby listownie, to nie wiem czy możnaby z tej sposobności nie skorzystać, ale mnóstwo innych listów muszę jeszcze napisać, zatem rad nierad kończę, polecając się bardzo łaskawym modlitwom drogiego Ojca.








LIST X.

Tananariwa, 28 marca 1900.

Zabierając się do pisania tego listu, mimowolnie uśmiałem się sam ze siebie, że niema listu, w którym nie byłoby jakiejś jeremiady, zawsze się Ojcu na coś użalam, a nigdy nie doniosę coś, coby Ojca tylko zająć mogło. Ale niech Ojciec sam osądzi, czy mogę zrobić inaczej, kiedy ciągle, jakby naumyślnie, kłopot na kłopocie jedzie i kłopotem pogania. Oto np. niedawno zdarzyła się tego rodzaju awanturka: Dnia 3 marca popołudniu zaczęło się chmurzyć i było bardzo parno, wiatru wcale nie było, cisza najzupełniejsza, chmury nadchodziły coraz to bardziej, tak, że około godz. 4 było ciemno jak o szarej godzinie, jak to mówią. Zaczęło błyskać, grzmieć, deszcz zaczął padać, ale nie zwracaliśmy na to uwagi, bo to pora deszczowa — chmury bardzo ciemne, no może będzie gradu trochę i po sprawie. Wszystko to na porządku dziennym tutaj aż do końca kwietnia. Ale naraz około godz. 5 ni ztąd ni zowąd, zerwał się ogromny wicher, pioruny sypały jak z worka i deszcz zamienił się w ulewę, formalna zrobiła się nawałnica. Co się działo poza chatą nie wiem, bo nie można było nic ani widzieć, ani słyszeć, było ciemno i grzmoty zagłuszały wszystko, chata moja drżała od wichru i huku. Widok tej burzy śliczny, prawdziwie przyjemnie było patrzeć i słuchać jak waliły pioruny, coś tak Ojcze jak na bębnie, niby grochem posypie drrrrr — po chwili palnie pojedynczy piorun, potem drugi, trzeci, potem znowu posypie i t. d. Widok śliczny, to prawda, pomyślałem sobie, ale i to łatwo być może, że to ostatnia przygrywka dla ciebie, może pod takt tego marszu na tamten świat wymaszerujesz, bo albo piorun gwizdnie, albo chata zawali się nim zdołasz wybiedz z niej. Ukląkłem więc przed obrazem Matki Boskiej (ten obraz co Ojciec kupił mi przed odjazdem z kraju — muszę go trzymać u siebie, bo w kościele woda zniszczy) wzbudziłem żal za grzechy, poleciłem moich chorych i moją grzeszną duszę łaskawej opiece Najśw. Matki i gotów — niech się dzieje co ma się dziać. Zazieram po chwili do kuchni, co się tam dzieje. Mój czarny kuchmistrz gotuje ryż na kolacyą i koronkę przytem odmawia; wszystko w porządku, powiedziałem my tylko, żeby zaraz rzucił wszystko, gdyby chata mocniej zadrżała, i zbiegł co prędzej na podwórze, żeby nie być zgniecionym przez walącą się chałupę. Zająć się czemś trudno było, bo dach lichy i bez tego, uszkodzony nawałnicą mało chronił, więc trzeba było zabezpieczać się od wody, gdyż w chacie także ulewa, tylko nie taka, rozumie się, mocna jak na dworze; trwało to z półtorej godziny. Kiedy ustała nawałnica, a deszcz tylko padał, zapaliłem latarkę i poszedłem zobaczyć co się u moich chorych dzieje. Ledwom się pokazał, powstał ogólny krzyk i hałas, każdy woła, żeby do niego zajść i zobaczyć co woda narobiła: »Mój Ojciec niech idzie do mnie, gdzie mam spać powie mnie« — woła jeden. »Mój Ojciec, mój Ojciec, tutaj niech idzie, tutaj, jak tu nocować, miałem trochę ryżu, woda zabrała, głodny jestem, zimno mnie« — wrzeszczy drugi i t. d. Chodziłem od drzwi do drzwi, pocieszałem, nadrabiałem miną, żartowałem, że będzie nam miękko spać, bo woda to nie kamień, ale to wszystko tylko pro forma, jak to mówi przysłowie: hop na ulicy choć bieda w kamienicy, bo w duszy zupełnie co innego się działo. Niby się śmiałem, żeby tym biedakom dodać odwagi, ale łzy przy tym śmiechu przemocą się cisnęły, połykałem je tylko jak mogłem. Jakże obojętnie patrzeć na to? W izbie woda, z góry kapie, ciemno zupełnie, bo zkąd taki biedak ma wziąć świecę, chory, głodny, pokryty ranami, okryty mokrą szmatą, siedzi w błocie i trzęsie się od zimna, a ja biegam od drzwi do drzwi i nic a nic pomódz nie mogę. Chodziłem tylko dlatego, żeby wiedzieli, że o nich pamiętam i że najchętniejbym im pomógł, gdybym tylko mógł. Michał, z którym Ojca zaznajomiłem w poprzednim liście (ten co do Ojca pisał w imieniu chorych) woła mnie do siebie i pyta: »Mój Ojciec powie, jak teraz będzie, co dać ubogim?«
Za 100 franków, które mi O. Maryan przysłał, kupiłem ryżu dla tych kilkunastu co nie mogą sobie wcale pomódz, ani żebrząc, ani w inny sposób, żeby ich, o ile się da, ratować od głodowej śmierci. Michał miał jeszcze trochę tego ryżu w swojej izbie, to to on wydziela tym biedakom porcye codziennie; podczas nawałnicy woda rozbiła garnek i ryż z błotem zmięszała, kilka garści tego ryżu, co jeszcze mogły być oczyszczone i użyte, kazałem zebrać, a co dalej będzie, cha, to już rzecz Matki Najśw. Powiedziałem chorym, że zaraz z rana dam znać ks. Superiorowi i powróciłem do siebie. Ukląkłszy przed obrazem, prosiłem Matkę Najśw. o pomoc w tym kłopocie, byłbym się dłużej nieco modlił, ale zaczęła woda ciec do stancyi tuż nad obrazem. Zdjąłem obraz ze ściany, schowałem go pod stół, nakryłem jak mogłem i przygotowałem się do drogi, żeby nazajutrz raniutko odprawić Mszę św., a potem, jak trochę woda opadnie w rzece, przez którą przechodzić trzeba, naturalnie w bród, pójść z raportem i prośbą o pomoc do ks. Superiora. Tymczasem nazajutrz Mszy św. mieć nie mogłem, nawałnica zerwała dachówki, dziur mnóstwo narobiła w dachu, cały ołtarz w błocie i obsypany kawałkami spadającej dachówki. Zabrałem kamień z ołtarza i wszystko co się tylko dało, i Mszę św. odprawiam w moim pokoju póki albo kościoła nie naprawią, albo nie przejdzie pora deszczowa. Że nie można mieć Mszy św. w kościele, to Ojciec może przekonać się z fotografii: od ściany za ołtarzem, w której są framugi ze statuami Serca Pana Jezusa i św. Józefa, do pierwszego słupa podpierającego dach, jest się pod gołem niebem, deszcz codziennie pada, deski ani kawałka żeby ołtarz przykryć, więc jakże Mszę św. odprawiać.
NB. Cały ołtarz zrobiony z gliny, tylko mensa kładzie się na nim. Ale cierpliwości trochę, mój Ojcze, bo nie koniec jeszcze całego kłopotu, zaraz będzie coś jeszcze poczciwszego, mianowicie: Niedawno odebrałem Ojca korespondentkę i cieszyłem się wiadomością o przybywającej jałmużnie — nie długo trwała ta radość. Poszedłem nazajutrz po nawałnicy do Tananariwy z raportem i prośbą o pomoc. X. Superior wysłuchał wszystko i powiedział, że muszę się z tem udać do X. Bardon (generalny przełożony naszej missyi, zastępujący tu X. Prowincyała), bo bez niego nie można w tej rzeczy poradzić. Idę do X. Bardon, który obecnie zajęty budowaniem konwiktu w innej części miasta. Przedstawiam mu całą rzecz i proszę zarazem, żeby to załatwił, nie biorąc nic z tych pieniędzy co dla mnie Ojciec przysyła, bo jak zaczną mnie potrochu obdzierać z jałmużny, którą z kraju dostaję, to nigdy nie będę mógł wybudować schroniska. X. Bardon powiedział, że narazie jakoś chorych zabezpieczy się od deszczów i zaczął rozpytywać o jałmużnę na schronisko, wysłuchawszy mnie, powiedział: »Źle cię Ojcze poinformowano, za 30.000 franków schroniska nie będzie takiego jak chcesz, to jest coś porządnego, coby mogło potrwać jakiś czas, za te pieniądze można było kiedyś to zrobić, ale nie dziś przy takiej drożyźnie. Wybudować kilka baraków, które po każdym deszczu trzeba będzie naprawiać, jak te, które masz obecnie, to nie warto — jak budować, to już coś trwalszego, a przytem zwróć uwagę na następne rzeczy: w miejscu zaludnionem budować schroniska rząd nie pozwoli, musisz go wystawić na pustyni, dróg nie mamy, każdy kamyk, każdy kawałek drzewa muszą ludzie przynieść. Robotnik drogi, materyał również, zwłaszcza drzewo, utrzymanie dla chorych choćby najlichsze, zapewnić trzeba, bo nie można im dawać z głodu umierać. Pisz zatem gdzie tylko możesz, zbieraj jałmużny, a jak będzie tyle ile trzeba, to wybudujemy. Na takie schronisko trzeba nie 30.000, jak ci mylnie powiedziano, ale 150.000 fr. Mnie możesz wierzyć, bo nic nie robię tylko wciąż buduję, aż mi dokuczyło, wiem zatem dokładnie, jaka cena wszystkiego obecnie, a że od tak dawna wciąż buduję, więc się trochę znam na rzeczy. Miejmy w Bogu nadzieję, że będziemy mogli mieć schronisko, tylko ciągle proś i proś o jałmużnę.«
Niech mi Ojciec wierzy, że pókim słuchał, tom słuchał siakotako, ale usłyszawszy, że trzeba 150.000 franków, spuściłem nos na kwintę. Tyle trzeba, a ja tak mało dopiero mam, ileż to jeszcze czasu czekać trzeba! Wróciłem do misyi porządnie w kratki i dopiero nazajutrz rano, wracając do siebie, w drodze opamiętałem się i uspokoiłem zarazem. Wstyd mnie, żem taki głupi i lada czem się nastraszę, wszak to w ręku Matki Najśw., a zatem niemożliwem nie jest choćby i trzy razy tyle miało kosztować. Prawda, że 1 frank = ½ fl. a., albo ⅓ rubla, ale mimo to trzeba tego sporo, przyjdzie może nieźle poczekać. Dotychczas mam wprawdzie bardzo mało, ale ta trocha co się uzbierało, to tylko od nas z kraju, a choćby resztę dopełnili inni, to zawsze pierwszy fundament będzie za polskie pieniądze i pod afrykańskiem niebem będą czcić na ołtarzu naszą Najśw. Częstochowską Mateczkę.
Z dnia na dzień widzę coraz bardziej, jak dziecinne usposobienie mają Malgasze choćby i starzy, i jak mało im trzeba do śmiechu i wesołości. Szedłem ochrzcić umierającą pogankę, po drodze pytają mnie co robić (było to w niedzielę), bo tu woda wyrwała jamę przy samym baraku i chodzić niebezpiecznie — powiedziałem, że chociaż to niedziela, jamę niech zasypią, bo może być jaki wypadek, zwłaszcza, że wieczorny deszcz powiększy tę jamę. Ochrzciwszy chorą, wracam do siebie i widzę, że ci co mogli robić, wzięli się do noszenia ziemi, a innych mnóstwo chorych przypatrywało się robocie. Po chwili usłyszałem śmiech, krzyki, wycia, jakby nie wiem co się stało. Wróciłem, żeby zobaczyć co zaszło. Malutki dzieciak, zaledwie umiejący chodzić, widząc, że inny noszą ziemię, położył sobie na głowie (Malgasze przeważnie noszą ciężary na głowie) grudkę ziemi wielkości może jak kułak i razem z innymi niósł do zasypania jamy. Innym znowu tego rodzaju powodem do ogólnej radości była dachówka spadająca z dachu. Zwykle w poniedziałek przynoszą burżani (tragarze) ryż z misyi dla chorych. Ten ryż dzielą chorzy między siebie przy drzwiach kościelnych. Otóż razu pewnego, przy takim podziale ryżu, powstał ogólny śmiech i krzyk; co takiego — spadła dachówka i o mało co jeden z chorych w głowę nie dostał. Śmiesznego w tem nic niema, a dla nich to aż nadto wystarczający powód do śmiechu.
Nie bez podstawy mówi przysłowie, że »człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi« ja przemyśliwałem, jakby tu w maju ozdobić ołtarz, a tu tymczasem zachodzi pytanie, czy po tej nawałnicy będzie można w kościele Mszę św. odprawiać. Szkoda, że to tak daleko, bo gdyby nie odległość, mógłby Ojciec kiedy przyjechać do mnie choć na jeden dzień i przypatrzyć się nieco tutejszym burzom i piorunom, a wtedy ręczę, że zapisałby Ojciec bodaj arkusz cały w swoich »Missyach katolickich.« Chętniebym to Ojcu zrobił, ale trudna rada, nemo dat quod non habet, pisarzem nie jestem. Oprócz tego co wiem od Ojca, jeszcze dosyć listów dostaję od nas z zabranych prowincyj, w których mi donoszą, że się tam zajmują losem moich trędowatych; ucieszyła mnie bardzo ta wiadomość, i podziękowawszy najpierw Najśw. Matce za Jej opiekę, poszedłem do chorych i powiedziałem im: módlcie się ciągle za naszych dobroczyńców, bo w Polsce, tam hen, hen za tem wielkiem morzem, w tej ziemi, zkąd ja do was przyjechałem, za was się modlą i zbierają pieniądze, żeby można było dla was wybudować porządne schronisko i mieć za co kupić wam jedzenie i lamba (płótno, którym się owijają). Bardzo kontenci z tej wiadomości i kazali powiedzieć, że się modlą i dziękują za jałmużnę. Przetłumaczyć na polskie to się nie da dobrze, bo to są wyrażenia właściwe tutejszemu językowi — dosłownie to brzmi tak: Ojciec napisze Polakom, że my im dziękujemy i dziękujemy jeszcze (.), i dajemy im zapewnienie, że się za nich modlimy aż do wieczora (:). Sens pierwszego wyrażenia (.) jest: tysiączne dzięki składamy, czyli dziękujemy po tysiąc razy, lub coś w tym rodzaju. Drugie wyrażenie (:) znaczy: ustawicznie, bez przestanku, wciąż. Inaczej przetłumaczyć nie można. Nie wiem czy Ojciec sam poznałby swoje nazwisko, wymówione przez Malgasza. Moi chorzy choć je z trudnością wymawiają, ale wiem, że zapamiętali, bo był u mnie w tych dniach jeden z naszych Ojców z sąsiedniej stacyi, widząc się z chorymi, mówił im, że słyszał ode mnie o zbieraniu jałmużny dla nich; jeszcze nie skończył mówić, a jeden z chorych przerywa mu i mówi: »wiemy, wiemy, to ksiądz Czermiński w Polsce zbiera, tam, zkąd, nasz ksiądz przyjechał.«
Choć wiem, że porządnie musi się drogi Ojciec znudzić, czytając co ja nagryzmolę (jeżeli wogóle Ojciec ma na tyle cierpliwości, żeby to wszystko czytać), mimo to chętnie pisałbym dłużej, żeby mieć przyjemność choć listownie przynajmniej po polsku mówić, kiedy ustnie nie można. Mimo to jednak muszę na ten raz już skończyć, bo mi czas nie pozwala dłużej pisać. Czekając niecierpliwie na odpowiedź, polecam się wraz z moimi chorymi modlitwom drogiego Ojca.








LIST XI.

Tananariwa, 13 kwietnia 1900.

List Ojca odebrałem i bardzo zań dziękuję. Odpowiedź do chorych, którą mnie Ojciec przysłał, napisałem po malgaszsku i oddałem Michałowi, mówiąc mu, żeby to wszystkim chorym nazajutrz przeczytał (odpowiedź dałem mu już o zmroku). Byłem pewny, że on to zrobi kiedy wszyscy chorzy w południe będą zebrani i ani przez myśl mi nawet nie przeszło, żeby on to zrobił inaczej. Tymczasem nazajutrz, rozbierając się po Mszy św., usłyszałem zaraz po skończeniu pacierza (jaki chorzy codzień po Mszy św. odmawiają), Ojca nazwisko wymienione przez Michała. Zdziwiło mnie to bardzo, więc stanąłem nieruchomie i słuchałem co to będzie. Michałowi trudno czytać, bo oczy biedaka trądem już zajęte, więc powiedział tylko: »Mój Ojciec Czermiński przysyła list do nas« i zaraz potem inny chory głośno ten list odczytał. Nie przerywałem, bo myślałem sobie, stało się; ale ubawiło mnie, że ta odpowiedź Ojca była przeczytana w kościele i to tak zamaszyście, jakby to był co najmniej jaki list pasterski, albo jaka encyklika Ojca św.
Niedawno dowiedziałem się, że Malgasze lata rachują od główniejszych zdarzeń, dziwiło mnie tylko to, że ani sposób dowiedzieć się od którego, ile ma lat. Trzeba sądzić z tego, jak wygląda ten o czyj wiek chodzi, bo albo odpowie: nie wiem ile mogę mieć, albo taką poda liczbę, że zaledwie w przybliżeniu może mieć tyle co mówi. Często zaś, zapytany o wiek, palnie coś tak półtoraludzkiego, że kto wie, czy on sam rozumie co mówi. Rachuba zaś lat według główniejszych zdarzeń bywa często paradna; niech Ojciec sądzi o tym z tych kilku odpowiedzi, które tu Ojcu przytaczam. Pewien Malgasz przyprowadził swego syna do jednego z naszych Ojców, prosząc żeby go ochrzcił. Ten syn był pod wąsem i wyglądał na lat 30. Pyta się ten Ojciec Malgasza: »Ile twój syn ma lat?« Malgasz: »Już duży.« Ojciec: »Widzę że duży, ale ile ma lat, pytam.« Malgasz: »Ile? kiedy królowa Rasuherin[1] podróżowała u Betsileów na południu, to go moja żona odłączyła.«
Zapytano raz Malgasza: »Czy to twoje pole?« Malgasz: »Tak.« — »Od kiedy go masz?« Malgasz: »Już oddawna.« — »No przecież mniej więcej ile lat?« Malgasz: »Jak Francuzi tu przyszli, to ja zbierałem ryż z tego pola już trzeci raz.«
Albo znowu spytano Malgasza: »Ile masz lat?« Malgasz: »Na pamięć to ja tego nie wiem, ale to bardzo łatwo porachować. Kiedy król Radam I[2] odwrócił plecy (o królach nigdy nie mówią Malgasze że umarł, tylko odwrócił plecy, o wszystkich innych mówią, że umarł), ja jeszcze nie pasłem ani indyków, ani owiec.« Zwykle dzieci Malgaszów zaczynają od pasienia indyków i owiec, a gdy podrosną, to rodzice każą im paść woły. Prawda Ojcze, że można być mądrym z takich odpowiedzi? Zdaje się, że póki taki czarny rachmistrz nie tłumaczy, to się mało rozumie, a skoro wytłumaczy, to się kompletnie nic nie rozumie. No, czy może nie tak? Wiem z opisów, że na północy bardzo lubią tłustość; tak np. Eskimos zjada świecę łojową jako przysmak, powiadają, że zimny klimat wymaga tego, mnie się jednak zdaje, że to niekoniecznie zimno jest głównym powodem tego gustu do tłustości, sądzę z tego, co widzę, że extrema se tangunt. Madagaskar w zimnym klimacie nie jest przecie, a Malgasze przepadają za tłustością. Kawałek mięsa lub co innego, przyprawionego z tłustością, którą dobrze czuć łojem, tak, że od samego zapachu nudności się dostaje, i zdaje mi się, żebym nie wiem jak był głodnym, tobym tego zjeść nie mógł, Malgasz zjada ze smakiem i im więcej czuć łój, tem on się więcej delektuje. Rzecz jakaś powalana tłustością, u Malgasza nie uchodzi za brudną, miałem sposobność przekonać się o tem u siebie. Razu pewnego przynosi mi mój czarny kuchmistrz szklankę, którą wziął nibyto do wymycia, powalaną łojem ze świecy. Cóż u licha, pytam, czy to ma być czysta szklanka, chcesz żebym z niej pił? On wytrzeszczył oczy i pyta zdziwiony, czego ja chcę. No, czy nie widzisz, że ta szklanka teraz brudniejsza, niż była przedtem? A to co takiego? pytam, pokazując mu łój. On mówi: »Ależ niech mój Ojciec zobaczy, to nic przecie brudnego, to tłustość« — i bardzo go to zdziwiło, żem mu kazał drugi raz wymyć szklankę, ja zaś nie wiedziałem sam na razie, czy on udaje głupiego, czy w samej rzeczy jest tak głupim, aż dopiero potem dowiedziałem się, że wogóle u Malgaszów tłustość to taki specyał.
Kościół i mieszkania chorych poprawili nieco, dodając trochę dachówek; ślady po tej nawałnicy, o której Ojcu pisałem przedtem, zostały porządne, ale o naprawie, nie mówię już gruntownej, ale o większej przynajmniej niema co i myśleć. Sam prosiłem X. Superiora, żeby tego nie robił, chyba, żeby chciał za jakie inne pieniądze to zrobić a nie za te, które dla mnie przez Ojca z kraju przychodzą, bo to się nie opłaci, ta stara rudera pochłonęłaby niewiem wiele, a pożytku mało. Wolę zatem zbierać pieniądze, żeby prędzej módz wybudować schronisko, o którem marzę dniem i nocą. Mszę św. odprawiam już w kościele, nie w swojem mieszkaniu, ale Pan Bóg raczy wiedzieć, jak to długo potrwa. Ej, żebym to ja tak mógł, jak nie mogę, cobym ja dał za to; opisać Ojcu tego nie potrafię co się we mnie dzieje na widok tego, czego codziennym jestem świadkiem. Ciągle przychodzą do mnie trędowaci i nie proszą, ale błagają o przyjęcie ich do tej obrzydliwej jamy, czy jak to nazwać nie wiem, którą tytułują schroniskiem trędowatych, a mnie dyrektorem tego schroniska. Muszę odmawiać, bo utrzymać nie mam za co. Trędowatych zewsząd wypędzają, oni żebrzą przy drogach (przy ścieżkach właściwie, bo przejechać temi ścieżkami nawet taczką nie można; no, ale nazywają to drogami, mniejsza o to, niech i tak będzie), boć przecież żyć trzeba, podwójci chodzą i napędzają ich ztamtąd kijami: »Idź gdzie chcesz, ale tu nie siedź, bo żebry zakazane, a jak cię tu znajdę, to kij na tobie połamię.« Niejeden trędowaty był obity przez tych nielitościwych podwójcich. Proszę się teraz postawić w położeniu takiego trędowatego i powiedzieć co on ma ze sobą zrobić? Zewsząd go pędzą, wychodzi zatem na to, że po ziemi chodzić mu nie wolno, w wodzie przecież siedzieć, ani w powietrzu latać nie może, więc gdzie ma się podziać? Niedawno przyszedł do mnie chłopczyna, mogący mieć najwięcej jakie 10 lub 12 lat, sierota, ani ojca, ani matki niema. Dotychczas żył tem, że pasł woły u jakiegoś Malgasza, dostał trądu i przepędził go od siebie ten właściciel wołów, żeby się trądem nie zarazić. Aż mnie nie wiem co się robiło, gdy tego dzieciaka z kwitkiem odprawiałem, ale cóż mam robić, kiedy inaczej nie można. Takie przytem to biedactwo było wątłe, takie wychudzone, że pojąć doprawdy nie mogę, jak ten okrutnik, u którego dzieciak pasł woły, miał serce i odwagę wyrzucić go z domu. Dotychczas zapomnieć tego dzieciaka nie mogę i gdybym mógł, to zdaje mi się, że z prawdziwą przyjemnością wygarbowałbym skórę na grzbiecie temu właścicielowi wołów za jego nieludzkie obejście się z dzieciakiem. Kiedy rozmyślam nad położeniem tych nieszczęśliwych i nad sposobami, jakby im ulżyć, to zdaje mi się, że dopiero wtedy swobodniej odetchnę, gdy będę miał schronisko z zapewnionym utrzymaniem przynajmniej na 200 chorych. O większej liczbie na razie nie marzę, bo i utrzymać byłoby niemożliwem i nie byłbym w stanie obsłużyć wszystkich sam jeden. Z 200 chorymi przy pomocy Najświętszej Matki jeszcze dam sobie radę i sam, ale więcej trudno. Et głupstwo zresztą to wszystko, byleby prędzej mieć schronisko, a jak takowe już stanie, to wtedy ex re consilium.
Może Ojciec będzie niekontent, że znowu w moim liście żale i utyskiwania, nie moja w tem wina; chciał Ojciec, żebym Mu przysłał ztąd więcej wiadomości, więc przysyłam, a że tem chata rada czem bogata, zatem i żale się tu wplątały. Nie ręczę, czy przyszły list do Ojca, jeżeli Pan Bóg da doczekać, obejdzie się bez opisania jakiego kłopotu, narazie jednak już dość tego.
W tej chwili przypomniałem sobie rozmowę jednego z naszych missyonarzy z jakimś Malgaszem, która może Ojca nieco rozerwie. Trzeba Ojcu wiedzieć, że Malgasze patrzą na roślinność okiem zupełnie bydlęcem. Wszystko, co może się jeść, to ich obchodzi i chętnie takie rośliny sadzą. Taka zaś roślina, którą jeść nie można, choćby to był niewiedzieć jaki cudny kwiat, w oczach Malgasza żadnej nie ma wartości. Otóż razu pewnego, jeden z naszych missyonarzy polewał grządkę kwiatów, którą miał przy swojem mieszkaniu. Nadchodzi na to jakiś Malgasz i po zwykłem przywitaniu, w ciągu rozmowy mówi z pewnem zdziwieniem i pogardą zarazem: »Nie szkodaż to sił i pracy sadzić takie kwiaty i do tego codzień polewać, wszak tego jeść nie można, któżby dbał o to. Trzeba być Europejczykiem (wazaha) żeby takiemi rzeczami się zajmować.« Na to tak mu missyonarz odpowiedział: »Masz zupełną słuszność, trzeba na to być Europejczykiem, ale czy wiesz dlaczego? Oto tak się rzeczy mają: każdy Europejczyk ma pięć zmysłów, wzrok, węch, słuch i t. d. i dlatego zajmują go i przyjemność mu sprawiają takie rzeczy, jak np. hodowanie kwiatów, z przyjemnością patrzy na ładny kwiat, miły mu zapach tego kwiatu; przypatrując się kwiatom, myślą podnosi się do Boga i uwielbia jego wszechmocność i t. d. i t. d. Malgasz zaś niema, zdaje się, ani oczu, ani nosa, ani uszu, ma on tylko brzuch, o którym ustawicznie myśli i dlatego kwiaty, choćby najcudowniejsze, u niego żadnej wartości nie mają, jeżeli ich jeść nie można. No, powiedz przyjacielu otwarcie, co ty o tem myślisz.« Przekonało to widocznie Malgasza, bo się zawstydził, powiedział tylko: »Prawda przy moim Ojcu« (ma Ojciec rację) i zaraz dał drapaka co prędzej.
Mówiąc o roślinach, poproszę Ojca o jedną małą przysługę, mianowicie: proszę z łaski swej dostać dla mnie trochę nasienia brzozy, czy płaczącej, czy zwykłej, to już mniejsza o to, byle brzoza i nasienia grabiny. Nasiona kwiatowe z łaski p. Grzegorzewskiego już mam, jak Ojcu wiadomo, chciałbym jeszcze koniecznie dostać nasienia brzozy, żeby teraz zasiać małą szkółkę, a jak Matka Najśw. pozwoli wystawić schronisko, zalesić to schronisko brzozą i eukaliptusem, to powietrze będzie świeższe u chorych, a z grabiny porobię żywe płoty. Jak brzoza, tak i grab, o ile sądzę, zaaklimatyzuje się tutaj. Eukaliptusu tu nie brak, jest go tu dość, nawet kilka gatunków, ale brzozy ani grabu wcale niema, przynajmniej ja nigdzie nie widziałem ani jednej. Choć może Ojciec śmiać się ze mnie będzie, ale powiem Ojcu otwarcie, że pisząc ten list, i na płacz i na śmiech mi się zbierało. Na płacz — bo widzę ciągle nędzę tych nieszczęśliwych trędowatych, a nie mogę jeszcze moich pragnień do skutku przyprowadzić i przez to im ulżyć. Na śmiech — że na starość tak zdziecinniałem. Schroniska niema, o nasienie brzozy dopiero Ojca proszę, a mnie w myśli już się przedstawiło schronisko zalesione brzozą, kościół obsadzony naokoło brzozą i kwiatami, a na ołtarzu obraz Najśw. Matki Częstochowskiej umajony gałązkami naszej polskiej brzozy. Mimowoli przyszło mi na myśl przysłowie naszych wołyńskich chłopów: »Dureń dumkoju bohatije« (dureń marzeniem wzbogaca się). Tak zupełnie ze mną było w tej chwili, jeszcze nic a nic zgoła nie mam, a ja już cieszyłem się przez chwilę tem co może kiedyś będzie, a może i nie.
Na dziś chyba będzie dość; jak Pan Bóg da dożyć, a Ojciec zechce, to z następną pocztą znowu Ojcu trochę czasu zabiorę na czytanie mojej bazgraniny. Oczekując niecierpliwie kilka słów odpowiedzi, bardzo Ojca proszę o modlitwy jak za moich biedaków, tak i za mnie.








LIST XII.

Tananariwa, 28 kwietnia 1900.

W przeszłym roku opisałem Ojcu, jak obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia w mojem quasi schronisku. Gdybym chciał teraz coś nowego napisać o Wielkiejnocy, to już byłoby chyba trudno. Wielki tydzień obchodziliśmy, jak się dało — chorzy czytali głośno w kościele Mękę Pańską i odprawiali Drogę krzyżową. Począwszy od Mszy św. we Wielki Czwartek, zakazałem dzwonić na »Anioł Pański«, a zamiast dzwonka, zrobiłem im grzechotkę. Zdziwienie chorych było niemałe, bo biedacy nigdy jeszcze o tem nawet nie słyszeli. Wytłumaczyłem im, jak mogłem, że Kościół św. tak przepisał dla okazania smutku i żałoby przy rozpamiętywaniu Męki Pańskiej. Naturalnie, że o Bożym Grobie ani mowy, bo nie było z czego ustawić. Żeby zaś lepiej mogli sobie ci biedacy przedstawić to, co czytali o Męce Pańskiej, zrobiłem naprędce z drzewa narzędzia Męki Pańskiej i po Mszy św. we Wielki Czwartek wystawiłem w kościele. Oto i ma Ojciec już cały Wielki tydzień jak najszczegółowiej opisany. Ucieszył mnie następujący szczegół: Oto, gdy się dowiedzieli, że Kościół zabrania we Wielkim poście, a tem bardziej we Wielkim tygodniu, wszelkich tańców, zabaw i t. p. w całym katolickim świecie, bardzo sobie to wzięli do serca i sumiennie wykonali. Ma Ojciec wiedzieć, że ci biedacy, kiedy się zejdą wieczorem, gawędzą trochę przed barakami nim się rozejdą na spanie. Czasem zaś usiądą w koło i śpiewają, a kilku z pośród nich, co mają nogi jeszcze nie zajęte trądem, wchodzi po kolei w środek tego koła i tańczy. Do tańca jednak rzadko śpiewają, ale najczęściej i najlepiej im się tańczy przy muzyce. Ta muzyka składa się z bardzo niewielu instrumentów, mianowicie: jeden dzieciak ma bębenek z jakiejś skorupy, czy już nie wiem z czego zrobiony (nie oglądałem go zblizka) i tak w niego bije: tra, tra, tratata, tra, tra, tratata, i tak bez zmiany, a ci co mogą, przyklaskują do tego w dłonie — oto i cała kapela, czy orkiestra, czy jak Ojciec chce to nazwać. Taniec ich jest narodowym tańcem Malgaszów. Odrzuciwszy prysiudy, bardzo przypomina naszego kozaka, albo kołomyjkę. Może Ojciec sobie wyobrazić, że jak śpiew, tak też i taniec nie szczególny, bo taki biedny trędowaty, ani głosu, ani ruchów zupełnie wolnych mieć nie może; na to jednak nikt nie zważa, ani widzowie, którzy zarazem są muzykantami, ani tancerze. Dobre i to, że mogą na chwilę zapomnieć o swojej niedoli. We Wielkim zaś tygodniu, nietylko takiego tańca, ale nawet pogadanki nie było. W Niedzielę Wielkanocną po Mszy św. rozeszli się, kto mógł, poszedł ukradkiem żebrać, a kto nie mógł, ten zawlókł się na swój barłóg, i tak dokończono świąt.
Nie wesołe to wprawdzie Alleluja, ale czyż podobna inaczej świętować w takich warunkach, w jakich obecnie jesteśmy? Te warunki, jakby na moje utrapienie, robią się coraz to gorsze prawie z dniem każdym. Proszę nie myśleć, żebym się na to przed Ojcem użalał, bo nie w tej myśli to piszę — co zresztą pomogą te wszystkie żale, chyba tyle, co umarłemu kadzidło. Taka wola Boża i po sprawie. Donoszę to Ojcu tylko dla tego, że jak się człowiek przed drugim wygada, to mu jakoś lżej, choć wie, że to niewiele na co się przyda, jeszcze zaś więcej dlatego, że Ojciec widząc nie najlepsze położenie moich biednych chorych, będzie z większym zapałem w swoich »Missyach« prosił miłosiernych ludzi o jałmużnę.
Niedawno zakazał rząd żebraniny, żeby trędowaci nie roznosili zarazy po kraju. Pędzą ich zewsząd i tylko ukradkiem uda się czasem któremu gdzieś co wyżebrać. Źle to jest i bardzo mnie na razie nie na rękę, ale, myślę sobie, niech i tak będzie. Z tych pieniędzy, co Ojciec przysyła, nie mogę szafować wiele, bo nigdybym nie miał schroniska, naprzykrzam się ustawicznie Matce Najśw. i za Jej pomocą wydzieram poprostu kogo i jak mogę, głodowej śmierci. Ale nie na tem koniec. Zdaje mi się, żem już kiedyś pisał Ojcu o tem, że tu drzewa opałowego bardzo mało i bardzo drogo kosztuje, lasów nigdzie niema, gdzieś tam na wybrzeżach wyspy są, jak powiadają, lasy, ale u nas pustynia zupełna bez drzew. Z tego powodu Malgasze wogóle, a w tej liczbie i moi chorzy, gotują sobie strawę, zamiast drzewa paląc trawę, co w pustyni rośnie. Tej trawy trzeba bardzo wiele, bo co trawa, to nie drzewo, ledwo buchnie płomień, już po trawie, dokładaj znowu, jeżeli chcesz mieć ogień; ustawicznie zatem trzeba chodzić i zbierać zapasy tej trawy. Teraz chorym to zakazali. Masz babo placek! nowa pociecha! radź jak chcesz, zgotować coś przecie trzeba, ale przy czem, o to nikt nie pyta i nie troszczy się wcale, nie wolno trędowatym chodzić po pustyni i basta. Sprzedają wprawdzie Malgasze tę trawę, ale czyż ja mogę myśleć o kupowaniu? Takiego paliwa snop, który jeden człowiek łatwo niesie, kosztuje prawie ½ franka. Ani mowy nawet o kupowaniu dla tylu chorych, żeby każdy mógł sobie dwa razy na dzień jeść ugotować. Kiedy kto czego bardzo wyczekuje, to mówią, że »czeka jak kania na deszcz«, a ja bez najmniejszej przesady Ojcu mówię, że wszystkie kanie razem, ile ich tylko jest na świecie, nie wyczekują tak deszczu, jak ja wyczekuję, żeby już prędzej mieć schronisko z zapewnionem utrzymaniem dla moich nieszczęśliwych chorych. Obecnie tutaj zima, zdrowi kulą się, a cóż dopiero chory i do tego trędowaty, cały okryty ranami i oprócz kawałka brudnego płótna, nic więcej nie mający do okrycia się. A tu w dodatku zabraniają zbierać suchą trawę w pustyni — jak się zapas uzbierany wyczerpie, to nie będą mogli moi biedacy ognia rozpalić, a ten zapas jest tak szczupły, że nim ten list do Ojca dojdzie, to u nas trawy może już nie będzie wcale.
»Nie wolno zbierać trawy w pustyni« — słysząc coś takiego, trudno doprawdy własnym uszom wierzyć, bo człowiek nie może pojąć, czy to kpiny, czy żarty, czy też na seryo prawda. »Nie zbieraj paliwa« znaczy tyle, co »nie wolno ci ognia rozpalać«, a mówiąc wyraźnie »masz zostawione ad libitum, albo jedz surowy ryż, czy co tam będziesz miał, albo wcale nie jedz i giń z głodu« — no i gadaj tu z takimi!
Tutaj trąd coraz bardziej się wzmaga, chcą niby przeszkodzić szerzeniu się tej plagi, ale za późno spostrzegli, że wartoby coś przecie o tem pomyśleć. Jeszcze gorzej, że strasznie niedbale biorą się do rzeczy, niby od niechcenia, ot aby zbyć tylko, jak u nas mówią: »sobotnim sztychem na niedzielny targ«, ut aliquid saltem fecisse videantur, żeby nie można było tylko zarzucić, że nic a nic zgoła w tej mierze nie robią. Choroba szerzy się szybko, a zapobieganie temu szerzeniu się jej, postępuje ślimaczym galopem, trudno zatem spodziewać się, żeby pomyślny skutek uwieńczył starania tych, do których to należy właściwie.
Wie Ojciec, że ja dotychczas nie umiem sobie wytłumaczyć usposobienia moich chorych. Wielu z nich przyszło na świat z trądem, wielu zaraziło się nim, ale oddawna, tak, że już nawet nie widzą, co to znaczy być zupełnie zdrowym, to prawda; ale czy oni tak się już oswoili ze swoją niedolą, czy wskutek takiego nieszczęścia nic już sobie z niczego nie robią, czy co innego powodem tego, wcale odgadnąć nie mogę. Już choćby nie co innego, jak samo pogardzanie i pomiatanie, którego wciąż doznają, tak dalece, że często kamieniami ich napędzają, jak psy; jeżeli kto litościwszy daje jałmużnę, to nie da ją jak człowiekowi, ale zdaleka mu ją rzuca, żeby sobie podjął, zupełnie jakby jakiemu zwierzęciu rzucał i t. d. Samo to, mówię, pogardzanie dotkliwie każdy odczuje, a ci biedacy mimo to wszystko weseli, rozmawiają, śmieją się, a nawet który może, to zatańczy i zaśpiewa. Do tego stopnia przyzwyczaili się być strasznymi dla wszystkich, że ich to dziwi, kiedy wiedzą coś innego. Kiedy pierwszy raz dostałem kawałek płótna i wziąłem się do opatrywania ran jednemu z nich, to otoczyli mnie i przypatrywali się, jakby jakiemu widowisku, a jeden z nich głośno powiedział drugiemu: »patrzaj, patrzaj, on rany dotyka i nie boi się.«
Niech Ojciec będzie łaskaw nie zapomni i sam, albo przez kogo, wystara się dla mnie o nasienie brzozy i grabu, o które prosiłem przedtem, koniecznie mi tych dwóch rzeczy potrzeba. Gdyby bez trudności można, to bardzobym był rad, żeby brzoza była prosta i płacząca, ale jeżeli to trudno, to niech będzie jedna jakakolwiek, byle brzoza.
Dotychczas nie mogę się oswoić z tutejszymi porami roku, jeszcze mnie to wszystko bardzo dziko się przedstawia. Obecnie np. maj, u nas wiosna, wszystko ożywione, a tu zima, wszystko drzymie, albo i śpi. O tem zaś, żeby odetchnąć świeżem wiosennem powietrzem, poczuć zapach pól i lasów, tak jak u nas, tutaj mowy nigdy niema przez cały rok, a krajowcy nie wiedzą nawet, co to znaczy.
Przypomniałem sobie w tej chwili, żem Ojcu kiedyś przedtem pisał, jak Malgasze lubią tłustość. Oto ma Ojciec jeszcze jeden dowód więcej tego. Kiedy kto z moich chorych użala się na ból żołądka, to nie pytam go, co jadł, ale czy i kiedy jadł, potem, czem mogę, nakarmię go i zwykle już było po chorobie na jakiś czas, t. j. póki się znowu dobrze nie wypościł. Ale pewnego razu, wielu zaczęło się uskarżać na żołądek, a między nimi i tacy, o których wiedziałem, że jedli i mają jeszcze u siebie na dwa lub trzy dni żywności. W lekarza bawić się nie mogę, bo choćbym i potrafił sfabrykować receptę, to nie mam apteki, ani aptekarza, któryby to przyrządził, ale, myślę sobie, kiedy tylu ma do czynienia z żołądkiem, to chyba już trzeba zrobić nieco ogólniejszy porządek; sprowadziłem ½ litra ricinusu i idę z tym specyałem do moich pacyentów. Byłem prawie pewny, że może znajdzie się jeden lub drugi mniej brzydzący się amator, co zażyje bez trudności ze dwie łyżki tego szlachetnego trunku, a resztę przyjdzie zgrabnie namawiać, jak to często zdarza się w infirmaryi konwiktowej, że jaki doktor obojga abecadeł, mający już przejść do I-ej klasy gimnazyalnej, za nic nie chce zażyć ricinusu, a tymczasem połknie dobrą dawkę w przekonaniu, że co innego zażył. Tymczasem inaczej się stało. Nalałem łyżkę i daję jednemu: wypij to, będzie ci lepiej, przestaniesz tak cierpieć. Chory wziął łyżkę, powąchał olejek, wziął trochę do ust, posmakował, wypił łyżkę, oblizał ją starannie i nadstawia, mówiąc: »nalej Ojcze jeszcze, bo to com dostał, to za mało.« Wypiwszy tak samo i oblizawszy drugą łyżkę, prosi o trzecią, ale nie dałem, żeby nie było dla niego za wiele. Ten chory oddaje łyżkę drugiemu i mówi: »pijcie, bo to dobre, to nie tutejsza tłustość, ale europejska« (Malgasze znają i używają przeważnie tylko łój wołowy, albo barani). Po tej jego odezwie, tak zaczęli wszyscy obecni domagać się, że nie wiedziałem już, komu dać, bo i chorzy na żołądek i nie chorzy prosili, podstawiali ręce pod szyjkę butelki, żeby przy nalewaniu nie spadła jaka kropla na ziemię, a to, co kapnęło na rękę, starannie oblizywali; nietylko lizał każdy sam swoją rękę, ale jeden drugiemu dawał ją do oblizania. W mgnieniu oka butelka, w której przyniosłem ten specyał, była wypróżniona, kiedy odchodziłem, to mnie wszyscy prosili o więcej: »dostań nam Ojcze dużo tego tłuszczu, napisz do Polski, że my prosimy, żeby nam przysłali, to takie dobre, nie śmierdzi wcale, a tak smakuje.« Starzy, jak starzy, ale dzieciaki, to prawdziwie były paradne przy tem częstowaniu, bo to cisnęło się między starszymi, a gdy się do mnie dostał który, to nic nie mówił, tylko otworzył gębę i palcem pokazywał, żeby nalać do niej olejku. Było to już dość dawno, a mnie dziś jeszcze wspomnienie tego sprawia obrzydzenie. Jak oni mogą tak jeść i lubić tłustość, nie rozumiem. Żeby przynajmniej choć spożywali ją z czem do jedzenia, jeszczeby uszło, ale oni jedzą tłuszcz zupełnie naczczo, nawet ricinus (częstowałem rano, nim zaczęli gotować jedzenie). Trudno to sobie inaczej wytłumaczyć, jak tylko przysłowiem: »nie to piękne co piękne, ale co się komu podoba« de gustibus non est disputandum. Cieszy mnie jednak to, że na przyszłość nie będę miał najmniejszej trudności, gdy trzeba będzie którego z pacyentów zrobić nieco lżejszym, a zwłaszcza dzieciaków; cały dzień zostawione to samemu sobie, pakuje co mu w rękę wpadnie, bo głodny, a gdy chory, to nie wszystko zażyje, co mu się da, chyba przemocą wlewaj do gęby, ot, jak zwyczajnie dzieciakowi. W lekarstwach zaś przebierać nie mogę, tylko muszę to dawać, co i kiedy mogę dostać.
Naostatek jeszcze raz Ojca bardzo proszę, żeby był łaskaw i w swoich »Missyach katolickich« i tak, gdzie się tylko da, prosić dla mnie o jałmużnę, bo jak widzi Ojciec, z tego co piszę, bardzo jej potrzebuję. Proszę tylko nie brać dla mnie żadnych intencyj mszalnych, dlatego, że ich przyjąć nie mogę. Zdaje się, pisałem już kiedyś Ojcu, że nie mam wolnego ani jednego dnia, gdyż musimy odprawiać te Msze, które nam z missyj dają. Wyprosiłem sobie tylko jedną Mszę św. co tydzień, t. j. cztery na miesiąc, które odprawiam za dobrodziejów żywych i zmarłych, t. j. za wszystkich tych, którzy w jakikolwiek sposób przyczynią się do polepszenia losu moich nieszczęśliwych chorych, a oprócz tego, nie mam ani jednej Mszy wolnej. Nie przepraszam już nawet Ojca za to, że Mu się tak naprzykrzam, bo przepraszając, trzeba obiecać poprawę, a ja tego zrobić nie mogę dla tej prostej racyi, że czego nie wyżebrzę i to w Polsce, tego nie będę miał. Wszystkie trudy i przykrości, które drogi Ojciec będzie miał z mojej przyczyny, Matka Najśw. stokrotnie Ojcu wynagrodzi.
Polecam Was wszystkich opiece Matki Najśw., a moją niegodność waszym modlitwom.










LIST XIII.

Tananariwa, 13 czerwca 1900.

W początkach czy może w połowie maja, jakiś wójt z pobliskiej wsi (jeżeli kupkę lepianek z gliny można wsią nazywać), przemocą zapędził kilku z moich chorych do rządowego schroniska za to, że ich zastał zbierających trawę do palenia. Nie wiem, jak jest w rządowem schronisku, bom tam nigdy nie był, ale musi być nie świetnie, kiedy wszyscy trędowaci uważają je za kryminał i za nic tam iść nie chcą. Niedawno przybiega do mnie kilkunastu moich chorych z ogromnym hałasem i wołają, żebym prędzej szedł, bo ten wójt znowu czterech zabrał i zamknął w jakiejś chacie z tem, żeby potem odpędzić ich do rządowego schroniska. Spytałem, gdzie ich wziął, czy w naszym obrębie, czy może ci czterej przeszli po za graniczną miedzę, za którą wychodzić im zakazano? Niedokładnie mi odpowiadali, więc poszedłem do miedzy, żeby się przekonać dobrze o wszystkiem. Chorzy byli bardzo rozjątrzeni, i kto tylko mógł chodzić, chciał iść ze mną. Naturalnie, że w milczeniu taka procesya odbyćby się nie mogła, kazałem zatem wszystkim pozostać, a wziąłem tylko czterech czy pięciu z sobą do wytłumaczenia całej rzeczy. Ledwo wyszedłem po za kościół, zobaczyłem tego wójta z kilkoma innymi Malgaszami, idącego także ku granicznej miedzy. Był oddalony od nas może o jakie 20 lub 30 kroków. Chciałem go zapytać, co to za paroksyzm gorliwości napadł na niego, że takie brewerye wyprawia, ale nie mogłem, bo jak tylko mnie spostrzegł, natychmiast dał drapaka w przeciwną stronę. Czy to dlatego, że miał na głowie biały kapelusz z jakiemś mosiężnem kukuriku i uważał może za ubliżenie swojej godności rozmawiać ze mną, czy z tchórzostwa — tego już nie wiem, ale dość na tem, że czmychnął czarny dygnitarz, nie oglądając się nawet. Dowiedziawszy się od moich chorych, że czterej, wzięci przez wójta, przeszli graniczną miedzę, powiedziałem wszystkim, żeby tej granicy nie przekraczali, bo tam nie mogę się rozporządzać. Gdyby zaś wójt wszedł w nasz obręb i chciał jakie porządki robić, niech mnie zaraz uwiadomią, to się z nim rozmówię, gdyż w naszym obrębie ja mam prawo rozkazywania, a nie kto inny. Chorzy rozeszli się, ale niekoniecznie w dobrym humorze. Po kilku godzinach czterej aresztowani wrócili, mówiąc, że ich wójt wypuścił dlatego, że nie wiedzieli o zakazie przekraczania granicy danego nam kawałka ziemi. Tego samego dnia, jeden z Malgaszów (nie z moich chorych, ale inny jakiś) mówi mi, ale to w takim tonie, jakby chciał się mnie ofiarować z pośrednictwem, czy może nawet, i z protekcyą, że on dobrze zna tego wójta. Wiem, że każda najmniejsza nawet bajka lub plotka rozchodzi się między Malgaszami nadzwyczaj szybko i zwykle przeistoczona nie do poznania. Korzystając z tego, powiedziałem temu łaskawemu, a nie proszonemu wcale protektorowi: jeżeli się z tym wójtem znasz i widujesz, to możesz mu powiedzieć to, coś odemnie słyszał, mianowicie: że gdyby on miał zamiar przyjść rozporządzać się w schronisku, byłoby może lepiej, żeby się nie fatygował, bo jak się zjawi, to dowie się dokładnie gdzie raki zimują. Czy to doszło do uszu jego wójtowskiej mości, czy nie — nie wiem, ale dotychczas nawet w pobliżu schroniska ten czarny przedstawiciel władzy jeszcze się nie pokazał.
Niedawno przybył do Tananariwy X. Biskup de Saune na sufragana z prawem następstwa X. Biskupa Cazeta. Kiedy byłem w Tananariwie, powiedział mi X. Biskup de Saune, że chce zwiedzić moje schronisko. Prosiłem go o oznaczenie dnia, w którym chce przybyć i przygotowałem wszystko, jak można było, na jego przyjęcie. W przeddzień jego przybycia, powiedziałem moim chorym, że X. Biskup nazajutrz u nas będzie. Zaraz wszyscy, mogący cokolwiek robić, wzięli się do zamiatania i porządkowania w całem obejściu. Że to obecnie pora sucha, ani kropli deszczu nie będzie aż do października albo i listopada, więc przy tem ogólnem porządkowaniu taki powstał kurz, że gdyby nie wiatr, toby jeden drugiego widzieć nie mógł. Czy dobrze będzie zamiecione czy nie, o to nikt nie pyta — fervet opus, zamiata się i basta. Starsi zamiatają i spieszą ile mogą; dzieciaki, chcąc dopomódz starszym, też niby zamiatają, a właściwie śmiecą tam, gdzie już starsi zamietli; wiatr dopomaga dzieciakom i napowrót zanosi śmiecie tam, gdzie przed chwilą było już niby czysto, ale koniec końcem porządkuje się na gwałt. Czy podczas tej operacyi jeden drugiego rozumiał tego powiedziećbym nie mógł, ale przynajmniej wątpię, bo wszyscy krzyczeli, każdy radził, ganił, śmiał się z roboty innych i t. d. bez końca. Kiedy już wszystko było ukończone, a właściwie niby ukończone, usłyszałem ogólny krzyk, wycia, ryki, śmiech, klaskanie w dłonie i t. p., słowem wrzawa co się zowie. Wybiegłem coprędzej, i dawszy znak ręką, żeby zamilkli, pytam: co się stało? Odpowiadają mi na to: »Nic Ojcze się nie stało, — wszystko dobrze. Uporządkowaliśmy już i teraz cieszymy się, że X. Biskup u nas będzie.« Kiedy tak, powiedziałem, to jeszcze nie źle, cieszcie się, nie przeszkadzam i wróciłem do swojej roboty. Ta oznaka radości powtórzyła się jeszcze kilka razy i do wieczora moi biedacy byli w złotym humorze. Patrząc na nich, cieszyłem się, że choć na krótki czas zapomnieli o swojej niedoli.
Będąc w Tananariwie, dostałem w prezencie 20 małych koszulek (może ½ metra długości każda) i tyleż par spodni takiejże wielkości. Była to bielizna szyta przed rokiem czy dwoma dla jakiejś ochronki. Dzieci, dla których to było przeznaczone, powyrastały, więc mnie to dano dla chorych dzieciaków. Kiedym te rzeczy przyniósł i rozdał, dziatwa nacieszyć się dość nie mogła. Nie wszystko przydało się dla wszystkich, to swoją drogą; jednemu koszula dostawała zaledwie do pasa, rękawy do łokcia, a spodnie do kolan; na innych było jakby umyślnie do miary zrobione. Znalazł się też nie jeden i taki olbrzym, któremu taka koszula sięgała do kostek, a spodnie zawiązano mu pod pachami i jeszcze na dole trzeba było podwinąć, bo były za długie. Wszystkie te jednak niedokładności, to drobiazgi, na które nikt nie zwracał uwagi i które bynajmniej nikogo nie raziły, bo u nas mody wcale nikt się nie trzyma. W dzień przybycia X. Biskupa, wszyscy właściciele nowej bielizny wystroili się w nią już od samego rana, a kiedy wyszli na powitanie X. Biskupa, to bielizna już była więcej popielata, niż biała. Łatwo to można wytłumaczyć tem, że galowy strój przywdziany był od samego rana, a X. Biskup przybył dopiero około 11 godziny, więc było dość czasu do przemienienia białego koloru na popielaty. Tegoż samego dnia galowy strój wieczorem przestał już być galowym, bo jak koszule, tak spodnie, były prawie zupełnie czarne. Niekoniecznie w tem wina dzieci, bo to biedactwo ani o stołach, ani o ławkach i wyobrażenia nie ma. Jedzą, śpią, siedzą, zawsze na gołej ziemi; a że chaty ich bez kominów i pieców, więc po całej chacie popiół rozsypany przez chodzenie i wiatr, trudno zatem białego odzienia nie powalać, a zwłaszcza dzieciom. Gdy Najśw. Panna pozwoli, że już będzie schronisko, mam wielką nadzieję, że ochędóstwo będzie lepiej zachowane, tymczasem muszę przez palce patrzeć na wszystko.
Najbardziej ubawił X. Biskupa jeden z malców (na fotografii »dzieci trędowate« siedzi ten malutki we drzwiach na progu), który nie mógł dać sobie rady z garderobą — koszulka na niego za wielka, spodnie również za obszerne; i jedno i drugie przy chodzeniu zaczęło go opuszczać, dzieciak koszulę podwinął pod pachy, spodnie trzymał rękoma pod brodą prawie i tak stojąc przed X. Biskupem, i otworzywszy gębę jak mógł szeroko, patrzał mu prosto w oczy. Przy X. Biskupie to nie szło, ale po jego odejściu, chorzy też nie mało i nie bez hałasu naśmiali się z tego małego eleganta. Do chorych przemówił X. Biskup (przez tłumacza) prawdziwie jak ojciec do swoich dzieci, zwiedził potem wszystkie mieszkania, zachodząc do każdej izby osobno. Przy pożegnaniu obiecał chorym, że ich znowu odwiedzi i udzieli Sakramentu Bierzmowania tym, co go jeszcze nie otrzymali, zostawił im małą jałmużnę, pobłogosławił i odszedł. Potem rozpytywał mnie jeszcze o różne szczegóły, dotyczące chorych, zanotował sobie niektóre rzeczy i powrócił do Tananariwy. Mnie bardzo się ten nowy X. Biskup podobał, na jego twarzy maluje się wyraźnie współczucie dla nieszczęśliwych.
Dziwiło mnie dotychczas i nie mogłem sobie wytłumaczyć, dlaczego to Malgasze tacy żebracy, t. j. nie żeby byli wszyscy ubodzy, ale każdy zawsze prosi o wszystko co zobaczy, czy mu potrzebne, czy nie, o co prosi, a każdy bez wyjątku prosi o pieniądze. Spytałem o to jednego z naszych Ojców, który już tu kilkanaście lat na missyi. Ten Ojciec powiedział, że to stary, zakorzeniony zwyczaj, który może nie łatwo i nie prędko pójdzie w zapomnienie. Jako dowód tego, przytoczył mi taki fakt: nie tak dawno temu, kiedy jeszcze na Madagaskarze istniało niewolnictwo, jeden z naszych Ojców przyszedł do stacyi, w której dłużej chciał zabawić, żeby się zobaczyć ze wszystkimi o ile możności tamtejszymi katolikami, wyspowiadać wszystkich i t. p., bo znowu nie prędko będzie mógł ich odwiedzić. Na drugi dzień po jego tam przybyciu, mówią mu, że chce z nim mówić jedna z jego parafianek. Była to bogata bardzo Malgaszka, jakaś ich hrabina czy księżna, przyszła odwiedzić tego Ojca, a z nią przyszło jakich 12 czy 15 niewolników dobrze obładowanych. Kiedy missyonarz wyszedł do niej, ona mówi mu, że przyszła żeby go odwiedzić, a zarazem zaopatrzyć nieco jego spiżarnię, żeby i sam głodu nie cierpiał i parafian miał czem poczęstować, ponieważ on, będąc ustawicznie w drodze, tych prowizyj z sobą nosić nie może. Niewolnicy rozpakowali to co przynieśli i było tam: klika kur, indyków, ryż, maniok, pataty i t. p. miejscowe specyały. Kto takie prezenta robi i ma tylu niewolników, tego zdaje się za żebraka uważać nie można. Tymczasem po skończonych odwiedzinach, przy pożegnaniu, ta czarna jaśnie wielmożna, czy może i jaśnie oświecona, mówi missyonarzowi: »Proszę trochę pieniędzy.« Missyonarz dał jej 4 su i ukontentowana odeszła. Można ztąd wnosić, że u Malgaszów to należy do dobrego wychowania.
Nie darmo to mówią, że »co kraj, to obyczaj.« Jak na całym Bożym świecie, tak i na Madagaskarze nie trudno wcale napotkać takiego ogólnego »rzeczoznawcę«, co to, kto wie, czy na czemkolwiek zna się choć trochę, a o wszystkiem bez wyjątku tak mądrze prawi i tak gładko, bez zająknienia się nawet, jakby z książki czytał. Nie dawno zabawił mnie jeden z tych licznych quasi uczonych. Dostała mi się kiedyś paczka herbaty, którą czuć było wcale nie herbatą, tylko jakimś piołunem, miętą czy rumiankiem, czy może i wszystkiem tem razem, ale nie herbatą. Smak miała zupełnie odpowiedni do zapachu. Mówi rosyjskie przysłowie, że jak niema ryby to i rak rybą, a jak niema ludzi to i Tomasz człowiekiem (на безрыбіи и ракъ рыба, а на безпюдіи и Ѳома чеповѣкъ), nie ma herbaty, musi ją to zielsko na razie zastąpić. Wolałem przez kilka dni, nim nadejdzie nowa paczka, wyobrażać sobie, że piję herbatę, niż wyrzucić tę paczkę czegoś, co udawać miało herbatę i być bez śniadania. Zachodzi do mnie pewnego razu jakiś jegomość (Europejczyk, bo gdyby czarny, tobym się nie dziwił), a że to było już koło południa, więc go zaprosiłem na obiad. Po obiedzie mówię mu, że kawy nie dam bo nie mam, ale herbaty, jeżeli chce, to zrobię. Nalewając tę quasi herbatę, proszę, żeby wybaczył, jeżeli nie będzie mu smakować, bo czem chata bogata tem rada, lepszego narazie nie mam nic. Pije mój rzeczoznawca ten quasi chiński nektar i chwali jak smak tak i zapach, »wcale nie zła herbata« — mówi. Myślałem, że on z grzeczności tylko chwali, jak to często ludzie robią, albo, że to jakaś kaleka, co nie ma ani węchu, ani smaku. Po chwili jednak wylazło szydło z worka, przekonałem się z kim mam do czynienia, zaczął mi gadać o uprawianiu herbaty, o rozmaitych sposobach przygotowywania jej i t. d., potem o rolnictwie wogóle, o architekturze, pszczelnictwie i t. p., o wszystkiem możliwem rozprawiał nadzwyczaj biegle, gdy na chwilę zamilkł (może żeby gęba spoczęła, bo pytlował niemiłosiernie), powiedziałem, że ta herbata coś, zdaje się, wszystkiem pachnie, tylko nie herbatą. On ją wącha znowu i mówi: »no, tak, to jest, niby...« Oho, myślę sobie, znaczy ty się bratku nietylko na herbacie, ale wogóle na wszystkiem, jak ślepy na kolorach. Kontent byłem, gdy sobie poszedł, bo on przelewał tylko z pustego w próżne, nie mając widocznie co lepszego do roboty, a mnie pilno było do moich zajęć.
Po jego odejściu mimowolnie przypomniały się mi dawne lata, kiedy jeszcze w Tarnopolu byłem prefektem. Tam też zdarzyło się coś podobnego w konwikcie. Do ósmaków naszych przyszedł raz pewien pan. Ósmacy częstują go papierosem, ale on mówi, że takiego tytoniu nie pali, tylko albo dobry rosyjski, albo wcale nic. Po jego odejściu ósmacy kupili tutek z rossyjskim napisem, nabili je najzwyklejszym austryackim tytoniem, po 63 ct. paczka, włożyli do pudełka z rossyjskich papierosów i zgrabnie zakleili. Gdy przyszedł ów pan znowu do nich, częstują go temi papierosami. On patrzy na napis na pudełku i tutkach, zapala papierosa, wącha dym, delektuje się i mówi: »ot, taki tytoń, to co innego, to rozumiem« i poprosił ósmaków, żeby mu kilka papierosów dali do domu. Koniec końcem schodzi na to, że na całym świecie pełno ogólnych rzeczoznawców, na niczem się nie znających, którym wcaleby nie zaszkodziło, gdyby nauczyli się na pamięć bajeczkę »Osioł w lwiej skórze« i często ją sobie powtarzali.
Dobrze mówi przysłowie: »kocioł garnkowi przymawiał, a obaj smolą.« Użaliłem się przed Ojcem, że mi ten amator czy znawca herbaty, czas zabierał, a sam rozbazgrałem się tak, jakby Ojciec nie miał nic ważniejszego do roboty, jak czytać i zanudzać się moją paplaniną. Proszę wybaczyć staremu żebrakowi, bo na starość każdy robi się gadułą po największej części. Radbym się poprawić, ale dzieląca nas odległość stoi na przeszkodzie — nie można ustnie, to przynajmniej kontent jestem kiedy się da ze swoimi po swojemu listownie pogwarzyć, bo nigdzie tu ani pół słówka polskiego nie można usłyszeć. Ale trudna rada, choć niechętnie, jednak muszę już dziś zakończyć.
Czekając z niecierpliwością listu od drogiego Ojca, polecam się Jego modlitwom.





Trędowaci piorą bieliznę. (Zob. str. 140).





LIST XIV.

Tananariwa, 13 lipca 1900.

Niedawno pojawił się na Madagaskarze gość przez Europejczyków wcale niepożądany, a przez Malgaszów i niepożądany i pożądany. Wzdłuż wyspy przelatywała szarańcza. Tam, gdzie przelatywała większą masą, znaczne, rozumie się, porobiła szkody, do nas dostały się tylko resztki tej armii latających szkodników, i to resztki wcale nie we wielkiej ilości. Dlatego powiedziałem, że przez Malgaszów jest ta plaga i pożądaną i nie, bo kiedy leci ogromną masą i grozi wielkiem zniszczeniem, wtedy wychodzą tłumnie Malgasze, biorąc co kto znajdzie pod ręką do stukania i brzęczenia, tak np. kawałki blachy, żelazne łopaty i t. p., krzyczą, wyją, świszczą, brzęczą żelazami — słowem, robią piekielną wrzawę, żeby odpędzić szarańczę od ryżu, manioku i t. p. Taki jednak koncert wyprawiają tylko wtedy, kiedy się boją zupełnego, albo znacznego przynajmniej zniszczenia tego co zebrać mają; kiedy zaś szarańcza pojawi się w niewielkiej ilości, jak to u nas miało miejsce niedawno, Malgasze kontenci, bo się wtedy raczą szarańczą, ile tylko mogą. W połowie czerwca ktoś z przechodniów uwiadomił w naszym zakątku, że szarańcza jest już obecnie oddaloną o kilkanaście kilometrów i posuwa się ku nam. Ze wszystkich stron szli Malgasze z koszami, workami, garnkami i t. d. naprzeciw szarańczy, żeby nazbierać jej jak można najwięcej. Moja chata tuż przy samej drodze, co mnie nie bardzo było wtedy na rękę, bo w nocy trudno było spać. Partye tych czarnych myśliwych, po kilkunastu albo i kilkudziesięciu w każdej, przechodziły wciąż koło mego mieszkania, śpiewając, krzycząc, skacząc z radości, że się dobrze najedzą.[3] Jeszcze w dodatku, jakby naumyślnie, noce były śliczne, chłodne to prawda, ale jasne, bo to była pełnia księżyca. Przy +8° albo +10° C. szarańcza ledwo się rusza, tak bezwładnieje, jakby zamarzła, bez trudności zatem zbierano ją do koszów, zgartywano ją po prostu jak ziarno. To toż się czarni gastronomowie raczyli tam specyałem aż obrzydliwie było patrzeć, nazbierali mnóstwo i każdy jadł ile mógł, a kiedy już w nim miejsca zabrakło, to spoglądał tylko na tę zwierzynę i żałował, że tak niewiele pomieścić w sobie może jego żołądek. Surowej szarańczy Malgasze nie jedzą, ale gotują ją i potem suszą na słońcu, żeby się nie popsuła. Odrzucają tylko skrzydła i łapki, reszta wszystko się spożywa. Na targach mnóstwo suszonej szarańczy sprzedają.
Niech Ojciec sobie tylko nie wyobraża tutejszego targu z europejska, bo tu zupełnie inaczej ma się ta rzecz. Targi odbywają się po miastach (których tu wcale niewiele), wsiach i w czystem polu. W jednem miejscu, choćby i w mieście nawet, np. w Tananariwie, niema wcale stałego rynku, tylko codzień w innem miejscu odbywa się targ. Na placu, umyślnie do tego zrobionym, schodzą się ci co sprzedają i rozkładają tam swój towar, często w czystem polu zupełnie jest taki plac i tam odbywa się targ raz w tygodniu. Nazywają się te targi nie od miejsc, gdzie się znajdują, ale od dnia, w którym się odbywają, np.: wtorek, piątek, środa i t. d., w niedzielę nigdzie targu niema. Na takich targach można dostać przeważnie to, co potrzebne do życia codziennego: płótno, ryż, mięso, jarzyny i t. d., jeżeli to większy targ, bo na mniejszych to często oprócz ryżu, manioku i mięsa, niema nic więcej. Trochę dziwne wydają się nazwy targów, zwłaszcza dla kogoś co nie wie jeszcze o tych nazwach, tak np.: idę na wtorek; kupię to lub sprzedam na sobocie; piątek daleko lepszy od poniedziałku, bo tam można wszystko dostać, a na poniedziałku nic i t. p.
Mówiąc o dniach, mimowolnie przypomniałem sobie Robinsona Kruzoe, którego, będąc dzieckiem, z wielkim zajęciem czytałem. Robinson nazwał tego czarnego swego towarzysza »Piątaszek« dlatego, że go spotkał pierwszy raz w piątek; ja zaś mam jednego chorego, którego nie ja nazwałem, ale jego rodzina cała nazywa się Wtorek; imienia ten człowiek niema, bo jeszcze jest poganinem. Zapomniałem jeszcze Ojcu napisać, że na takich targach nietylko kupują i sprzedają, ale i majstrowie tam się schodzą, jak np. kowale, rzeźnicy i t. d. i na targu zaraz napoczekaniu załatwiają to, co do ich rzemiosła należy. Kuźnia przenośna urządza się tak: w ziemi robi Malgasz rowek, w który kładzie dwie połączone rurki drewniane, schodzące się w jedną, na końcu tego połączenia rurek jest żelazny kawałek rurki podchodzący pod węgle, nasypane do jamki. Stawia na ziemi dwa kawałki drzewa wydrążone, tak, żeby końce rurek podchodziły pod te cylindry, w których umieszczone są dwa krążki drewniane, omotane szmatami i przymocowane do kijów. Te krążki z kijami to są tłoki, którymi kowal dmucha do węgli, podnosząc, to opuszczając je w cylindrach. Cały ten przyrząd zastępuje miech. Na ziemi koło tych cylindrów jest kawałek żelaza wielkości 8 albo 10 ct, służący za kowadło. Ma kowal obcęgi i młotek przytem, ot i cała parada. Kuźnia bardzo prymitywna, to prawda, ale zupełnie dostateczna, żeby zadośćuczynić wymaganiom tych, co zamawiają robotę. Takiemu artyście każą np. naprawić angády, t. j. żelazną łopatę służącą do kopania, odgartywania i t. d., słowem do wszystkiego, co u nas robi się ryskalem i łopatą, jest to wązka żelazna łopatka, osadzona na długim kiju, którą Malgasze kopią nie jak ryskalem, ale tak, jak u nas robią co kilofem, wbija ją w ziemię i potem wywraca tę ziemię. Kopania ryskalem, naciskając nogą, Malgasze wcale nie znają. Albo zamówi kto kilka gwoździ, które on napoczekaniu fabrykuje, i t. p. rzeczy robią ci kowale, ale wszystko tak licho zrobione, że gorzej już chyba nie można. Koszykarze i garncarze przynoszą swoje wyroby już gotowe na targ. Rzeźnikom zdarzają się czasem wypadki wcale nie miłe, jak dla nich, tak dla czekających na mięso, mianowicie: rzeźni stałych nigdzie niema; przypędza rzeźnik wołu, świnię, czy co ma zabić, na targ; tuż przy placu targowym zarzyna, ćwiartuje i sprzedaje. Otóż nieraz się zdarzy, że wół pędzony na zarżnięcie, jakby przeczuwając, że o jego skórę chodzi, da drapaka tuż przed zabiciem, gonią rzeźnicy za nim, ale nie tak łatwo daje się wół złapać i nawet o kilka kilometrów odbiegnie, kupującym zatem zostawiono wtedy ad libitum, albo czekać może i do wieczora nim się rzeźnicy uporają, albo wracać bez mięsa do domu. Jeżeli taki wół był przedtem tuczony, to dla przechodniów po drogach nie koniecznie bezpiecznie spotkać się z nim, bo tuczone woły bywają dzikie zarazem. Malgasze tuczą swoje woły w następujący sposób: kopią głęboko dół z wejściem spadzistem, jak do piwnicy, zapędzają do tego dołu bydle mające być tuczonem i zamykają, czy raczej zabarykadowują wejście. Naznacza właściciel takiego wołu jakiego chłopaka, który zbiera wciąż trawę i nosi do jamy dla tego wołu, albo i sam właściciel go karmi; ale koniec końcem, taki wół przez długi czas nie wychodząc z jamy i nie widząc nigdy nikogo, oprócz tego co go karmi, zupełnie dziczeje i potem boi się wszystkiego i byle co łatwo go rozzłości. Kiedy pędzą takiego wołu na targ (zwykle robią to Malgasze z wielkim hałasem, jak wogóle wszystko u nich po dzikiemu się odbywa), często się zdarza, że wół wystraszony hałasem i widokiem, do którego nie przyzwyczajony, rozwściekli się i piędzi jak szalony, rozbijając i tłocząc wszystkich i wszystko co tylko na drodze napotka, aż póki nie wybije się zupełnie ze sił, albo nie wpadnie gdzie do jakiego dołu, zkąd go z wielkim mozołem wydobywają. A co za moc gapiów na każdym targu, to przechodzi wyobrażenie.
Malgasze wogóle pracowitością nie odznaczają się wcale, pracowitych można śmiało uważać za wyjątki, ale prawie wszyscy uważają to sobie za obowiązek, żeby być na targu, czy co kupi, czy nie, czy ma co sprzedać, czy nie, na targu jednak być musi i gawronić tam cały dzień. Po miastach i wsiach, ten dzień, w którym odbywa się targ, uważany za świąteczny i prawie nikogo nie można zastać w domu przy robocie, chyba, że ma coś koniecznego i bardzo naglącego do roboty. Szkoły naturalnie nie ma w ten dzień, bo czarny światłodawca musi przecież zaszczycić targ swoją obecnością, a dzieci, jak zwykle wszędzie dzieci, cieszą się, że mogą bąki zbijać przez cały dzień. W każdem mieście lub wsi, gdzie jest szkoła, uczniowie zawsze mają co tydzień 2 dni wolne, niedziela i dzień targowy. Ale na to nikt się wcale nie użala, bo Malgaszom o czas wcale nie chodzi. Nigdzie niema wywieszonej przestrogi, żeby się strzec kieszonkowych złodziei, ale, kto na targu nie ma się na baczności, ten się łatwo przekona własnym doświadczeniem, że jak po całym świecie, tak i na Madagaskarze nie braknie ich wcale.
Tymczasem tyle, bo napadła mnie febra znowu i wcale nie pomaga do pisania, ręka tak chodzi po papierze, jak pijany po nierównej drodze. Czekając z niecierpliwością na odpowiedź od Ojca, tylko naturalnie nie skąpą, a porządny obszerny list, polecam się Jego modlitwom.





Trędowaci żebrzą przy drodze. (Zob. str. 140).





LIST XV.

Tananariwa, 13 sierpnia 1900.
Bardzo mnie ucieszyła wiadomość o powrocie Ojca z missyi i list, za który bardzo dziękuję, przecie doczekałem się listu, już na seryo zaczynało mnie być markotno, bo trzy czy cztery poczty nadeszło z Europy, a do mnie ani pół słówka. I ja niedawno wróciłem do swego posterunku, odprawiałem rekollekcye w Tananariwie. Podczas tych rekollekcyj byłem prawdziwie rozdwojony, bo byłem w Tananariwie, a myślą ciągle przebywałem między moimi biedakami, ciągle niespokojny byłem o nich. Bo też tego roku zima jakby się na nas uwzięła, cały lipiec wicher ciągły bez żadnej przerwy, słońce się pokazuje, ale nie wiele grzeje, a wilgoć i mgły co dnia. W stancyi przy zamkniętych drzwiach i oknie, miałem w dzień +12° C., a często i nie tyle nawet, na dworze było pewno nie więcej jak +6° albo +8° C. w dzień. Może sobie Ojciec wyobrazić, co mieli do zniesienia moi nieszczęśliwi chorzy w tych lichych barakach, okryci jednem tylko lambem. Okropnie dłużyły się mnie rekollekcye, bo, choć w niczem narazie dopomódz moim biedakom nie mogę, zawsze jakoś jestem spokojniejszy, kiedy między nimi jestem. To też, ledwo skończyłem rekollekcye, natychmiast dałem drapaka z Tananariwy. Wróciwszy do siebie, rzuciłem tylko torbę w stancyi i zaraz pobiegłem zobaczyć, co się u moich czarnych piskląt dzieje. Dzięki Bogu, nikt bezemnie nie umarł, ale już kilku nie wiele brakowało do tego. Ledwom się zjawił, zaraz na wszystkie strony odezwały się różne głosy: »Ojcze, zimno! daj co, bo mnie piersi bolą; mnie febra trzęsie; daj choć kawałek płótna, bo rana mnie boli; ryżu nie mam, a głodny jestem bardzo« i t. p. spotkały mnie powitania. Jak tylko nadszedł mój kuchmistrz z menażem i zgotował obiad, zaraz kilku zaniosłem ciepłej polewki, ale naturalnie tym tylko, co najbardziej byli chorzy, a innym dostał się tylko ryż, który kupiłem w Tananariwie.

W sam czas, jakby przeczuwając, że u mnie krucho, nadesłał mi z Rossyi jakiś miłosierny człowiek kilka rubli w liście. Nie wielki to wprawdzie datek, ale w oczach ludzkich tylko, bo w oczach Boga wiele on znaczy. Te bowiem kilka rubli nadesłał mi, niech mu Matka Najśw. stokrotnie wynagrodzi, ubogi człowiek, utrzymujący się z rodziną z pracy rąk. Ale co w sam czas, to w sam czas nadeszły te pieniądze, mam bowiem obecnie dwunastu, których przemocą jakby muszę bronić przed głodową śmiercią, bo ani na żebry pójść nie mogą, ani też sobie jakkolwiek zaradzić. Oddawna już to zauważyłem, ale dokładnie nie umiem sobie wytłumaczyć zkąd to pochodzi, że wogóle ubogi często sobie od ust, jak to mówią, odejmie i uboższego wesprze w niedoli; bogaty przeciwnie, ma wszystkiego dość, a mimo to, nawet ze zbywających mu pieniędzy albo nic nie da, albo jak da, to tyle, że ubogi każdy dałby daleko więcej. Widzę wciąż, że tak jest na świecie, ale dlaczego tak, to dla mnie zagadka, której odgadnąć nie mogę. Są i bogaci ludzie bardzo miłosierni, to prawda, ale też to bardzo rzadkie wyjątki. Dałby Bóg, żeby oni przestali być wyjątkami, toby nie tyle nędzy było na świcie.
Niedawno ciężko zachorował Ojca znajomy, Michał Rabary, ten, co do Ojca list pisał w imieniu chorych (na fotografii ten, któremu ja ranę opatruję, zob. str. 77). Prawdziwie zbudowałem się bardzo z tego człowieka i bardzobym pragnął sam mieć tyle miłości bliźniego, co on. Jak tylko on się położył, poszedłem zobaczyć co mu jest. Skarżył się na piersi, mówił, że go tam wciąż kłuje. Taki doktor, jakim ja jestem, nie może poradzić choremu, ale w każdym razie ratować jakoś trzeba. Widzę, że gorączka się wzmaga, miałem chininę, więc dałem mu zażyć, zgotowałem lekkiej herbaty i po ordynacyi; resztę oddałem w ręce Matki Najśw., bo choćbym i poznał co to za choroba i wiedział, co trzeba dać, to nicbym nie dał, bo nic nie mam. Miałem już odejść, a Michał mówi (było to rano około godz. 10): »przyjdź Ojciec do mnie około 2-giej«. Przychodzę o 2-giej i pytam co chciał, on mówi: »ze mną źle Ojcze, wkrótce umrę, staraj się, żeby zawsze był ryż dla tych dwunastu nieszczęśliwych, co nic nie mają, jak ja umrę, to niech ten ryż Ojciec rozdaje« i powiedział mi nazwisko tego, komu ten ryż miałem powierzyć, to dobry człowiek, on będzie dbał o biednych. »Pamiętaj o mojej żonie; staraj się, żeby wszystkim chorym było lepiej« i t. d. i t. d., o niczem innem nie mówił, tylko o swoich towarzyszach niedoli. Potem spytałem go, czy w samej rzeczy czuje się on coraz gorzej i czyby nie zechciał, żebym go zaopatrzył? »Czuję, że ze mną źle, powiedział, daj mi Ojcze Ostatnie Namaszczenie, bo wkrótce umrę.« Zaopatrzyłem go zaraz, potem odniosłszy Oleje św., wróciłem znowu do niego. Nieco się uspokoił, ale potem znowu ciągle mi polecał, żebym o chorych nie zapomniał. W nocy około 2 godz. przysłał po mnie znowu. Gdy przyszedłem, był w silnej gorączce, ale przytomny, wcale nie majaczył, kazał sobie podać święconą wodę, przeżegnał się, napił się jej trochę, potem znowu o niczem nie mówił, tylko wciąż mi wyliczał, na co mam zważać i o co się starać, żeby chorym było znośniej. We wigilję Św. O. Ignacego przychodzę do Michała i mówię mu: zdaje mi się, że ci trochę lepiej. »Niechciałbyś Ojcze, żebym poszedł do Pana Boga, mówi on, ale zdaje się, że nic z tego, umrę wkrótce, pamiętaj tylko o chorych.« Powiedziałem mu, że jeszcze nie pora mu umierać, jeszcze musi tu popracować (on jeszcze nie ma 30 lat, może ma jakie 22 albo 23). On odpowiada: »wprawdzie trochę mi teraz lepiej, ale to mniejsza, pamiętaj tylko o chorych.« Bardzo się ucieszył i dziękował mi, gdy mu powiedziałem, że do Ojca napiszę, że on chory i poproszę o modlitwy za niego. I on, i jego żona, bardzo mi dziękowali za to. Zbudowałem się bardzo z tego człowieka i zadziwiła mnie zarazem tak wielka miłość bliźniego w Malgaszu, niewielkie mającym wyobrażenie o Bogu. Sam chory, cały okryty ranami, jak to Ojciec widzi na fotografii, biedny jak i inni, a mimo to wcale o sobie nie myśli, tylko o drugich — prawdziwie jest to przykład do naśladowania. Dziękuję Panu Bogu, że mam takiego chorego, przez którego zasługi z pewnością spływa błogosławieństwo Boże na całe schronisko; bardzo mnie on zarazem zawstydza, on świecki, jeszcze prawie napół dziki, tak małe ma pojęcie o Bogu, a ja od tak dawna ksiądz i do tego zakonnik, a tak mnie jeszcze daleko do tego, żeby choć w części być podobnym do tego Michała. Obecnie lepiej mu nieco, ale kto wie, czy wyzdrowieje, bo bardzo lichy, bardzobym żałował, gdyby on umarł, bo wiele dobrego robi ten człowiek między chorymi. Drugi podobny temu wzór poczciwości, to żona Michała — opiekuje się uboższymi, rozdziela im ryż i t. d., a męża pielęgnowała z prawdziwie wzorową cierpliwością, chociaż, obsługując tak ciężko chorego dzień i noc, wcale nietrudno o niecierpliwość. Jak Najśw. Panna pozwoli wystawić schronisko i urządzić go tak, jak mam zamiar, byłbym bardzo rad, gdybym mógł znaleźć między moimi ze czterech mężczyzn i ze cztery kobiety z takim poświęceniem i tak poczciwych, jak ten Michał i jego żona, zaraz przeznaczyłbym ich na infirmarzy i infirmarki.
Z tego co Ojcu teraz opowiem, może Ojciec uformować sobie wyobrażenie o sile zębów i stanowczości żołądka Malgaszów. Otóż przykład: widziałem kiedyś, jak Malgasze zabiwszy barana, osmalili go nad ogniem, tak jak u nas wieprza smalą, ćwiartowali go razem ze skórą do gotowania. Zadziwiło mnie to i opowiadam o tem jednemu z naszych Ojców, jako coś nowego. Ten Ojciec mi mówi: »niedawno jesteś Ojciec między Malgaszami, dlatego cię to dziwi, barania skóra (tutejsze barany wełny wcale nie mają, tylko szerść, jak psy, koty i t. p.), jeszcze nie tak twarda, ale Malgasze jedli przedtem woły ze skórą, obecnie rząd zabrania im to, bo wołowe skóry stanowią znaczny artykuł wywozu, ale jak się uda to ukradkiem i teraz jeszcze zjadają wołu ze skórą.« Nic nie odpowiedziałem mu na to, ale i nie wierzyłem — ot kpi sobie stary ze mnie nowicyusza — pomyślałem sobie.
Tymi dniami zaczął O. Burdon odbywać wizytę prowincyalską, jak zwykle co roku. Będąc u mnie, dał chorym małą jałmużnę, może po 2 czy po 3 su przypadło na każdego. Chorzy złożyli się i wysłali kilku z pomiędzy siebie, mogących jeszcze dobrze chodzić, żeby kupili mięsa. Zadziwiło mnie, gdym zobaczył, że niosą czarne mięso, popatrzałem zblizka, a to wół poćwiartowany ze skórą razem i ze szerścią. Moi chorzy podzielili się tem mięsem, a potem oskrobawszy szerść, gotowali ze skórą, własnym oczom wierzyć nie chciałem. Wracam do siebie i pytam mego kuchmistrza: czy Malgasze jedzą wołu ze skórą? on zdziwił się bardzo tem pytaniem i mówi: »któżby skórę odrzucał, wszak to doskonała rzecz, zwłaszcza jeżeli wół tłusty.« Ale jakże to pogryźć i strawić? — pytam. On też pytaniem odpowiada: »a mięso jak, czy to nie wszystko jedno, mięso i skóra?« Na to już odpowiedzi nie miałem.

Nie pamiętam, czym Ojcu już napisał, czy nie, że moi chorzy bardzo Ojcu dziękują za łaskawe zajęcie się ich losem. Pokazałem im Missye z maja i czerwca, gdzie są ich portrety, bardzo byli kontenci, widząc, że o nich czytają w Europie w tych wielkich papierach drukowanych, jak nazywają Missye katolickie; powiedzieli: »da Bóg, że uzbiera dla nas jałmużnę ksiądz Czermiński, kiedy nas tam widzą.« Ich podziękowanie dla Ojca brzmi tak:
Misaotra izahay Mompera Tseremisiky wymawia się: misáutr izaháj Mompér Tseremi’siky — dosłownie znaczy: misaotra izahay = my dziękujemy, Mompera = księdzu. Nazwisko Ojca wymówić nie mogą jak trzeba, próbowali nieraz, ksztuszą się, wykrzywiają gęby, ale nic z tego — wszystkie usiłowania nadaremne.
Nie długo trwało to polepszenie u Michała, o którem Ojcu wyżej napisałem, w kilka dni potem, znacznie się pogorszyło, a 5 b. m. w święto Matki Boskiej Śnieżnej (ad Nives 5 sierpnia) po Mszy św. skonał. Polecam modlitwom drogiego Ojca duszę tego poczciwego człowieka. Właśnie odprawiwszy pogrzeb, kończę ten list.
Tutaj już zaczyna się mieć ku wiośnie, zaczyna słońce przypiekać, nadejdą wkrótce znowu najrozmaitsze tarapaty z deszczami i piorunami, mniejsza już z tem, ale przynajmniej moi chorzy nie będą tak cierpieć od zimna.
Niech się Ojciec nie dziwi i nie bierze mi za złe, że tak często wysyłam listy do Ojca, bo to rzecz prosta, a mianowicie: będąc jedynym przedstawicielem Polonii na Madagaskarze, przynajmniej środkowym, korzystam z okazyi, żeby choć listownie pomówić swoim językiem, kiedy ustnie nie można, to raz, a powtóre, muszę korzystać z czasu, t. j. pisać, póki nie jestem sam trędowatym, bo jak się zarażę, to ani pisywać nawet, nietylko mówić nie będę mógł. Oczekując z niecierpliwością listu od drogiego Ojca i polecając się Jego modlitwom wraz z mojemi czarnemi piskętami, pozostaję najniższym w Chr. sługą.





Trędowata zbiera trawę do palenia. (Zob. str. 142).





LIST XVI.

Tananariwa, 28 sierpnia 1900 r.

Posyłając Ojcu fotografie, które mogłem na razie dostać, do Missyj katol., korzystam z tej sposobności, żeby wyprowadzić z błędu tych przynajmniej, którzy czytają Missye katolickie, jeżeli już może słyszeli, albo usłyszą o moich trędowatych to, co ja nie tak dawno temu słyszałem i nieraz jeszcze słyszę. Zwiedzało moje quasi schronisko kilkanaście osób, między któremi byli też niektórzy dość wysocy urzędnicy, i tak się wyrażali: »Biedni to ludzie ci trędowaci to prawda, ale trzeba ich napędzać do pracy — mają ziemię, niech ją uprawiają, bo inaczej będą musieli głód cierpieć« — albo: »cierpią ci trędowaci, jak i wszyscy inni, bo to ciężka choroba, ale nie są oni znowu tutaj tak nieszczęśliwi, mają pola manioku, patatów i t. p., z missyi dostają ryż, cóż im więcej trzeba? trudno więcej wymagać« i t. p. mnóstwo innych zdań słyszałem. Nie wierzyłem własnym uszom i sądziłem, że to wszystko, choć nie na miejscu wprawdzie, jednak żarty tylko; mówię niektórym, co takie wywodzili teorye, ależ proszę spojrzeć na tych biedaków, czy oni są w stanie tyle pracować, żeby z tego mogli wyżyć? Na to dostałem odpowiedź: »No tak, ale, przecież gdyby zechcieli i nie byli leniwi — Ojciec ich znowu zanadto rozpieszcza.« Dałem pokój, bo co z takimi gadać, szkoda czasu, bo to tyle warto, co grochem o ścianę rzucać. Wiem, że nie jedna z tych zwiedzających osób wyjechała do Francyi, gdzie inaczej też nie będzie gadać. Oprócz tego dowiedziałem się, że we Francyi już mówiono i pisano o tutejszych trędowatych w ten sposób:
»W missyi środkowego Madagaskaru mają Ojcowie i schroniska dla trędowatych. Tym chorym nie najgorzej się tam dzieje, uprawiają pola manioku i innych rzeczy, są pielęgnowani, zdają się tam być szczęśliwymi. Że cierpią, toć prawda, lecz trudno inaczej, bo są trędowaci.«
Rzecz prosta, że każdy co usłyszy coś podobnego od kogoś, co sam osobiście zwiedzał schronisko, a przeczyta w Missyach zupełnie co innego i to wprost przeciwnego temu, pomyśli, że ja albo kłamię (co grzecznie wyrażą »troszeczkę przesadza«) albo znowu chciałbym mieć dla moich chorych niewiedzieć jak wykwintne utrzymanie i wcale nie będzie się spieszył z jałmużną. Na cóż im jałmużna, pomyśli sobie, kiedy mają wszystkiego pod dostatkiem, lepiej dać tam, gdzie rzeczywiście potrzeba. Mnie się zdaje, że tego rodzaju gadaniny, jest to nic innego, jak tylko zręczny fortel, którego dyabeł używa, żeby odwodzić miłosiernych ludzi od dobrych uczynków, jakiemi są wszystkie jałmużny, bo o wykwintnem utrzymaniu dla moich chorych, wcale nie myślałem i nie myślę. Nietylko do kłamstwa, ale do najmniejszej nawet przesady przyznać się nie mogę, czego najlepszym dowodem może być to, że ze wszystkiego tego com tylko Ojcu dotychczas napisał o moich chorych, odkąd pomiędzy nimi jestem, nietylko nic cofnąć, bez rozminięcia się z prawdą nie mogę, lecz przeciwnie, mógłbym nie jedno dodać o czem zamilczałem. Proszę zaś zwrócić uwagę na znaczenie tych pięknych frazesów i osądzić, czy to się zgadza z prawdą: »trzeba ich napędzać do pracy, żeby głodu nie cierpieli« — choćby ci ludzie byli i najpracowitsi, czy mogą pracować, proszę o tem sądzić z fotografij, np. tej kobiety co zbiera suchą trawę do palenia. Dalej: »nienajgorzej chorym się dzieje, uprawiają pola manioku, patatów i t. p....« Najpierw, spojrzawszy na fotografię, proszę powiedzieć, czy taki chory jest w stanie uprawiać ziemię. Powtóre, co do pól, wprawdzie dał rząd dla moich chorych, jak już to Ojcu kiedyś pisałem, kawał ziemi, ale, podzieliwszy ten grunt między moich chorych, na każdego przypadnie kilka metrów zaledwie, czy taki kawałeczek można nazwać polem? Do użyźniania tej nie ziemi, ale gliny, chorzy mają tylko popiół i nic więcej, a choćby to była i najżyźniejsza ziemia, przypuśćmy, czy z takiego kawałeczka można zebrać tyle, żeby się żywić przez pół roku przynajmniej? Maniok zasadzony, dopiero po upływie dwóch lat zdatnym jest do jedzenia, a przez ten czas co jeść? Zebrał ktoś, przypuśćmy, maniok i wkrótce go zjadł, a potem co ma jeść do nowego zbioru? Każdy chory, co może cośkolwiek jeszcze robić, pracuje dla siebie, a inni jak mają się utrzymywać? Między moimi 150 chorymi z biedą znalazłem 30 jako tako zdolnych do roboty, gdyby nawet nie każdy dla siebie pracował, ale dla ogółu, czy tych 30 są w stanie wyżywić swoją pracą wszystkich? Ot dajmy lepiej pokój temu, bo kto wie, ilebym musiał papieru zapisać, gdybym chciał wykazać wszystkie niedorzeczności takich gadanin, które są niczem innem, jak przelewaniem z pustego w próżne.
Szkoda mi tego czasu, com użył na napisanie tego, co tu napisałem, ale trudna rada, potrzebuję jałmużny dla moich nieszczęśliwych chorych, więc musiałem poświęcić ten czas, żeby wykazać głupstwa, które mogłyby powstrzymać ludzi od dawania takowej. Bojowaniem jest życie człowieka na tej ziemi, nigdzie nawet w najświętszych rzeczach, jak np. ratowanie nieszczęśliwych, bez walki się nie obejdzie. Zresztą niech drogi Ojciec zrobi, jak Mu się podoba, proszę to, co tu piszę, umieścić w swoich Missyach, lub nie, ja napisałem tylko dlatego, że kiedy we Francyi już tak gadają, to i do nas dojdzie to samo, tylko może nie tak samo, ale jeszcze więcej upiększone, a mniej prawdziwe, bo wiadomo, że fama volando crescit i łatwo może to Ojcu przeszkodzić w zbieraniu dla mnie jałmużny.

Teraz wytłumaczę Ojcu trochę fotografie, bo może nie wszystko tam będzie zrozumiałem dla nieznających tutejszych stosunków i zwyczajów. Trędowaci piorą bieliznę — w tej dziurze na dole woda, którą jeden z piorących nabiera kwartą przymocowaną do patyka i leje dna bieliznę; inaczej prać nie mogą dla braku wody. (Zob. rycinę na str. 120 i 121). Wygląd schroniska w zimie — na zimę trawa usycha, a z drzew niektórych liście spadają. Trędowaci żebrzą przy drodze — żebrzący siedzą obok drogi, na której być im nie wolno, tylko koszyczki stawiają na drodze do których kto łaskaw, rzuca jałmużnę. Proszę tylko uważać, z jaką ostrożnością to robią, żeby się czasem nie zarazić. (Zob. rycinę na str. 128).

Trędowata bez palców u rąk szyje. (Zob. str. 142).

Trędowata zbiera trawę do palenia — tę trawę trzeba ucinać przy korzeniu. Malgasze robią to łopatką, która u nich nazywa się angady, tą łopatką oni wszystko robią: kopią, odgartują, ucinają trawę i t. d. Ten kosz, w którym jest trawa, nazywają oni sobi’ky = sub’ik. Te subiki robią z tejże samej trawy co i rogóżki i noszą w nich wszystko; innych koszyków tu nie widziałem. (Zob. rycinę na str. 136). Trędowata niosąca wodę — jak wodę, tak wogóle wszystko noszą Malgasze na głowie przeważnie. Trędowata szyje — ta kobieta nie ma ani jednego palca; kto inny nawlecze jej igłę, a ona dwoma rękami przeciąga ją przez płótno; pewno, że nie jest dobrze uszyte to co ona robi, ale radzi sobie biedaczka jak może. (Zob. rycinę na str. 141). Kobiety trędowate w żałobie — Malgasze tak wyrażają żałobę: mężczyźni noszą czarne koszule spadające niżej kolan; kobiety nie splatają włosów w warkoczyki, jak zwykle (zob. rycinę »Kobiety trędowate w Ambahiwuraku«), tylko chodzą rozczochrane. Przedtem do żałoby należało jeszcze nie mycie się wcale przez cały czas żałoby, ale teraz to już zdaje się ustało; jak długo noszą żałobę, nie wiem dokładnie, ale w każdym razie nie długo, parę miesięcy zaledwie. Na fotografii ta kobieta co w środku, jest to żona poczciwego Michała, o którego śmierci już Ojcu pisałem; te inne po bokach, to krewne i znajome, które ją pocieszają. (Zob. ryc. na str. 147). Bawiące się dzieci trędowate — domek i figurki na ziemi, mające wyobrażać żołnierzy pieszych i konnych, dzieciaki same porobiły z gliny. Jak przy takiej pracy wyglądają ręce i koszule dzieci, to Ojciec sam łatwo się domyśli. (Zob. rycinę na str. 155). Staruszka je łyżką przywiązaną do ręki — dla tych co wcale palców nie mają, kazałem porobić blaszki z kawałkiem rurki, w którą się wkłada łyżka, ta blaszka przywiązuje się choremu (owinąwszy ją szmatką, żeby nie raniła) do ręki i tym sposobem, choć wprawdzie nie arcywygodnie, ale sam może łyżką jeść, bez tych blaszek muszą jeść jak zwierzęta prosto z miski. (Zob. rycinę na str. 159). Radbym mieć coś praktyczniejszego dla tych biedaków do przymocowania łyżki, ale nic jeszcze nie wymyśliłem. Gdyby Ojcu co przyszło na myśl, proszę z łaski swej do mnie napisać. Wnętrze izby i gotowanie ryżu — całe bogactwo izby składa się z tej podartej rogóżki na ziemi i paru garnków; to co na fotografii widać na ścianach, to nic zgoła nie jest, są to tylko plamy porobione przez ściekający deszcz. Rynka podparta dwoma kamykami i przykryta pokrywką, stanowi całą kuchnię. Pod tę rynkę podsuwa chory zapaloną trawę i tym sposobem gotuje ryż, czy co mu tam Bóg da na obiad lub kolacyę. Garnek obok rynki stojący, stanowi spiżarnię — w nim chowa się ryż, a we wielkim garnku w kącie izby, woda do picia i gotowania — ot i cały apartament najszczegółowiej opisany. (Zob. rycinę na str. 163).

Z tych kilku fotografij może Ojciec łatwo sobie wystawić, co to czasu stracić i co nacierpieć się muszą biedni chorzy, nim zaradzą sobie w tem wszystkiem, co im do codziennego życia niezbędne. Ot choćby nie dalej biorąc jak to zbieranie suchej trawy, czy to mało czasu i pracy wymaga przy takich rękach, albo wody przynieść; nie tak to łatwo z takiemi rękoma i na takich nogach spuścić się kilkaset kroków w dół do jamy, w której się woda znajduje, naczerpnąć tej wody i z nią wygramolić się napowrót do góry. Cieszy mnie nadzieja, że ci wszyscy, co zobaczą te fotografie, zrozumieją nieco dokładniej, dlaczego mnie tak pilno do nowego schroniska, a mianowicie: żeby nietylko ulżyć moim biednym chorym co do ciała, ale żeby módz więcej zająć się ich duszami. W obecnym stanie rzeczy bardzo trudno, prawie niemożliwe, żeby, taki chory pomyślał więcej o Bogu, o własnej duszy i o zazierającej do niego śmierci, gdyż on od rana do nocy musi myśleć tylko o tem, jakby podtrzymać to swoje nędzne życie — jak zaś to będzie miał, choćby jak najubożej, ale zabezpieczone, wtedy zwróci się więcej do Boga. To całe rozwiązanie zagadki i jedyna przyczyna, dlaczego ja tak pragnę mieć jak najprędzej schronisko z zabezpieczonem utrzymaniem. Kiedy ci, co będą patrzeć na te fotografie, zrozumieją lepiej dlaczego mnie tak pilno, a Matka Najświętsza zagrzeje ich serca do litości, to i jałmużna będzie prędzej i obficiej nadchodzić, a przez to prędzej będę mógł urzeczywistnić moje pragnienia.
Miałbym jeszcze nie jedno do powiedzenia Ojcu, ale na dziś, chyba już dość, bo czas nie pozwala dłużej bazgrać. Czekając na odpowiedź od drogiego Ojca i polecając się Jego łaskawym modlitwom, pozostaję najniższym w Chrystusie sługą.








LIST XVII.

Tananariwa, 13 października 1900.

Bardzo Ojcu dziękuję za list, datowany: Kraków, 7/8 1900, który odebrałem 25/9 1900. Pomyślne wiadomości przesyła mi Ojciec o jałmużnie; daj Boże częściej tak, to może wreszcie doczekam się, że będzie mogło schronisko zacząć się budować. Widocznie Matka ze swego cudownego grodu nadsyła wsparcie. Jeżeli Ojciec łaskaw, to proszę w Missyach katolickich podziękować w imieniu moich chorych Parafjanom częstochowskim za ich miłosierdzie, bo nie widzę narazie innego sposobu podziękowania im. Ich składka niejedną cegiełkę przysporzy do wybudowania kościoła Najświętszej Częstochowskiej Mateczki w nowem schronisku. Codziennie będziemy prosić Najświętszą Matkę, żeby stokrotnie wynagrodziła ten dar swoim parafjanom. Ale nie bez przykrości dowiedziałem się z listów, które odebrałem z kraju, że w Częstochowie był pożar w klasztorze i kościele. Na szczęście, kaplica z cudownym obrazem ocalała. Jeżeli Ojciec ma jakie bliższe szczegóły o tem, to proszę mi z łaski swej udzielić. Pisano mi, że wieża podczas pożaru runęła i szkody ogromne porobiła. Jacy miłosierni ci Częstochowianie; mając we własnej parafji takie straty, pewno z ostatniego ciągną, żeby to odrestaurować, a pomimo to jeszcze i moim biednym chorym dopomagają. Niech im Ojciec w Missyach przynajmniej przeszle serdeczne »Bóg zapłać«, jak od moich chorych tak też i ode mnie, bo więcej zrobić nie możemy, ale Matka Najświętsza z pewnością wysłucha nasze choć niegodne ale szczere prośby i wynagrodzi im to stokrotnie. Pewno Ojciec pamięta jeszcze, z jakiem oburzeniem czytaliśmy to, co pisał z Indyj X. Wehinger, mianowicie że prosił o jałmużnę dla swoich trędowatych jakiegoś bogatego Indyanina, a ten Indyanin odpowiedział, że mu da sutą jałmużnę, ale pod warunkiem, że X. Wehinger kupi za te pieniądze arszeniku i wytruje wszystkich trędowatych.

Otóż opowiem Ojcu jedno zdarzenie w tym rodzaju, ale bardziej jeszcze oburzające, niż ten brak miłosierdzia u Indyanina: Pewien ktoś, mniejsza o to kto, nomina odiosa, wyczytawszy w Missyach katolickich w jakiej okropnej nędzy są moi trędowaci, zapragnął im pomóc w niedoli. Bierze moje listy, które Ojciec wydrukował w Missyach, i idzie, żeby wyprosić gdzie i co się da dla moich biedaków. Zachodzi do pewnego bardzo zamożnego pana, pokazuje temu panu opisanie stanu trędowatych i prosi przytem, żeby się przyczynił do składki na odbudowanie schroniska. Ten bogaty pan, wysłuchawszy wszystko i nieco się namyśliwszy, mówi: »nie wiem i nie rozumiem doprawdy, dlaczego rządy tolerują takich chorych; przeciąć najlepiej, wszystkim we łby popalić i skończona sprawa.«

Kobiety trędowate w żałobie. (Zob. str. 142).

Ktoby przypuścił, że taka odpowiedź mogłaby wyjść z ust Polaka, a zatem prawdopodobnie katolika. Niestety jednak tak było, o ile wiem. Że Indyanin będąc poganinem, coś takiego powie, to jeszcze łatwo da się zrozumieć; trudno bowiem, żeby poganin miał należyte pojęcie o miłosierdziu chrześcijańskiem. Ale żeby Polak tak się zapatrywał po barbarzyńsku na rzeczy, doprawdy, trudno sobie wytłumaczyć. Wie Ojciec, że kiedy słyszę o czemś podobnem, to zawsze przychodzi mi na myśl: czy tak samo zapatrywałby się na rzecz taki, co tak praktycznie radzi, jak ten pan np., gdyby sam był trądem dotknięty? — Że nie prosiłby nikogo żeby mu w łeb wypalił — to rzecz jasna, ale ileby on zaraz znalazł racyj i racyjek na swoją obronę, gdyby przyszło mu opuścić ten świat, żeby innych przypadkiem nie zarazić. Jakby powstawał na nieludzkość rządów, któreby w ten sposób przecinały zarazę. A z jak głupią i wystraszoną miną patrzyłby w lufę karabinu zwróconą do jego łba, aj, aj, aj, aż mnie śmiech zbiera, kiedy sobie to w myśli wystawiam. Pisząc to, mimowolnie roześmiałem się i przypomniałem sobie wiersz, który kiedyś, sam nie wiem już, gdzie, kiedy i od kogo słyszałem, czy czytałem: »żołnierzowi co grał zucha, wszystkich łaje i potrąca, świsnął szablą koło ucha i z żołnierza masz zająca.« Taki praktyczny doradca wszystkim trędowatym pali w łeb i w jednej chwili uwalnia społeczeństwo od tej strasznej plagi; ale gdyby sam dostał trądu (co wcale nietrudno, bo nad Bałtykiem na dobre rozgospodarowuje się ta choroba, a to przecie niedaleko od Polski) i przyszłoby mu zażyć ołowianą pigułkę, to pewno krztusiłby się tak, że gdyby to zrobił na scenie, mury teatru drżałyby od oklasków.
Niech się Ojciec drogi nie dziwi, że przedtem regularnie, co poczta, wysyłałem do Ojca list (mówiąc bez ogródek, zanudzałem Ojca moją gadaniną), a teraz cały miesiąc przerwy. Powód tego następujący: niedawno byłem zajęty gośćmi wcale nieproszonymi i niepożądanymi, mianowicie, gdzieś, nie wiem skąd, dostałem silnego kataru. To jeszcze głupstwo, myślę sobie, katar przecie nie choroba i zabieram się już do pisania do Ojca, ale człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi; chciałem pisać, nie udało się, bo do kataru przyłączyła mi się febra z niezłą gorączką; potem nadszedł kaszel, reumatyzm w krzyżach, newralgia i jeszcze jakieś licho, nie wiem co to było, dość na tem, jak się to wszystko razem wzięło do jego tatarskiej mości, tak ani rusz było cokolwiek robić — ledwo że brewiarz odmawiałem. Za łaską Bożą wylizałem się z tego wszystkiego, ale pocztę straciłem i dlatego dopiero teraz piszę. To wszystko jednak fraszki, gdyby się te choroby nie skończyły, byłbym jakiś list, choć z trudnością, ale nabazgrał; najbardziej stanęło mi na zawadzie to, że byłem siarczyście zły i spodziewałem się, że lada chwila przyjdzie popieścić którego z czarnych dygnitarzy moim kawowym pocieszycielem. Przedtem jakoś trochę było ucichło, a teraz na nowo zaczęli ci podwójci, wójtowie i t. p. hołota pędzić chorych kijami i kamieniami, żeby trawy do palenia nie zbierali w pustyni i nie żebrali przy drogach. Czy jaki nowy rozkaz dostali w tej mierze, czy co innego się stało, ale jak szaleni uganiają całemi dniami po pustyniach i prześladują nieszczęśliwych trędowatych. Moje szczęście, że nie poszedłem do Tananariwy kurować się, bo może byłaby jaka awantura w samem schronisku. Dowiedziałem się ubocznie, że, kiedy jestem w domu, ci czarni dostojnicy nie śmią się bardzo zbliżać do schroniska; ja też z tego powodu nigdy nigdzie nie odchodzę, a kiedy idę na zebranie do Tananariwy, to jak najprędzej powracam. Kiedy i jak się to wszystko skończy, Pan Bóg raczy wiedzieć, ale narazie moi biedni chorzy są w porządnie przykrem położeniu i trudnem zarazem, bo jeść zgotować przecież trzeba, a niema czem palić. Pocieszam moich biednych chorych jak mogę, miną nadrabiam, żeby moje czarne pisklęta na duchu nie upadły, sam sobie tłómaczę, że przecież, jak nic na świecie, tak też i to nie dzieje się bez woli Bożej, jednak mimo to wszystko jestem w takiem usposobieniu, że miałby czego pożałować ten, ktoby mi teraz w drogę zalazł. Ha, trudno inaczej na tym świecie; niema kącika bez krzyżyka. Zlituje się Matka Najświętsza, to będzie nam lepiej, a tymczasem trzeba w praktyce zastosować nasze wołyńskie przysłowie: terpy kozacze, atamanom budesz — cierp kozaku, będziesz atamanem. Jak już jest, to jest, dziej się najświętsza wola Boża. Staram się kochać bliźnich jak samego siebie, nie sądzić i nie mieć nienawiści do nikogo, ale otwarcie Ojcu się przyznam, że tego praktycznego doradcę, co w łeb wszystkim trędowatym wypaliłby, strawić nie mogę i czuję, że z przyjemnością pogłaskałbym go po grzbiecie moim kawowym pocieszycielem, za to jego arcymądre powiedzenie.

Teraz tutaj wiosna, polegająca na tem, że będzie jedna lub druga burza i może parę kwart deszczu, ale za to posucha i upały do lata co się zowie. Lato zaczyna się tutaj w grudniu i wtedy deszcze. Niewolno zbierać trawy do palenia w pustynie, ale jeść przecie ugotować trzeba co dnia, więc powiedziałem moim chorym, żeby poobcinali gałęzie z drzew, których mamy kilkanaście koło baraków. Drzew całych wyrąbać niewolno bez pozwolenia rządu na każde drzewo osobno, ale o gałęziach nic nie powiedziano. Moje czarne pisklęta wzięły się zamaszyście do roboty, kto tylko mógł i czem mógł, to ciął. Jest kilka siekier, noże, nożyki, nagadi (łopatka malgaszska, zob. rycinę »trędowata zbiera trawę do palenia«), wszystko było w ruchu; drzewa aż nadto poobcinane. Na parę dni będzie przy czem strawę ugotować, a potem jak będzie, bo to w ręku Matki Najświętszej. Drzewa staranniej okrzesane niż potrzeba, ale za to doświadczamy nieźle, co to znaczy upał. Zdaje się, że słońce jakby ciągle przypominało: »pamiętajcie, że jesteście w Afryce«. Moi biedni chorzy nie zyskują na tem, bo kiedy upał, to cierpią więcej, tak zupełnie jak kiedy zimno. Wtedy im nieco lżej kiedy ani za zimno, ani za gorąco. Kiedy nieco pochmurno, to wiatr porządnie dokucza chorym, zwłaszcza gorzej poranionym, ale kiedy czasem wiatr ustaje a upał niezły przytem, wtedy rany tak czuć, jakby trąd sadził się na to, żeby pokazać co potrafi. Jużem sobie obmyślał wentylację łagodną ale ustawiczną i proszę ciągle Matkę Najświętszą, żeby prędzej pozwoliła do skutku to przyprowadzić. Przedtem tu ciągle gadali i pisali, że zmiana pogody przy zmianie pór roku zabija wielu chorych; ja ciągle stałem uporczywie przy swojem, t. j. że moi chorzy giną z głodu i nędzy, nie ze zmiany powietrza. Teraz mam jasny tego dowód. Dostałem kilka razy ubocznie, t. j. nie przez Ojca (z tych pieniędzy co Ojciec przysyła nie biorę ani centa, gdyż inaczej nigdybym nie mógł zebrać potrzebnej sumy na budowanie) jałmużnę od kilku osób, trochę inaczej zapatrujących się na rzeczy, niż ten praktyczny doradca, co to wystrzelałby trędowatych, żeby przeciąć zarazę, kupiłem za te pieniądze ryżu dla najuboższych, co nie mogą sobie wcale zaradzić, a najbardziej chorym zanoszę codzień trochę zupy. Wszystko to zdaje się niewiele mogłoby pomóc, jednak już trzecia pora roku zmienia się od tego czasu, a ja pochowałem wszystkiego dwóch, którzy umarli z trądu (jedna staruszka mająca już może więcej niż 60 lat, a drugi to ten Michał, o którym Ojcu nieco szczegółów opisałem), a z głodu nikt nie umarł. Było między moimi chorymi w tym przeciągu czasu dość rozmaitych kłopotów, jak: febra, reumatyzmy, rozmaite żołądkowe choroby i t. p. skutki grzechu pierworodnego to prawda, ale nikt jeszcze oprócz tych dwóch nie umarł, gdy tymczasem przedtem, t. j. nim dostałem te pieniądze, za które dokupiłem ryżu, co tydzień regularnie 3, 4, albo i więcej pogrzebów.
Gadanina funta kłaków nie warta; »przy zmianie pory roku, wielu ich umiera w jesieni«, jak niema co jeść, to nietylko trędowaci, ale najzdrowsi mrą jak muchy. Ot, jak trzy pory roku zmieniło się, a jeszcze u mnie nikt nie umarł od zmiany pogody. Tymczasem tyle; da Bóg życia, to wkrótce znowu zabiorę Ojcu trochę czasu na czytanie mojej bazgraniny. Bardzo proszę o łaskawą pamięć w modlitwach.








LIST XVIII.

Tananariwa, 13 listopada 1900.

U was zima, wszyscy myślicie o piecach, a tu przeciwnie, kończy się wiosna, a grudzień rozpocznie właśnie tutejsze lato. Jeszcze się nie rozpoczęła na seryo deszczowa pora, ale już się powoli na to zanosi. W dzień WW. Świętych spadł tu pierwszy deszcz. Sam deszcz jeszcze był niewielki, ulewnym nazwać go nie można, ale padał pod dobrą przygrywką; grały pioruny porządnie, aż miło było słuchać. Przedtem przez kilka tygodni były nieznośne upały, chmurzyło się ciągle, ale nic zawsze z tego wszystkiego, ani kropelki deszczu, tylko czasem dał się słyszeć bardzo oddalony, głuchy huk grzmotów, tak jakby gdzieś aż z morza niby ten odgłos do nas dochodził. Teraz jak się zachmurzy, to pioruny sypią się jak z worka, a walą co się zowie, tak zupełnie, jakby się chciały popisywać który lepiej urżnie. Proszę Ojca, ja nie mogę sobie jednej rzeczy wytłumaczyć, w jaki się to sposób dzieje, mianowicie: zacznie się tu czasem burza pod noc, pioruny walą siarczyście, lubię to wprawdzie słuchać, ale szkoda mi nocy, więc poleciwszy grzeszną mą duszę i wszystkich moich chorych opiece Matki Najświętszej, kładę się spać. W nocy nic a nic nie słyszę i tuż nade mną trzaskające pioruny nie budzą mnie wcale, chyba, że który urżnie już w samą prawie chatę. Niechże w nocy zastuka do furty który z chorych, to zaraz się budzę i idę do wołającego. Furtka jest o jakie 20 kroków od mojej chaty, no i przecież stukanie człowieka nie jest tak silne jak huk pioruna, a mimo to ja go słyszę.
Przypatrując się burzy wieczorem dnia 1 listopada, widziałem jak kilkanaście piorunów spadło odrazu w jednym punkcie w górach, niezbyt daleko od mieszkań moich chorych. Naturalnie, że nie mogę Ojcu powiedzieć wiele spadło tam piorunów, bo któżby to mógł porachować, ale posypały się wszystkie razem. Dwie wstęgi ogniste pobiegły po niebie, a z tych wstęg posypały się pioruny na góry. Trwało to może ze 3 albo 4 sekundy, a po chwili dał się słyszeć odpowiedni grzmot. Te pioruny nie padały jeden po drugim, ale urżnęły naraz wszystkie i dlatego utkwiło mi to w pamięci, bo pierwszy raz w życiu widziałem coś podobnego. Wszędzie naokoło waliły pioruny swoją drogą i dość obficie, ale tak jak zwyczajnie spadają. Co to za prześliczny był widok! a jaki przytem pouczający zarazem. Patrząc na to, doskonale człowiek widzi, jak wielki, jak potężny jest Bóg, oraz namacalnie przekonywuje się, jakim on jest nic nie znaczącym prochem wobec tego Boga, którego ośmiela się obrażać. Kiedy gruchnie taka salwa piorunów, to w jednej chwili to tak bardzo kochane i nadymające się »ja« gdzieś znika zupełnie, jakby go nigdy nie było, tak, że mimowolnie przychodzi na myśl: »co to, krucho z tobą? teraz nadmij się głupi prochu i pokaż co znaczysz i co możesz!« Szkoda, że nie można było tego odfotografować, miałby Ojciec piękną ilustracyę do swoich Missyj kat.


Bawiące się dzieci trędowate. (Zob. str. 142).

Dzięki Bogu, wiosna minęła szczęśliwie. W dzień Wszystkich Świętych pochowałem jedną staruszkę, to prawda. Ależ trudno znowu wymagać, żeby trędowaci nie umierali, jednak cieszy mnie nadzwyczaj, że nie z głodu umierają. Chociaż stosunkowo bardzo niewielu straciłem, ale trochę rozmaitości mieliśmy tej wiosny. Wkradła się między moje czarne pisklęta febra i na dobre zaczęła bruździć. Ustawicznie wołali mnie w dzień i często w nocy: »Chodź Ojcze, zobacz chorą kobietę, bo z nią już bardzo źle.« — »Spiesz się Ojcze, bo ten człowiek ciągle omdlewa, może wkrótce umrze«. — »Daj mi co Ojcze, i rany opatrz, bo mnie bardzo bolą« i t. p. wołania powtarzały się bez końca prawie codziennie przez cały październik. Naturalnie, że pomóc nie mogłem, bo doktorem nie jestem, a choćbym nim i był, to leków żadnych nie mam, więcbym również nic nie zrobił; ale dzięki Bogu, nie umarli, bo Marka Najśw. widocznie Sama leczyła. Wołają, że ktoś bardzo chory — idę, pytam: co ci jest? »Ojcze, boli mnie wewnątrz wszystko.« Rzecz jasna, że z tej odpowiedzi, taki zwłaszcza medyk, jakim ja jestem, mądrym być nie może, no ale przecież coś trzeba zrobić, żeby chory widział przynajmniej, że chcę mu pomóc. Więc, rozpytawszy o więcej nieco szczegółów, mówię mu: czekaj, bracie, zaraz coś ci dam. Mam trochę czerwonego wina, wlewam łyżkę albo dwie do szklanki, wpuszczę do tego wina kilka kropel święconej wody, zmówię »Zdrowaś Maryo« prosząc Najświętszą Matkę o uzdrowienie biedaka, jeżeli Jej wola i łaska, i daję to wino wypić choremu — ot i po całej kuracji. Jedynie więc tylko Matce Najśw. zawdzięczam, że moje czarne pisklęta nie giną jak muchy. Niejeden zaś ciężko chory, nieraz nawet jakby zazierający już do grobu, przyszedł do zdrowia przez pobożne przyjęcie Ostatniego Namaszczenia, bo lekarstw żadnych nie dostawał. Koniec końcem, że febrze kampania nie udała się tej wiosny wcale, daj Boże, żeby tak dalej było. Widzę wyraźnie, że po ludzku sądząc, dla trędowatego lepiej jak umrze, mimo to, bardzo mi przykro, gdy którego z nich tracę, a przeciwnie bardzo mnie cieszy, gdy którym mocno rozchorowany, znowu wyzdrowieje i jest już tylko trędowatym bez żadnej innej biedy.

Co słychać u Ojca z jałmużną, przybywa, czy nie?[4] Wprawdzie uważają mnie moi czarni pacyenci, jeżeli niezupełnie, to przynajmniej pół na pół za wyznawcę Eskulapa, jednak nie przeszkadza to, że przytem jak byłem, tak jestem kapcanorum kapcanissimus kapcan, to jest nie ja jako Beyzym, ale jako zawiadowca tego niby schroniska trędowatych. U moich biedaków taka nędza, że choć jestem już z tem dobrze otrzaskany, boć ustawicznie na to patrzę, babą też przecież nie jestem, a otwarcie Ojcu drogiemu się przyznam, że nieraz i niejedną łzę sobie obetrę. Miną nadrabiam wobec moich chorych, to swoją drogą, zachęcam ich do cierpliwości i modlitwy, ale mimo to, nie potrafi sobie Ojciec wyobrazić, jak mi pilno, żeby już mieć schronisko z zapewnionem utrzymaniem.[5] Zbliża się święto Niepokalanego Poczęcia, potem Boże Narodzenie, a ja nie mam co i myśleć nawet, żeby móc ołtarz ozdobić tak jakbym chciał, a kto wie, może do tego dobrego deszcze nie dadzą Mszy św. odprawiać w kościele, wcale o to nie trudno.
Przekonałem się sam o tem, com Ojcu poprzednio pisał, że Malgasze strasznie po bydlęcemu zapatrują się na roślinność, to tyko co się da zjeść, ma wartość w ich oczach, a choćby nie wiem jak cudna była roślina, nie mogąca być zjedzoną, u nich uchodzi za niepotrzebny chwast. Oto przykład: zakwitła u mnie biała lilja i parę krzaków róż. Śliczne kwiaty i pachną bardzo, zwłaszcza przyjemnym wydaje się mi ten zapach, kiedy wrócę od chorych, których rany, jak Ojcu wiadomo, wcale nie pachną. Pewnego razu zaszedł do mnie jakiś Malgasz i patrzy na kwitnące krzaki. Prawda, że to ładne? pytam go. Ani słowa nie odpowiedział, spojrzał tylko na mnie ze zdziwieniem. Po chwili spostrzegł o kilka kroków dalej wyrastającą cebulę, którą ja wcale nie sadziłem i nie wiem skąd się tam wzięła, z rozpromienioną twarzą krzyknął: »Ojcze, cebula!« ale tak radośnie krzyknął, jakby ta cebula była kimś bardzo mu drogim, z którym od wieków już się nie widział. Zaraz się mi przypomniała ta historyjka, o której kiedyś Ojcu napisałem, rozmowę jednego z missyonarzy z Malgaszem, który się dziwił, że ten ksiądz kwiaty, nie dające się jeść, hodował.
Kiedy myślę o budowaniu schroniska, to mi się przypomina przysłowie: »Nie odrazu Kraków zbudowany«, ale zastosować go tutaj żadną miarą się nie da w praktyce. Niejeden z czytających Missye, może powie, albo już nieraz powiedział o mnie: »jakiż ten ksiądz nieporadny, wszak musiał z pewnością zebrać już trochę grosza, poco trzymać tych biednych chorych w takiej nędznej dziurze? Tymczasem wybudować tyle, na ile zebrany pieniądz pozwala i mieścić tam chorych, a potem w miarę przybywania jałmużn, dobudować coraz dalej — lepsza, zdaje się, ciasnota, którąby musieli chorzy znosić nim całe schronisko stanie, niż taka nędza, jak obecnie«. Prawda to jest, i zrobiłbym tak z pewnością, ale ani myśleć o tem, bo na przeszkodzie stoi jedna tylko wprawdzie, ale nieprzezwyciężona trudność, mianowicie: że tam, gdzie mieszkają trędowaci, żaden robotnik za żadną płacę robić nie chce, bo się boją sami zarazić. Więc zbudowawszy przypuśćmy jeden pawilon, jakże potem dalej budować bez robotników? Nie ma na to rady, muszę czekać aż się zbierze tyle, ile mi trzeba na wystawienie całego schroniska; jak wszystko będzie zupełnie ukończone i urządzone jak zewnątrz tak wewnątrz, wtedy dopiero będę mógł wprowadzić i ulokować moich biednych pensyonerów. Nie raz już i nie dziesięć suszyłem sobie głowę nad tem, jakby to choć częściowo przyspieszyć, ale, jak Ojciec sam widzi, niema sposobu, trzeba cierpliwie czekać i znosić nędzę, póki się nie da wszystko za jednym zachodem zrobić. Ot zaraz mogę Ojcu przytoczyć jeden fakt, z którego Ojciec pozna, jak bardzo ludzie boją się trądem zarazić. Trzeba było na barakach, w których obecnie mieszkają moi chorzy, poprawić dachy przez burzę popsute z niektórych miejscach, bo woda zalewała wnętrze, jak już to, zdaje się mi, kiedyś Ojcu opisałem. Po skończonej robocie, przychodzi do mnie robotnik, który nic innego nie robił, tylko wszedł zewnątrz po drabinie na dach, pozsuwał dachówki i zeszedł na dół, i prosi żebym go wydezinfekcyonował: »Niech Ojciec da mi tej wody, którą się myją, żeby choroba nie chwyciła«. Kpisz, czy żartujesz? — pytam go, — wszak po dachu chorzy nie chodzą, nie miałeś do czynienia z nimi, czego się boisz? Ten bohater z pod kwaśnej gruszki mówi mi, że był na dachu, pod którym mieszkają trędowaci, więc czego dobrego mógłby się zarazić i na seryo boi się tego. Dla uspokojenia go, dałem mu tej wody, żeby sobie ręce umył, a dla wyleczenia z imaginacji, schlustałem go przy tej sposobności całego tą wodą od stóp do głów, tak, że aż sam prosił, żeby już dać pokój, bo tyle znowu nie trzeba. Będąc pewnym, że się nie zarazi, kto wie, czy był kontent z kąpieli, którą mu sprawiłem, bo ta woda śmierdzi gorzej od karbolu. Jego lamba i koszula śmierdziały porządnie, to prawda, ale niech wie, żem dbał o jego bezpieczeństwo.
Wszystkim Wam winszuję Świąt i życzę jak najpomyślniejszego Nowego Roku, niech Matka Najśw. błogosławi i dopomaga wszystkim we wszystkiem. Proszę o łaskawą pamięć w modlitwach.








LIST XIX.

Tananariwa, 13 grudnia 1900.

Wiem doskonale, że przy takim nawale pracy jaki Ojciec ma obecnie, każda minuta ma podwójną wartość i dlatego trochę nieśmiało zabierałem się do napisania tego listu, żeby nie dostać bury za zbyt może częste pisanie. Ale, pomyślałem sobie, kiedy Ojciec drogi zajmuje się missyami całego świata i wszystkim pomaga, gdzie i jak tylko może, więc na przeczytanie mojej bazgraniny też znajdzie chwilkę — i zabrałem się zaraz do gryzmolenia.
Dowiedziałem się trochę szczegółów o etykietalnych wizytach Malgaszów, mianowicie: Malgasze mają pewne stałe formułki, których używają zawsze podczas niektórych wizyt. Cudzoziemcom nie biorą za złe, jeżeli tych formułek nie znają lub nie używają; ale Malgasz, nie umiejący i nie używający takich formułek odpowiednio do okoliczności, uważany jest przez innych za człowieka bez wychowania, nie umiejącego znaleźć się w towarzystwie.
Oto formułki:
1. Kiedy się idzie powinszować komu przyjścia dziecka na świat:
Odwiedzający: Pozdrowienie wam, którym Bóg dał potomstwo!


Staruszka je łyżką przywiązaną do ręki. (Zob. str. 142).

Rodzina odpowiada: Lesie żywy, lesie poświęcony, obyście i wy mogli je mieć także!
2. Rodzinę, która uszła jakiego nieszczęścia, tak się pozdrawia:
Odwiedzający (po pożarze będącym w pobliżu): Pozdrowienie wam, od których ogień się odwrócił, żeby się cofnąć!
— (po wypadku albo nieszczęściu): Pozdrowienie wam, którzyście nie umarli, co do serca i życia!
Odwiedzani odpowiadają: Bądź wspomożonym od Boga!
Albo: Ponieważ ty pamiętasz o nas, my nie mamy już smutku!


Wnętrze izby i gotowanie ryżu. (Zob. str. 143).

3. Po śmierci którego z członków rodziny:
Odwiedzający: Jakżeż się macie, niestety!
Rodzina: Oto znajdujemy się smutno i nędznie.
Odwiedzający: Jeszcze to nie jest największe nieszczęście, które was spotyka.
Rodzina: Cierpimy nędznie, ale, że jesteśmy przez ciebie odwiedzeni, nasza boleść znika.
Odwiedzający: Nie miejcie nowego zmartwienia, nie miejcie innego nieszczęścia, uspokójcie waszą boleść, bo to się nam dostaje w udziale od Boga; niema bowiem nikogo, któryby uwolniony był, żeby nie iść tam.
4. Formułki używane przy podarunkach, które się zwykle robią z powodu śmierci:
a) Ofiarujemy wam to, co zastępuje sznurek (trupa przywiązują do bambusu i niosą do mogiły. Trumien Malgasze nie używają, tylko chowają zmarłych owinąwszy w lamba. Im kto bogatszy, tym to lamba kosztowniejsze.
b) Ofiarujemy wam to, co zastępuje salak (salaka czytaj salák — jest to długi kawał płótna, którym mężczyźni przepasują sobie biodra).
c) Ofiarujemy wam to, co zastępuje odzienie.
d) Ofiarujemy wam to, co zastępuje przygotowane pożywienie.
e) Ofiarujemy wam lamba, które ma iść z umarłym.
5. Odwiedzając chorego podczas choroby:
Nie miej za wiele (rozumie się tej choroby), wyzdrowiej doskonale!
Po wyzdrowieniu: Pozdrowienie tobie, jesteś wyleczony z choroby, która cię była dotknęła.
6. Przechodząc koło jakiej znacznej osoby, albo koło przyjaciela:
Proszę mi dać drogę. Panie! Albo: Proszę mi pozwolić przejść, Panie!
7. Podróż.
Odchodzącemu mówią: Bądź dobrze idąc, bądź dobrze wracając!
Powracającemu: Oto jesteś cały i nieuszkodzony.
Podróżny odchodząc: Bądźcie wspomożeni od Boga!
Podróżny wracając: Co za szczęście, że was zastaję!
8. Nowy Rok.
Odwiedzający: Pozdrowienie! rok zastaje was jeszcze!
Odwiedzani: Jednych i drugich zastał rok przy życiu!
Przyjaciołom posyła się zwykle trochę pieniędzy na Nowy Rok z formułką:
Dający: Ponieważ rok poświęcony nadszedł, przychodzimy ofiarować wam jako jaka... (jaka czytaj dzak = kolęda — jest to zwykle mięso, pieniądze, lub coś podobnego, co dają jedni drugim na Nowy Rok jako kolędę).
Odbierający: Kiedy jaka (dzak) to prawdziwe jaka (dzak = kolęda).

Te etykietalne formułki jeszcze wcale nieźle trącą dzikością, ale i sposób zachowania się, też niewiele się różni od nich. Tak np. kiedy gość je (zwykle Malgasze swoich gości częstują), a potem głośno mu się odbija, to nietylko, że nie widzą w tem nic nieprzystojnego, ale przeciwnie uważanem to jest jakby za komplement, za grzeczność ze strony gościa, za pochwałę dla gospodarza domu, lub za coś w tym rodzaju. Kiedy się komu głośno odbija, to Malgasze uważają, że to wszystko jedno jakby ten ktoś powiedział gospodarzowi domu: dobrzem się u ciebie najadł, dobrześ mnie uraczył.
Nigdy sam nie byłem obecny przy takiej etykietalnej wizycie, wiem o tem od innych, ale wyobrażam sobie, jak to dziwacznie musi się wydawać nieobznajomionemu z tem wszystkiem Europejczykowi. Przychodzą goście do kogokolwiek, a że po domach Malgaszów o żadnych zgoła meblach, choćby najprostszych nawet, mowy niema, więc zasiada całe czarne towarzystwo na rozścielonej rogóżce. Po wyrecytowaniu, stosownie do okoliczności, zwykłych formułek, zaczynają się raczyć. Kiedy się szanowni gości dobrze natłoczą ryżem, maniokiem, czy czem ich tam gospodarz domu częstuje, zaczyna im się odbijać głośno, i ta orkiestra pochlebia gospodarzowi domu!? Uchodzi to za dobry ton — niedarmo zatem mówią, że co kraj, to obyczaj. Malgasze, jak wogóle wszyscy dzicy, nadzwyczaj łatwo się oryentują, mają wprawdzie w swoim języku wyrażenia prawo i lewo, ale nigdy ich nie używają, chyba czasem, jakby wyjątkowo tylko. Kierunek zawsze oznaczają słowami północ, południe, wschód i zachód. »Idź na wschód«, mówią, »połóż to na północ« i t. p. Choć oni się tym sposobem doskonale kierują i rozumieją, ale swoją drogą to nieraz porządnie dziko brzmi dla nieoswojonego z tem ucha. Tak np. jak mnie się kiedyś zdarzyło, nich Ojciec sam osądzi, czy to nie dziko.
Przysłał do mnie missyonarz z sąsiedniej stacji Malgasza stolarza (umie piłować i wie, że heblem nie rąbie się, ale gładzi drzewo, dlatego uchodzi za stolarza, podobnie jak ja za rzeźbiarza), chcącego się uczyć rzeźbić, żebym mu pokazał, jak się wycina cieniutką piłką (laubzegą). Pokazałem mu, jak rękę trzymać, jak ciąć, a potem daję mu piłkę, żeby ciął tak samo. Czarny mój uczeń wziął piłkę do ręki, popatrzył na nią i czeka. No, jazda! panie bracie, czego czekasz — powiedziałem mu — tnij, bo chcę zobaczyć, jak to pójdzie. On mi odpowiada: »Ojciec nie powiedział skąd zaczynać, z północy, czy zachodu, czy zkąd.« Naturalnie, że nie zrozumiałem o co mu chodziło, więc powiedziałem: zkąd chcesz zaczynaj, tylko zaczynaj, bo czasu szkoda. Zaczął ciąć z boku, ale ja po dziś dzień nie wiem, jak on ten kierunek nazywa.
Drugie, podobne temu dziwne oznaczenie miejsca, słyszałem u moich chorych. Jeden z nich dostał ospę, dałem mu flaszeczkę oliwy do smarowania pryszczy; po kilku dniach pytam, gdzie flaszeczka, bo chciałem dolać więcej oliwy, chory (zastałem go przed izbą grzejącego się na słońcu) posyła drugiego po flaszeczkę do izby; tamten poszedł, ale po chwili mówi, że znaleźć jej nie może. »Stoi na północ« — odpowiada mu chory na ospę. To jednak powiedzenie już nieco zrozumialsze od zapytania stolarza, bo znaczyło, że stoi przy ścianie od północy.
Wspomniałem o ospie i przypomniałem sobie, co mnie jeden z naszych Ojców, będący tu już oddawna na missyi, opowiadał o kurowaniu i zapobieganiu, żeby się ospa nie szerzyła. Otóż przedtem, nim jeszcze Francuzi zajęli wyspę, za rządów malgaszskich istniało prawo, że jak tylko kto zachorował na ospę, to bez wszystkiego żywcem go zakopywano do ziemi, żeby przeciąć epidemię. Środek barbarzyński, to prawda, ale wcale mnie dziwnym się nie wydawał. Kiedy ten facet, o którym Ojcu dawniej pisałem, niby cywilizowany, Polak, zatem prawdopodobnie katolik, utrzymuje, że najpraktyczniej byłoby wystrzelać wszystkich trędowatych, żeby przeciąć zarazę i, gdyby to tylko było w jego mocy, kto wie, czyby tego nie uskutecznił, cóż więc dziwnego, że król dziki, poganin, wydał takie prawo co do ospy. Wie Ojciec, że tego faceta, chcącego wystrzelać trędowatych, ani zapomnieć, ani strawić nie mogę. Zabijać chorych dla uratowania zdrowych, mogących się zarazić!? Chory to już chyba nie człowiek!? no, no, prawdziwie »powiedział, co wiedział« jak to mówią. U mnie, dzięki Bogu, ospa skończyła się na jednym tylko wypadku, nie rozeszła się między innych, a i ten jeden wyzdrowiał z niej.


Podział ryżu. (Zob. str. 177).

Ten rok na Madagaskarze wyjątkowy. Deszcze zwykle zaczynają się tutaj już w listopadzie na dobre, a teraz jeszcze nie było wcale deszczu. Ryż nie rośnie inaczej, jak w bagnie, mając najmniej za 1 ct. wody. Obecnie ryż zasiany zeszedł, ale ryżowiska wyschły kompletnie, tak że gdzie było rzadkie błoto przedtem, tam teraz twarda popękana ziemia. Malgasze dobrze skrobią się po głowie, bo jeżeli jeszcze nieprędko zacznie się deszczowa pora, to grozi głód, albo co najmniej niesłychana drożyzna. Może sobie drogi Ojciec łatwo wystawić, jakim ja okiem spoglądam w przyszłość, mając tyle zgłodniałych zawsze piskląt do wyżywienia. Cha, dziej się wola Boża! staram się nie myśleć nawet o tem (nie udaje się mi to jednak) niech Najśw. Matka radzi o swojej chorej czeladzi, Ona łatwo zapobiegnie złemu, Panią jest wszechwładną i najmiłosierniejszą zarazem, więc i o moich biedakach nie zapomni, ja tylko ciągle Jej się o to naprzykrzam.

Z prawdziwą wdzięcznością i ukontentowaniem zarazem, widziałem wykaz ofiar dla moich chorych w »Rocznikach Rozkrzewiania Wiary«. — Wszystkim ofiarodawcom naszym, ja razem z mojemi czarnemi pisklętami pokornie dziękujemy za łaskawą jałmużnę, a Matka Najśw. stokrotnie im to wynagrodzi; codziennie prosimy Ją o to, modląc się za naszych dobroczyńców. Jeszcze wprawdzie bardzo wiele mi brakuje, ale, jak tak pójdzie nadal z jałmużną jak teraz, może już niezadługo będę mógł zaczynać budowę upragnionego i niezbędnego schroniska.

O. Beyzym karmi trędowate dzieci.

Pisząc ten list, musiałem często przerywać dla załatwienia różnych spraw, z któremi do mnie się odwoływano; chciałem skończyć już, ale, myślę sobie, tyle razy przestawałeś pisać i znowu zaczynałeś, więc lepiej zobacz nim zakończysz, czy wszystko w porządku. Przejrzałem list i wie Ojciec com spostrzegł — to, że zupełnie przypadkowo chyba sprawdziło się przysłowie: »choć bieda w kamienicy, hop na ulicy«. Czytając, mógłby Ojciec pomyśleć, że u mnie już znacznie lepiej się dzieje, kiedy w liście nie było żadnej jeremiady, jak to zwykle przedtem bywało. Gdzietam, wcale jeszcze nie lepiej, ani trochę, nędza zawsze taż sama, co i przedtem, ale stało się, niema jeremiady, to niech i nie będzie. Miałbym o niejednej rzeczy, tyczącej się moich chorych, dość do powiedzenia, to prawda, jednak kiedy tak przypadkowo sprawdziło się jedno przysłowie, niech umyślnie sprawdzi się drugie, że »co się odwlecze, to nie uciecze«.
Jak Bóg pozwoli znowu do Ojca napisać, to będę miał jeszcze aż nadto obfitą materyę do użalania się na nasze kłopoty i kłopociki. Niech ten list idzie (bodaj czy to nie pierwszy bez żalów) bez jeremiady. Tylko, mój Ojcze, proszę nie zapominać co dopiero powiedziałem, że to się stało zupełnie przypadkowo. Niech Ojciec zatem nie przestaje dla mnie żebrać, gdzie tylko się da. Korci mnie bardzo, żeby Ojcu o niejednej rzeczy bodaj natrącić nawiasowo, ale trudna rada, verbum nobile debet esse stabile — powiedziałem, że nie, więc nie. Jednak w przyszłym liście zobaczy Ojciec, że ja bardzo potrzebuję wsparcia i dlatego jeszcze raz proszę, żeby Ojciec był łaskaw dalej tak samo żebrać, jak dotychczas. Czekając niecierpliwie na list od Ojca, na który już dobrze zasłużyłem przez tak długie a napróżne wyczekiwanie, wszystkich Was polecam opiece Matki Najświętszej, a moje czarne pisklęta i moją niegodność Waszym modlitwom.








LIST XX.

Tananariwa, 28 grudnia 1900.

Udało się mnie zdobyć trochę fotografij z naszego codziennego życia, posyłam je Ojcu, dołączając przytem wytłumaczenie niektórych, bo może niewszystkie będą dość zrozumiałe dla wszystkich, co je zobaczą w »Missyach katolickich«, jeżeli Ojciec uzna za stosowne umieścić je tam. Mianowicie: Zabawa bójką kameleonów. Tutaj mnóstwo kameleonów (malutka to jaszczurka, dlatego na fotografii źle widać). Malgasze łapią je i droczą, potem tak całą sprawą kierują, że kameleony zaczynają się czubić.[6] Jest tu także na Madagaskarze rodzaj koników polnych, których Malgasze zniewalają także do bójki, ale tego nie widziałem nigdy, tylko mówiono mi. Gra w fanurun. Fanurun jest to gra w rodzaju warcabów, do grania robią sobie warcabnice ci, co mogą mieć kawałek deski; ci zaś co deski nie mają, robią dołki w ziemi i rzucają do nich kamyczki, służące im zamiast pionków do grania. Trędowata czesze towarzyszkę niedoli. — Ten rodzaj szczotki jest to pęczek suchej trawy, którego końce maczają we wodzie i czeszą się. Zdaleka można łatwo wziąć taką szczotkę za kawałek patyka. Otóż taka historja: kiedyś spostrzegłem podobną operacyę (tej szczotki jeszcze nie znałem), no, dobrze, myślę sobie, odbywa się polowanie, będzie głowa czystsza; tylko sposób polowania coś mnie się wydał niekoniecznie praktyczny (wziąłem tę szczotkę za kawał drzewa) ze względu zwłaszcza na tego, na czyjej głowie odbywa się tępienie zwierzyny. Przybliżyłem się, żeby zobaczyć co to jest i dowiedzieć się o co chodzi, bo zdaleka to tak wygląda, jakby ta kobieta patykiem tłumaczyła tamtej powody swego niezadowolenia, albo chciała wypróbować dokładnie wartość jej czerepu. Dopiero, kiedy byłem blisko, zobaczyłem, że to szczotka z trawy i że gniewów żadnych między niemi niema, tylko odbywa się tualeta w ten sposób. Nigdy nie słyszałem, ani widziałem, będąc w kraju, żeby jaki fryzjer używał podobnych przyrządów, więc umyślne dałem to odfotografować, żeby Ojcu pokazać, jako coś nowego. Zresztą nie wiem, może to tylko dla mnie nowina i rzadkość. Żart żartem, a dobrze mówi rossyjskie przysłowie: на безрыбіи и ракъ рыба (na bezrybiu i rak rybą), albo jeszcze lepsze: за неимѣніемъ гербовой пишемъ на простой (kiedy niema herbowego papieru, to się pisze na zwykłym). Radzą sobie biedacy, jak mogą, niema czem innem, to badylami suchej trawy czeszą się.
Na tejże samej fotografii niech Ojciec drogi zwróci uwagę na ściany i quasi słupy podpierające dach, tworzący rodzaj werandy. Czy nie mam ja racyi obawiać się, żeby to lada moment wszystko się nie rozsypało. Z dnia na dzień coraz mnie pilniej, żeby już można było zacząć budować schronisko. Czy może przesadzam, opisując nędzę moich czarnych piskląt?


O. Beyzym rozdaje zupę trędowatemu.

Trędowaci przygotowują ziemię pod maniok. Niech Ojciec przypatrzy się rękom i nogom, zwłaszcza tego, co w środku ze sparaliżowaną prawą ręką. Własnym oczom nie chciałem wierzyć, żeby tacy nieszczęśliwi mogli pracować. Umyślnie wziąłem ich do fotografii, żeby pokazać, jak niedorzeczne gadania, o których Ojcu przedtem kiedyś pisałem, jak np.: »trzeba ich naganiać do pracy, bo Malgasze z natury leniwi« i t. p. Krew cieknie nieraz po tych angádi (łopatkach), a muszą biedni grzebać, żeby się ratować od głodowej śmierci. Żebym był tylko w stanie, t. j. żebym tak mógł, jak nie mogę, to najchętniej zrobiłbym wszystko za nich wszystkich, żeby im tylko oszczędzić cierpienia. I takim kazać pracować! czy nie głupie to gadanie?! Wielu słyszałem tak rozprawiających, ale i ja cicho nie siedzę i gardłuję, gdzie się tylko da. Poczciwa hr. Ledóchowska, do której też pisałem o tem, kazała to wydrukować w »Echu z Afryki« com jej napisał. Jej niech Matka Najśw. stokrotnie to wynagrodzi, a czytający »Echo z Afryki« niech wiedzą, jak się rzecz ma w istocie.
Umierający trędowaty. Jak Ojciec już wie, licha rogóżka stanowi całe umeblowanie i pościel zarazem moich chorych. Bardzo często w ostatnich chwilach chory chce, żeby go posadzić, bo mu ciężko oddychać leżąc, więc ktokolwiek z chorych uklęknie, lub usiądzie, konający oprze się o niego i tak dogorywa (zob. ryc. na str. 182). — Pogrzeb trędowatego. Malgasze nie chowają w trumnach, tylko zawijają trupa w lamba i tak go chowają. Paradniejszych pogrzebów, jak ten na fotografii, nie mamy; krzyża, chorągwi i t. p. niech Ojciec darmo nie stara się dopatrzeć, bo nic a nic zgoła tego u nas niema. Mój krzyżyk zakonny służy i mnie i moim chorym wszędzie do wszystkiego; konający go całują, tym krucyfiksem żegnam mogiły, sam go często całuję — słowem, jest to jakby nasza wspólna własność (zob. ryc. na str. 184 — 185).
Podział ryżu. Co poniedziałek, jak Ojciec drogi wie z poprzednich listów, przysyłają z misji ryż dla chorych; każdy dostaje takie cztery kubki na tydzień, jak ten co jest w ręku rozdającego ryż. Oprócz tego ryżu, nic zgoła. Jak który skąd co wytrzaśnie do przegryzienia, to jako tako posili się; jeśli nie uda się dostać, to post. Takie cztery kubki równają się niecałym dwom litrom (zob. ryc. na str. 168 — 169).
Trędowaty i troje dzieci trędowatych tańczą. Kiedyś, o ile sobie przypominam, pisałem Ojcu, że moi chorzy czasem zatańczą, kto może. Teraz posyłam fotografię, żeby Ojciec miał wyobrażenie, bodaj słabe, o tem. Malgasze w tańcu daleko więcej wymachują rękami, niż nogami, tak, że możnaby nawet powiedzieć, że tańczą przeważnie rękami. Ten chory, co z rozłożonemi rękoma, zaczął tańczyć, a dzieciaki, widząc to, dalejże także w tany. Najmniejsza tańcząca dziewczynka w długiej koszulce, to maleństwo, które dopiero ledwo chodzić dobrze zaczyna. Takich olbrzymów jest tu coś trzech czy czterech obecnie; kiedy nastałem w schronisku, to się mnie dziatwa ogromnie bała, a teraz nadzwyczajna między nami przyjaźń, jak się tylko pokażę, to te bąki wszędzie krok w krok za mną idą. Kiedyś dwoje najmniejszych zaczęło do mnie krzyczeć przy furtce tak, że myślałem, że im co się stało. Wychodzę i pytam: coście się tak rozkrzyczały dzieciaki, czego chcecie? Widocznie biedactwo było zgłodniałe (było to około 8 rano), bo mnie powiedziały: »Przynieś Ojcze chleba.« — Jest jedno malutkie dziecko, co ledwo zaczyna chodzić. Kiedyś roznosiłem zupę ciężko chorym i wracam potem do siebie, ten dzieciak chwyta mnie za pas i mówi: »Daj i mnie co z tej kwarty.« Mówię mu, że już niema nic, rozdałem wszystko. Dzieciak nic nie mówi, tylko zagląda do kwarty, zobaczył, że próżnia i puścił mnie, ale od tego czasu, co dzień kiedy idę z zupą, on już czeka po drodze z miseczką i uszczęśliwiony, kiedy mu trochę na miseczkę naleję — słowem, że drobiazg ze mną w najlepszych stosunkach. Ja znowu staram się i ile możności te przyjacielskie stosunki podtrzymywać, bo, jak to mówią, dziecko za rękę, to matkę za serce — przez dzieciaków pozyskuję sobie starszych, t. j. ich rodziców i t. p., i tym sposobem łatwiej można coś na większą chwałę Bożą zrobić między tymi jeszcze pół na pół prawie dzikimi pacyentami.
Pisałem już Ojcu kiedyś o tutejszych targowiskach, że nazywają się od dni w tygodniu, jak również o tem, że mam chorego, co się Wtorek nazywa. Mam teraz drugiego, co się nazywa Sobota (obaj jeszcze poganie). Jak Ojcu podoba się takie zlecenie: Słuchaj Sobota, masz 2 su, jak w sobotę pójdziesz z Wtorkiem na sobotę, kup mnie kawałek mydła na sobocie; prawda, że niezłe. Może Ojciec spyta, jak mogą moi chorzy pojawiać się na targach, kiedy ich zewsząd pędzą, albo chwytają i zamykają w rządowem schronisku. Bardzo poprostu, ryzykują tak, jak wszyscy przemytnicy, uda się, to dobrze, nie uda się, to przepadło. Ci co są w początkach dopiero choroby, idą zwykle rano, kiedy czarni przedstawiciele władzy wykonawczej, t. j. wójtowie, podwójci i t. p. drapichrusty, albo jeszcze na dobre w objęciach Morfeusza, albo dopiero wstają i sztucerują się, żeby olśnić majestatem swojej godnej osoby czarnych współobywateli. Oni tylko przed swoimi rodakami pysznią się i nadymają jak pawie, wobec Europejczyka każdy z tych dygnitarzy uniżony sługa. Kiedy jaki wazaha nieco energiczniej przemówi im do rozumu, serca i woli, to czarni dostojnicy zmiatają, jak zające przed chartami.


O. Beyzym podaje lekarstwo trędowatemu.

Niech Ojciec nie dziwi się, że w tym liście jakoś niekoniecznie jedno drugiego się trzyma, bo, pisząc go, wcale nie najlepiej byłem usposobiony. Musiałem nawet przerywać na parę dni bazgraninę, bo mnie było chwyciło coś w rodzaju czegoś, tylko nie wiem co. Całe ciało, zwłaszcza w stawach, zaczęło boleć nie na żart. Póki tylko bolało, to jeszcze jakoś biedę się pchało, ale do tego zupełnie niespodziewanie, jak grzyby po deszczu, dołączyła się gorączka, kaszel i jeszcze jakieś zupełnie nadliczbowe, a wcale nie pomagające do roboty naleciałości, tak, że z tego wyszła niby dość głupia historya. Gdyby to tak w Chyrowie, to kpiłbym z tego wszystkiego, bo Dr. Mężyk zarazby temu koniec położył. (Drowi Mężykowi zupełnie ślepo ufam, bo 11 lat byłem prefektem infirmeryi, a nie pamiętam, żeby choć raz się kiedy było zdarzyło, żeby on nie poznał się dokładnie na chorobie. A bywały często porządnie ciężkie i zawiłe kawałki). Ale Ambahiwurak nie Chyrów, poleciłem zatem moją grzeszną duszę opiece Matki Najśw., wdziałem zimową togę, którą mam jeszcze z kraju i, w braku czego innego, zażywszy sporą dozę cierpliwości, czekałem aż się to może jakoś samo przełamie bez leków. Iść kurować się do Tananariwy nie mogłem, bo tarapata zaczęła się jakoś we środę czy czwartek, więc, gdybym był poszedł i zatrzymano mnie tam, moje czarne pisklęta nie miałby Mszy św. w niedzielę, a właśnie w tę niedzielę (D. III Advent.) komunikowali. W niedzielę po Mszy św. widzę, że licho nie ustępuje, szkoda czasu na kwękanie nic nie robiąc, więc w poniedziałek po Mszy św. biorę brewiarz do torby i idę do Tananariwy z obawy, żeby się nie pogorszyło i nie przeszkodziło do odprawienia trzech Mszy św. w samo święto Bożego Narodzenia u moich biednych chorych. W Tananariwie pyta doktor co mnie jest i mówi, że trzeba wypocząć, bom osłabiony nieźle; powiadam mu: panie, doktorze, jestem cały chory, wszystko mnie boli, ale proszę dać co porządnego, żeby prędko skończyć, bo nie mam czasu na wypoczywanie tutaj, dziś poniedziałek, więc najdalej w piątek muszę już być u moich chorych. Miałem nadzieję, że mnie doktor zafunduje jakąś poczciwą kozacką fernopiksę, co to jeszcze niezupełnie się połknie a ona już przepala wnętrzności i choroba kończy się raz, dwa. Tymczasem doktor kazał spoczywać i coś namajaczył infirmarzowi co do lekarstwa. Co on tam nagadał, nie wiem, bo nazywał lekarstwa dla mnie niezrozumiale, ale dostałem flachę jakiegoś aptecznego specyału żeby zażywać. Delektowałem się tym przysmakiem (smak jakoś strasznie był w kratki) do czwartku, a w piątek rano drapnąłem z Tananariwy. Dzięki Bogu, jakoś się ta burza zażegnała, choć z flaszki niewiele lekarstwa ubyło.


O. Beyzym przy umierającym trędowatym. (Zob. str. 176).

W Ambahiwuraku spotkała mnie niespodzianka w całem znaczeniu tego słowa, bo wcale na myśl nie mogło mnie przyjść coś podobnego; przyniósł mój czarny kuchmistrz wody do gotowania, napiłem się i czuję mydło, jak w smaku, tak w zapachu. Co takiego się stało, po nitce do kłębka doszedłem. Pokazało się, że w tem quasi źródle zkąd pijemy, Malgasze z sąsiednich chat bieliznę zaczęli prać. Kiedym to usłyszał, mało że niedostałem morskiej choroby i natychmiast posłałem tam i kazałem powiedzieć, żeby te kwiczoły (naturalnie, że tylko przez uszanowanie dla Ojca napisałem kwiczoły przez »kw«, bo w wymówieniu posłaniec słyszał nie kw, ale wyraźnie »św«) wyniosły się stamtąd prędzej, niż zaraz, jeżeli nie chcą żebym posłał skargę do Tananariwy, a wtedy nie ze mną, ale ze rządem będą mieli do czynienia. Ot ma Ojciec dowód jeden więcej na to, com kiedyś już dawno Ojcu pisał, jakie pojęcie mają Malgasze o ochędóstwie i obrzydliwości. Te brudasy może jeszcze obrzydliwsi od Żydów.
Tymczasem tyle na dziś; czekając z niecierpliwością na kilka słów od drogiego Ojca, polecam się bardzo Jego modlitwom.





Pogrzeb trędowatego prowadzony przez O. Beyzyma. (Zob. str. 176).





LIST XXI.

Tananariwa, 28 stycznia 1901.

Bardzo Ojcu dziękuję za list, ucieszyłem się nim podwójnie, bo oddawna oczekiwałem na jakie wiadomości od nas, to raz; powtóre, dowiedziałem się z tego listu, że jałmużna, choć wprawdzie powoli, jednak, dzięki Matce Najświętszej wciąż nadchodzi. Tak jak płynący na okręcie cieszą się, kiedy zobaczą latające nad wodą ptactwo, bo wiedzą, że już ziemia niedaleko, choć jej jeszcze nie widzą wcale, tak zupełnie ja cieszę się każdą wiadomością o powiększaniu się jałmużny, bo coraz bardziej zbliżam się do czasu, w którym będę mógł zacząć budować tak niezbędne i oczekiwane przez nas schronisko. Bardzo i bardzo wiele jeszcze mnie wprawdzie brakuje, ale każdy krok naprzód w tej rzeczy mnie cieszy i jakoś ducha dodaje. Może Ojciec drogi będzie się śmiał ze mnie i jeżeli nie powie, to z pewnością pomyśli, żem zdziecinniał na starość, niech i tak będzie, jednak co prawda, to nie grzech; otwarcie Ojcu się przyznam, co mnie się często zdarza, mianowicie nie we śnie wcale, ale w biały dzień na jawie często się mnie niby majaczy. Kiedy zacznę myśleć o przyszłości, t. j. o schronisku, urządzeniu takowego i t. d., to tak się mnie wydaje, jakbym widział jak się modlę przed Najśw. Sakramentem w Kościele, wprawdzie bardzo ubogim, ale czyściutkim i całym; jak moje czarne pisklęta w refektarzach z apetytem zjadają co Bóg dał; cmentarz podobniejszy do ładnego parku, niż do smutnego cmentarza, coraz to nowe plany do głowy mnie przychodzą co do ozdobienia kościoła i urządzenia ogrodu i t. d., i t. d. Bardzo prędko i przyjemnie zleci taka chwilka, ale za to potem, kiedy się jakby ocknę z tej pocieszającej zadumy, żeby Ojciec wiedział, jak niesmacznie, patrząc na to, co obecnie jest w rzeczywistości, przypomina się mnie samo przez się nasze wołyńskie przysłowie: dureń dumkoju bohatije (dureń marzeniem się wzbogaca). Staram się zaraz zająć czemkolwiek, bo bardzo markotno się mnie robi.
Już o wielu rzeczach Ojcu pisałem co do samej wyspy i jej mieszkańców, ale nie wspominałem jeszcze nigdy o nazwiskach krajowców. Dotychczas milczałem o tem, bo nie mogłem się dobrze połapać, dziko mnie się to wydawało i niezrozumiale. Teraz, rozpytawszy się dokładnie, o tej rzeczy mogę już śmiało napisać. Otóż tak jest: u nas cała rodzina nosi nazwisko ojca i to idzie pokoleniami, aż póki jaki ród zupełnie nie wygaśnie. Po nazwiskach mogą się poznawać członkowie rodzin, i choćby się przedtem nigdy nie znali i nie wiedzieli nawet o sobie, mogą się dowiedzieć, czy są spokrewnieni, czy nie. Tutaj rzecz ma się zupełnie odwrotnie; kiedy się Malgasz ożeni, to żona nie przybiera nazwiska męża, on się nazywa inaczej, a ona inaczej. Potem nie dziecko przybiera nazwisko rodziców, ale rodzice zaczynają się nazywać od dziecka. Zaraz to Ojcu przykładem pokażę, tylko przedtem jeszcze o jednej rzeczy trzeba wspomnieć, t. j. że Malgasze do każdego nazwiska dokładają Ra. To Ra, zlewające się w jedno z nazwiskiem, wyraża szacunek i znaczy tak coś, jak u nas pan, wasze, lub coś w tym rodzaju. Nieraz nazwisko szkaradne ma znaczenie, ale Ra musi być przy niem konieczne. Wracam teraz do rzeczy. Ktoś z Malgaszów, nazywający się, przypuśćmy, Ramainty (mainty czytaj májnti, znaczy czarny, Ra = pan) żeni się z jakąś Raketaka (ketaka czytaj kétak, znaczy małe dziewcze, Ra = pani) i nazywają się: on Ramainty (czytaj Ramájnti) ona Raketaka (czytaj Rakétak), póki są sami. Daje im Bóg syna, którego oni nazywają, przypuśćmy, Boto (czytaj Bùtu) i odtąd już ojciec przestaje się nazywać Ramainty, ale nazywa się Rainiboto (czytaj Rajnibùtu), dosłownie znaczy ojciec Butu (Ray znaczy ojciec, ny = niemieckiemu der, die, das, albo francuskie le, la); matka przestaje nazywać się Raketaka, a nazywa się już Renyboto, t. j. matka Boto (Reny czytaj réni, znaczy matka). Mając kilkoro dzieci, nazywają się zwykle rodzice od nazwy pierwszego dziecka.[7] Proszę tylko zwrócić uwagę i na to, że ten Rainibotu, przedtem Ramainty, mógł mieć jeszcze oprócz tego jakieś nazwisko w dzieciństwie; Reniboto, przedtem Raketaka, będąc dzieckiem mogła się również, jak jej mąż, jeszcze jakoś inaczej nazywać. Nie koniec na tem, takich Ramainty i Raketaka między Malgaszami bardzo wielu, podobnie jak u nas wielu, takie same mających nazwisko. Teraz dopiero niech Ojciec powie, jak w tym labiryncie dojść po nitce do kłębka. Jak rząd radzi sobie ze spisem ludności, albo kiedy chodzi o udowodnienie tożsamości osoby[8], tego nie wiem. Sami zaś Malgasze nie widzą w tem najmniejszej trudności, czemu ja się wcale nie dziwię, bo kto może lata rachować według dat, jak Ojcu kiedyś pisałem, ten i w tym wypadku niełatwo się zaplącze. Musi Ojciec jeszcze pamiętać tę sławną ich rachubę; spytano np. Malgasza, ile masz lat, a on odpowiada, że pamiętać nie wie, ale łatwo to porachować, kiedy król Radam umarł, to on jeszcze nie pasał owiec, ani wołów i t. p. głupstw. Zresztą wcale niewiele trzeba, żeby zadowolić Malgasza odpowiedzią, byle co wystarczy, o czem sam się nieraz przekonałem. Ot np. niedawno mówiąc z chorymi, wspomniałem o Europie, któryś z nich pyta drugiego, co to i gdzie to ta Europa, zapytany odpowiada mu: no wiesz przecie, ta ziemia hen, hen daleko za tem wielkiem morzem, skąd nasz Ojciec do nas przyszedł. Pytający (czy więcej wiedział potem, jak przedtem, sądzić o tem nie chcę) został zupełnie zadowolniony tą odpowiedzią, tak jak gdyby np. Ojciec pytał o jaką miejscowość i pokazanoby Mu ją palcem na mapie.



O. Beyzym opatruje ranę trędowatemu; podług fotografii

Tego roku nowy gość zjawił się na Madagaskarze — pchły afrykańskie. Jest to rodzaj pcheł, które wciskają się pod paznokcie u nóg i tam znoszą jaja. Dotychczas o nich tutaj nie słyszałem, dlatego mówię nowy gość; na pewno nie wiem, może gdzie na wybrzeżach wyspy było i przedtem to plugastwo, ale tutaj pierwszy raz za mego tu pobytu zjawiły się. Nazwiska osobnego te pasożyty nie mają, Malgasze nazywają je pchłami afrykańskiemi i mówią, że burżani przynieśli je ze sobą z Tamatawy, dokąd dostały się może z jakim okrętem przychodzącym z Afryki. Mówią, że kiedy bardzo wiele takie pchły nakąsają, to się traci władzę w nogach tak zupełnie, jakby były sparaliżowane. Czy to prawda i o ile prawda, nie wiem, słyszałem tylko, jak tu mówili, więc relata refero nic więcej. Moi biedacy mają nowy dodatek do swego cierpienia, bo trzeba nieraz dobrze głęboko sięgać pod paznogieć, żeby powydobywać stamtąd jaja zniesione przez te pchły i oprócz tego trzeba zapuścić czemś mocnem, żeby wygubić zarodniki, jakie mogły jeszcze zostać pod paznogciem, a to wszystko bez bólu nie obejdzie się. Dla zdrowia taka operacja niezbyt przyjemna, a co dopiero trędowatemu, który i bez tego już ma niemało kłopotu z całem ciałem. Pisząc ten list, często polecałem opiece Matki Najśw. jak moją grzeszną duszę, tak też moich czarnych piskląt, bom go pisał pod dobrą przygrywką.

Teraz tutaj pora deszczowa, która nigdy się nie obejdzie bez grzmotów, piorunów, a często bywają i niezłe burze. Pioruny sypią się jak z worka, nieraz czułem, jak trzęsło się wszystko od huku, bo niejeden piorun urżnął tuż koło mojej chaty. Patrzałem często, czy nie będzie znowu czego w rodzaju tej elektrycznej ulewy, o której Ojcu pisałem kiedyś, ale jeszcze dotychczas nic nadzwyczajnego nie spostrzegłem. Pamiętam o tem ciągle i uważam, jak się co zdarzy, to Ojcu znowu to opiszę.
Szarańcza była u nas znowu w tym miesiącu, ale już i bez tego dużo nabazgrałem, więc o szarańczy doniosę Ojcu w przyszłym liście, jeśli Bóg pozwoli doczekać.
Bardzo prosząc o łaskawą pamięć w modlitwach, kończę tę bazgraninę i z niecierpliwością oczekuję znowu na kilka słów od Ojca.

Sługa w Chr. najniższy
X. Jan Beyzym S. J.









LIST XXII.

Tananariwa, 13 lutego 1901.

List Ojca (datowany: Kraków 16/12 1900) odebrałem i bardzo zań dziękuję. Moje przypuszczenie sprawdziło się niestety. W przeszłym roku, kiedy się na Madagaskarze pojawiła szarańcza, przyszło mnie na myśl, że kto wie, czy na przyszły rok znowu to utrapienie nie wróci, albo naznosi jaj, więc się zjawi młode pokolenie tych niszczycieli. Często przypominałem sobie i ciągle przemyśliwałem, jakby ochronić moją czarną szarańczę od głodu, jeżeli prawdziwa szarańcza spowoduje takowy, albo podniesie cenę wszystkiego. Otóż tak się stało, jak myślałem. W połowie stycznia zawitali do nas ci nieproszeni i wcale nieporządani goście. Byłem jednego dnia zajęty listami, a sporo miałem ich do napisania. Spojrzawszy przez okno, zobaczyłem jakich kilkadziesiąt może szarańcz krążących nad kawałkiem gruntu, należącego do moich chorych. Wprawdzie bardzo mało tej szarańczy, ale coś się mnie to złowrogo trochę wydawało. Kto wie, myślę sobie, czy to nie kwatermistrze tych szkodników wysłani naprzód dla upatrzenia miejsca na nocleg dla całej hurmy. Było mniej więcej około 5 popołudniu. Wyszedłem z chaty, obejrzałem wokoło co się święci, a nie widząc nic więcej oprócz tej garstki, krążącej na jednem miejscu, powiedziałem tylko kilku chorym siedzącym pod barakami, żeby uważali, bo zdaje się, że szarańcza ma zamiar u nas przenocować, potem wróciłem znowu do swojej roboty. Na tym kawałku ziemi bardzo mało wprawdzie posadzono, bo niewielu może pracować. Ot trochę manioku, kukurudzy, fasoli, harbuzów i po paradzie. Że to jednak stanowić może kilkudniowe utrzymanie tych co pracowali, a zwłaszcza że to z takiem wysiłkiem zdobyte, bo co może zrobić z łatwością zdrowy, to nie trędowaty, więc bardzo mnie o to chodziło, żeby przyszły zbiór ocalić. Naraz około godz. 6½ rozległy się krzyki: »valala! valala!« (czytaj walàl, walàl) czyli szarańcza, szarańcza. Wybiegłem co prędzej i zobaczyłem zbliżającą się ku nam jakby chmurę dość nie wysoko lecącą. Kazałem natychmiast dzwonić, a wszystkim kto może się ruszać, kazałem iść do pędzenia szarańczy. Dwóch zostawiłem przy dzwonku, żeby się zmieniali, jak się który zmęczy dzwonieniem, a reszcie krzyknąłem: krzycz, stukaj czem kto może, żeby jak najwięcej hałasu było, to nie siądą tu te szkodniki. Malgaszom w to graj, u nich nic nigdy cicho obejść się nie może, więc też nie trzeba im było tego dwa razy powtarzać. Powstały krzyki, wycia, świstania, stukania czem i w co kto mógł, słowem wrzawa co się zowie; darło się moje czarne ptactwo tak, że już chyba trudno więcej. Czy ludzie co zrobią, czy nie, to jeszcze pytanie, pomyślałem sobie, a Matka Najśw. na pewno obroni, dałem więc dwom po butelce wody święconej i kazałem im pójść pokropić wszędzie, gdzie tylko chorzy mieli co posadzonego, a idąc, ustawicznie odmawiać Zdrowaś Maryo. Sam modliłem się i patrzałem, gdzie zamyśla usiąść szarańcza; jak się gdzie zaczynała zniżać, tam biegłem i zachęcałem do większego hałasu, bo moje pisklęta już się były pomęczyły. Nad głowami słyszeliśmy jakby szum nadchodzącej burzy zdaleka, bo ta chmura szarańczy wcale niewysoko leciała. Dzięki Bogu, udało się nam ocalić tę trochę, co było posadzonego. Krążyła długo szarańcza nad nami, odlatywała, to znowu wracała, ale nareszcie odleciała gdzieś w pustynię i już nie wróciła. U nas zostało tylko bardzo niewiele i to osłabione i zmęczone marudery, więc z temi nie było już kłopotu.
Już zmrok zapadł kiedyśmy wrócili do siebie. Wracając, stanąłem jeszcze na chwilę przy drodze i patrzyłem, czy jeszcze może nie zechcą spróbować zawrócić się te szkodniki, podchodzi do mnie jakiś Malgasz, nie z moich chorych ale obcy, i mówi: »Ojcze, szarańczy dużo, to się dobrze będzie można najeść jutro.« Ciesz się, ciesz, odpowiedziałem, a jak zamiast tego ryżu, co zjadasz codziennie, będziesz miał zaledwie malutką garsteczkę, albo i nietyle nawet, to się będziesz zaspakajał tem, żeś się najadł szarańczy, chę? Spuścił ten czarny amator szarańczy nos na kwintę, ani słowa nie odpowiedział i ulotnił się zaraz. Jeszcze nic nie wiem, czy wiele szkody wogóle na wyspie, czy grozi głód, albo tylko drożyzna i t. d., bom jeszcze nie był w Tananariwie, jak pójdę na zebranie, to się dopiero dowiem, czego się spodziewać. Z deszczami też mamy nieco kłopotu, bo jak Ojciec wie, dachy nasze strasznie liche. Niedawno temu podczas Mszy św. miałem wcale niemiłą niespodziankę. Zwykle deszcz pada tutaj w nocy, t. j. zaczyna z południa i trwa mniej więcej do świtu. Rozmaicie bywa, czasem dopiero aż o zmroku, ale nad ranem zwykle ustaje. Pewnego dnia deszcz padał coś aż do godz. 6 rano, kiedy przestał padać, wyszedłem ze Mszą św. Dach na kościele niby to w przeszłym roku trochę poprawili i podparli przednią ścianę, grożącą upadkiem; ale dachówka — sławny wyrób miejscowy, jak wogóle wszystko co tylko przez Malgaszów zrobione, póty chroni od deszczu, póki go niema, a zacznie padać, to tylko tyle różnicy, że wewnątrz domów nie z taką siłą pada, jak na zewnątrz, bo go dachówka nieco powstrzymuje, ale przez to, choć powoli, jednak pada, wprawdzie wyszedłem ze Mszą św. jak deszcz ustał, ale dachówka przesiąkła wodą i podczas Ofertoryum zaczęło kapać na sam korporał. Nie byłem wcale na to przygotowany, więc na razie nie wiedziałem, jak złemu zaradzić. Odsunąłem tylko korporał nieco dalej i palkę położyłem tak, że pół palki było na kielichu, a pół wystawało poza kielich, tworząc tym sposobem niby daszek dla zabezpieczenie Hostyi od spadającej wody. Szczęśliwie za łaską Bożą skończyłem Mszę św. i ani jedna kropla nie padła na Hostyę, ani do kielicha. Po konsekracyi jednak w niemałym byłem strachu, żeby co się nie stało gorszego, wcale bowiem nietrudno było o to, żeby jaki kawałek samej dachówki spadł na ołtarz. Kiedym spoglądał na wystającą poza kielich palkę, to mnie przychodziło na myśl, że Pan Jezus jakby drugi raz znajduje się w Betleemskiej stajence. Bardzo mnie było przykro podczas tej Mszy św. i goręcej niż kiedy indziej prosiłem Pana Jezusa, żeby się zlitował nad tą naszą nędzą. Wcale się nie użalałem, tak Pan Bóg chce, tak dopuszcza, dziej się Jego najświętsza wola; ale swoją drogą tak mnie już pilno, żeby prędzej mieć nowe schronisko z kościołem jak najuboższym, ale całym i schludnym, w którym mógłby być ciągle Przenajświętszy Sakrament, że wyrazić Ojcu tego nie potrafię. Przebywam dobrą szkołę cierpliwości, to niema co wątpić, ale nadziei wcale nie tracę, bo sprawa w ręku Samej Matki Najśw., która widzi jak się rzeczy mają i co się we mnie dzieje. Nieraz przychodzi mnie na myśl, że jeszcze trzeba będzie może czekać lata i lata nim co do czego przyjdzie, bo trzeba na samo budowanie 150.000 fr., a ja tak mało mam dopiero i, powiem drogiemu Ojcu otwarcie, na tę myśl stchórzyłem t. j. jak niby podupadłem na duchu. Trwało to jednak niedługo, jakby tylko taka ciężka chmura przeszła przez myśl, bo zaraz pomyślałem, że przecież to wszystko w ręku Najśw. Matki, która jest wszechwładną Panią, zatem może kazać długo czekać, ale też może i odrazu zesłać dużo jałmużny, albo natchnąć jakiego bogatego fundatora, który odrazu wystawi wszystko i sprawa skończona. Samego siebie wstyd mnie się zrobiło, żem taki stary, a taki głupi i małoduszny, i znowu dobry humor powrócił.


Trędowaci w w Ambahiwuraku zabawiają się bójką kameleonów. (Zob. str. 173).

Pyta mnie Ojciec w swoim liście, jak rozmawiam z trędowatymi? Otóż tak niewłaściwie rozmawiam po malgaszsku, a właściwie z kiepska po węgiersku, jak u nas się wyrażają. Poduczyłem się dopiero na tyle, że od biedy, czy jak to nazwać, nie wiem (po rossyjsku по поламъ съ грѣхомъ = po połowie z grzechem), rozumiemy się, spowiadać jednak i nauczać jeszcze nie mogę, bo na tyle nie umiem. Martwi mnie to porządnie, bo chciałbym jak najprędzej móc zająć się duszami moich biedaków, ale trudna rada, głową muru nie przebiję. Język dość trudny, a tak się nieszczęśliwie składało, że nie mogłem się go dotychczas nauczyć. Mocną mam jednak nadzieję, że za łaską i pomocą Matki Najśw., już niezadługo będę mógł sam zająć się zupełnie moimi nieszczęśliwymi bez niczyjej pomocy. Ojciec zaś, niech z łaski swej pomoże mnie w tem modlitwą, to prędzej będzie.
W przeszłym roku dostałem podarek, ale nie domyślałby się Ojciec za nic, jaki. Odebrałem pocztą z Francyi Nowy Testament po francusku — od kogo, nie wiem, bo listu ani przedtem, ani potem nie dostałem. Oglądam — protestancki, a na okładce wewnątrz napisano po francusku: »W. O. Beyzymowi od życzliwej przyjaciółki« — podpisu żadnego nie było. Masz babo placek, pomyślałem, to też ktoś wiedział, kogo i czem uszczęśliwić. Naturalnie, że tej książki nikt już więcej nie zobaczy, bo łatwo się Ojciec domyśli, jaki ją los spotkał. Złego nic się nie stało, owszem dobrze, bo jedna heretycka książka mniej między ludźmi; ale jak to zarazem niebezpieczne. Może ten ktoś, co mnie ją przysłał, kupował nie wiedząc co, jakby kota we worku, ale czemuby się nie zapytać kogo, czy to dobre, czy nie. Często strasznie powierzchownie sądzą ludzie o rzeczach i dlatego tak łatwo giną. Ot np. ta książka, że na okładce napisano Nowy Testament, to już i dobrze; niechżeby to się było dostało nie mnie, ale dziecku, przypuśćmy, jakiemu do rąk, zacznie czytać, ot już i jest początek zatrucia. Prawdziwe utrapienie, że gdzie chodzi o ciało, tam ludzie ostrożni niewiedzieć jak i często widzą niebezpieczeństwo tam, gdzie go wcale niema, a gdzie idzie o duszę, tam wcale na nic nie zważają.
Drugi znowu podarek otrzymałem w tym roku, ale już zupełnie w innym rodzaju, chociaż także nie wiem od kogo. Był to list przysłany mnie przez trzecią osobę z prośbą o doniesienie, czy otrzymałem i adres dodany, ale bez nazwiska, zupełnie incognito — w liście nienajgorsza jałmużna. Oto dosłownie cały list Ojcu podaję: »Zacnemu Bratu Rodakowi — rodak.« Na to odpowiedziałem też telegraficznym stylem: Miłosiernemu Bratu Rodakowi niech tę jałmużnę Matka Najśw. stokrotnie wynagrodzi — Beyzym. Podziękowałem Matce Najśw. za ten podarunek i poprosiłem Ją zarazem, żeby więcej się znalazło takich dobrych rodaków, to moje czarne pisklęta prędkoby w pierze porosły.
Pisałbym dłużej, ale tak się w tych dniach rozchorowałem na brak czasu, że ani rusz. Jak Pan Bóg pozwoli, to w przyszłym liście z Drogim Ojcem pogwarzę, a teraz bardzo proszę o modlitwy i odpowiedź, jeśli łaska, i kończę co prędzej.








LIST XXIII.

Tananariwa, 28 lutego 1901.

List Ojca z d. 18/1 1901 odebrałem 24/2 1901 i bardzo zań dziękuję; wyjątkowo chyba tak prędko doszedł, nie często się tak zdarza. Mam obecnie znowu nieco kłopotu; od początku lutego jestem oddalony od moich chorych o 14 kilom. albo i więcej może i tylko raz na tydzień dochodzę do nich, żeby im Mszę św. odprawić w niedzielę. Kazał mnie X. Superior przebywać kilka miesięcy w jednej z sąsiednich stacyj missyjnych, żeby już aby raz nauczyć się dostatecznie języka, czego dotychczas z powodu różnych przeszkód zrobić nie mogłem. Bardzo mnie to przykro, to prawda, ale trudna rada, opuściłem moich biedaków dla ichże własnego pożytku, od nich nie mógłbym się nauczyć tak prędko, muszę zatem korzystać ze sposobności, bo kto wie, co potem nastąpi; mogą mnie znowu napotkać jakie przeszkody, jak to było dotychczas. Jak wszystko na świecie, tak i to dzieje się za zrządzeniem Bożem, zatem dziej się Jego najświętsza wola. Od rana do nocy nabijam głupią moją mózgownicę malgaszską sciencyą, taką ciemną jak sami Malgasze. Dałby tylko Bóg, żebym jak najprędzej mógł spowiadać i nauczać, bo moje kochane czarne pisklęta bardzo potrzebują duchowej pomocy. Idę do nich w sobotę, a w niedzielę zaraz po Mszy św. odchodzę, żeby czasu nie trwonić. Przyszedłszy w sobotę, rzucam torbę w izbie i biegnę zobaczyć, co moi chorzy porabiają; przed południem staram się poopatrywać wszystkie rany, a resztę załatwiam popołudniu.
Po pierwszym zaraz tygodniu niewidzenia się, zapytali mnie chorzy: »Umiesz już Ojcze mówić po naszemu? Ucz się prędko, żebyś mógł prędzej do nas na stałe powrócić, modlimy się codzień, żeby ci Pan Bóg dopomagał.« Podziękowałem za modlitwy, prosiłem o nie nadal i obiecywałem, że będę się starał, jak tylko będę mógł, żeby tylko prędzej znowu być z nimi razem. Z wielką przykrością odchodzę co niedziela, ale przedewszystkiem »bądź wola Twoja.« Droga zajmuje mnie 2½ godz. tam i drugie tyle napowrót, bo trzeba się spinać z góry na górę po ścieżkach, wiodących przez najrozmaitsze wertepy i w dodatku trzeba się w bród przeprawiać przez strumień, który w porze suchej zaledwie się sączy, a w porze deszczowej porządnie przybiera, jak wogóle wszystkie górskie strumienie. O brewiarzu w drodze niema mowy, bo ma się ad libitum: odmawiać brewiarz i gdzie kark sobie skręcić albo nogi połamać, albo nie mówić brewiarza i cało dojść na miejsce. Idę wprawdzie zawsze jednym ciągiem, nie zatrzymując się nigdzie ani na chwilkę, tak, że nawet fajkę zapalam idąc, mimo to jednak prędzej niż w 2½ godziny nie mogę stanąć na miejscu. Postarzał się człowiek nie na żart, już nie mogę tak uganiać, jak przedtem. Wie Ojciec z tego, co kiedyś przedtem pisałem, że tu źródeł niema, pijemy wodę z bagien albo deszczówkę. Po takiej jednak przechadzce ta woda bardzo się smaczną wydaje; jak tylko przyjdę na miejsce, ostygnę trochę, żeby febry nie dostać, a potem raczę się tym żabim trunkiem lepiej może, niż jaki najzawołańszy bibuła wódką.


Trędowaci w Ambahiwuraku grają w fanurun. (Zob. str. 173).

Szedłem kiedyś do moich chorych, dzień był bardzo duszny i skwarny, bo zanosiło się na burzę, szedłem ostro, więc zmachałem się nieźle; oprócz tego musiałem obchodzić miejsca wodą zalane (teraz tu pora deszczowa) i w tej przeprawie, choć uważałem dobrze, pokłułem się też dobrze o rozmaite kolczaste zielska i kaktusy. Na szczęście nie podarłem na sobie odzienia, a byłby to prawdziwy kłopot, bo trzebaby było potem zaszywać, do czego nie miałem wcale czasu, a jeszcze mniej ochoty. Zresztą mniejsza o to, bo w razie potrzeby, jak czas tak ochota musiałaby się znaleźć, ale najgorsze było, że zapomniałem wziąć ze sobą igłę i nici. Już się mnie parę razy zdarzyło, że w podobnych przeprawach odzienie ucierpiało. Zrobiwszy wszystko co było do zrobienia, zabierałem się do szycia. Po skończeniu tej operacyi opatrzyłem robotę, zaszyte było mocno, to prawda, ale za każdym razem przekonywałem się w podobnych wypadkach, że daleko większe mam zdolności do rzeźbiarstwa, niż do krawiectwa i łatwiej dam sobie rady z dłutem, niż z igłą. Nie smuci mnie to wcale, gdyż nigdy w życiu powołania do krawiectwa nie czułem. Wprawdzie moja sutanna często gęsto wygląda tak, że każdy co spojrzy, przypuściłby prędzej, że ją naprawił jaki rymarz, powroźnik, czy inny tego rodzaju majster, ale nie krawiec. To jednak jedno z najmniejszych, moje czarne pisklęta nawet uwagi na to wcale nie zwracają, bo my tu wogóle żadnej mody nie trzymamy się i o elegancyi nie myślimy.
Przyszedłszy do siebie, zaraz zająłem się chorymi, potem brewiarz i tak jakoś dzień cały zeszedł niepostrzeżenie. Wieczorem dopiero, położywszy się, poczułem, że jestem siarczyście zmęczony. Jakoś mnie się nie spało, rozmyślałem nad przyszłością, robiłem najrozmaitsze plany i t. d. i t. d., i tak myśląc, niepostrzeżenie cofnąłem się do przeszłości; przypomniało mnie się wiele rzeczy, które widziałem i słyszałem, będąc jeszcze w kraju. Nie potrafię nawet Ojcu opisać, jak się mnie żywo przedstawiło nieszczęśliwe położenie tych ludzi, co robią wszystko nie dla wyższych pobudek, ale tylko dla jakichś celów czysto ziemskich doczesnych. Czułem się porządnie zmachanym, ale mnie to wcale nie było przykro, przeciwnie, cieszyło mnie to bardzo, bo wiem, że to trochę, co czasem uda się mnie doznać, robię dla chwały Boga, dla dobra moich cierpiących braci, zatem mogę śmiało mieć nadzieję, że Matka Najśw. to łaskawie przyjmie i w przyszłym życiu wyjedna za to nagrodę wieczną u Swego Syna. Aż się mnie przykro zrobiło kiedym wspomniał, że tylu ludzi na świecie tak ciężko napracuje się i nacierpi nieraz li tylko dlatego, żeby sobie we wszystkim dogodzić. Ciągle mają przed oczyma to kochane »ja«, które ich zupełnie zaślepia, robi ich zupełnie głuchymi i ślepymi na nędzę bliźnich. Pieniędzy nazbierają huk, całe życie spędzają w wygodzie, dostatku, a często nawet i w niegodziwym zbytku, nadchodzi wreszcie śmierć i z czem tu stanąć przed sądem Bożym? A niech Bóg broni! przykro i straszno zarazem myśleć o tem.
Przypomniałem sobie, że kiedyś dawniej pisałem Ojcu, dlaczego nie zaczynam jeszcze budować; teraz niedawno dostałem parę listów z kraju od rozmaitych osób, w których mnie zapytują, dlaczego nie buduję, czy zaczynam budować, kiedy myślę zaczynać i t. d. i t. d. Wszystko to wprawdzie było bardzo zgrabnie i grzecznie wyrażone, ale niektóre z tych zapytań dały mnie do myślenia. Sądząc z tych zapytań, możnaby wnosić, że niektórzy pytają, bo się niecierpliwią, chcieliby żeby jak najprędzej nieszczęśliwi trędowaci byli w lepszem położeniu, niż są dotychczas i daj Boże, żeby tak można było pojmować te zapytania; ale można też wnosić z tych zapytań, że niektórzy jakby się obawiali, czy te pieniądze, które dają, będą użyte na cel przeznaczony. Mówiąc wyraźnie, obawiają się może, czy Ojciec albo ja, nie używamy tych pieniędzy dla nas samych, albo na inny jaki cel, a nie dla trędowatych. Korci mnie to bardzo, bo nie posądzając nikogo, może się łatwo znaleźć jaki zły człowiek, co nas o to gotów posądzić i czego dobrego nawet i rozgłaszać podobny fałsz, oczerniając przez to, jak nas obydwóch, tak też, co jeszcze gorzej, nasz Zakon, jak już się nieraz zdarzało. Na to jednak wcalebym jeszcze nie zważał, gdyby mnie nie chodziło o biednych trędowatych, bo co się nas tyczy, to tyle nam ubędzie przez to, co o nas ludzie będą myśleć lub gadać, ile przybywa przez jałmużny dawane nie dla nas, ale dla trędowatych; przysięgaliśmy wszyscy, wstępując do Zakonu, na ubóstwo, wcale nie po to, żeby się łakomić na cudzy grosz. Ale takie gadaniny mogłyby łatwo poszkodzić moim chorym, gdyż często łatwiej ludzie wierzą bajkom, niż prawdzie, dlatego żywo mnie to obchodzi. Wszystkim zosobna tłumaczyć, jak się rzeczy mają, nie mogę, bo czas mnie na to nie pozwala, dlatego proszę, żeby Ojciec był łaskaw umieścić to, co tu piszę, w swoich »Missyach«, żeby to posłużyło za ogólną jakby odpowiedź dla wszystkich ciekawych, co się dzieje z pieniędzmi dawanemi dla moich trędowatych.
Rzecz ma się tak: na wybudowanie trzeba mnie 150.000 fr., jałmużna, dzięki Bogu, nadchodzi ale bardzo powoli, dlatego, że, jak Ojcu wiadomo, dają przeważnie ludzie nie majętni, lecz ubodzy, którzy wiele dać nie mogą; bardzo bogaci, z małymi wyjątkami, wogóle nic nie dają, a jeśli co dali, to tak jakby pro forma tylko, bo tak szczupło, że każdy z uboższych daleko więcej przysłał. Rzecz zatem jasna, że choć już trochę uzbierało się, jednak do potrzebnej sumy jeszcze bardzo daleko. Budować częściowo nie mogę, t. j. wybudować trochę na umieszczenie przypuśćmy jakich 50 chorych na razie, żeby potem w miarę tego jak będzie przybywać jałmużna, dobudować resztę. Bardzo byłbym kontent, gdyby tak się dało zrobić, ale nie można, bo: 1) mam nie 50, ale przeszło 100 chorych, więc gdybym wziął tylko 50 do nowego schroniska, co zrobić z resztą, kto będzie się nimi opiekował, kiedy ja jestem tylko sam jeden do tego? 2) wybudować część i zostawić to niezamieszkałe, to nim resztaby się dokończyła, zepsułyby deszcze po części, a resztę roznieśliby złodzieje i trzebaby było naprawiać i odbudowywać zamiast dobudować dalej; 3) wybudowawszy część zająć to co wybudowane, to znaczy tyle, co dać za wygranę z dalszą budową, bo żaden robotnik nie chce pracować tam, gdzie są trędowaci; 4) wystawiwszy wszystko, trzeba mieć zapewnione przynajmniej na 2 lub 3 miesiące utrzymanie, naprzód jak dla chorych, tak dla tych, co będą do ich obsługi, boć niepodobna przecież zamknąć biedaków w porządnym schronisku i patrzeć na to, jak tam będą ginęli z głodu i nędzy. Oto główniejsze racye, dla których zaczynać budowy nie mogę. Jak Najświętsza Panna pozwoli, że schronisko już stanie, wtedy przyszlę Ojcu szczegółowe opisanie i fotografie tegoż, ogłosi to Ojciec w »Missyach« i będą mieli wszyscy jasny dowód, że ich ofiary poszły na to, na co były przeznaczone. Dałby Bóg, żeby to jak najprędzej nastąpić mogło, tymczasem zaś ja bardziejbym się cieszył, gdyby jałmużny nadchodziły obficiej, niż z tego, że niektórzy tak gorliwie pilnują tych jałmużn, choć kto wie, czy sami bardzo się do nich przyczynili. Nie wiem czy komu może być tak pilno do nowego schroniska, jak mnie.
Pisałem już Ojcu przedtem, że mamy tu nowy kłopot z powodu pojawienia się pcheł afrykańskich. Mówiono tu, że one gnieżdżą się pod paznogciami nóg, ale gdzie tam, gnieżdżą się wszędzie, gdzie się tylko dostaną, przekonałem się o tem na moich chorych, cierpią biedacy więcej teraz, bo nie mogą sobie często poradzić z tą plagą. Załazi to plugastwo do oczu, nosa, wciska się w rany, gdzie zaś niema jeszcze ran, to tworzą się takowe przez te pchły, a taki biedak, nie mając palców wcale, niełatwo sobie może poradzić. Słyszałem od kilku osób, że można i umrzeć wskutek tych pcheł, jeżeli się zanadto całe ciało rozrani, czy to prawda, nie wiem — relata refero. Co mnie dziwi, to moc pajęczyny tutejszych pająków. Zaczepiwszy o pojedynczą nić, czuć, że się coś ciągnie i słychać jak się rozrywa. Jakim sposobem pająki zaczepiają te pajęczyny między drzewami, tego nie rozumiem, a zauważyć jeszcze nie miałem sposobności. Widziałem sam często na własne oczy, w tej naprzykład stacyi, gdzie obecnie mieszkam dla uczenia się języka, pajęczynę dość szeroko usnutą między dwoma drzewami, oddalonemi od siebie co najmniej o 5 czy 6 metrów. A że mocna, to niema co wątpić, na przestrzeni kilkometrowej rozciąga się pajęczyna, a na niej pośrodku ogromne pajęczysko czatuje na zdobycz. Wiatr nieraz silny powstanie, a pająk hojda się tylko, pajęczyna wcale się nie rozrywa. Wikłają się w nią wielkie muchy, wpadnie czasem motyl albo konik polny i to dość wielki (jest tu rodzaj koników polnych latających jak szarańcza), szamocze się wydziera, ale nic z tego, pajęczyna nie rozrywa się wcale. Pociesznie patrzeć jak pająk otrząsa swoją sieć z wody po rosie albo deszczu, wyciąga łapę jak długo może, zaczepia w jednym miejscu pajęczyny, przyciąga ją do siebie, a potem raptem puści, tak zupełnie, jak ludzki palec naciąga strunę na cytrze albo gitarze podczas grania. Wskutek tego raptownego puszczenia, cała sieć drgnie dość silnie i krople rosy czy deszczu z niej spadają. Pająk przez chwilę bardzo często i prędko te wstrząśnienia powtarza i niedługo potem cała sieć sucha. Sądząc po powierzchowności, nigdybym nie przypuścił, żeby pająk mógł tak zgrabnie wywijać łapami. Wyszedłszy raz do ogrodu, zdybałem się z tym Ojcem, u którego obecnie mieszkam, i pokazując mu pajęczynę, mówię, że nie tak mnie dziwi, że pajęczyna tak wielka i mocna, jak nie mogę odgadnąć, jakim sposobem ten krzywołapy tkacz pierwszą nić przeciąga tak daleko od drzewa do drzewa. Kiedy pierwsza nić zaczepiona, to już niema sztuki dalej snuć, bo chodzi po tej pierwszej nici, ale pierwszą jakim sposobem zaczepia, tego sobie wytłumaczyć nie mogę. Ten Ojciec odpowiada: ja tego także nie wiem, ale wiesz Ojciec, że dotychczas zapomnieć nie mogę tego, com widział i, gdybym na własne oczy nie był widział, nigdybym nie przypuścił nawet, żeby to było możliwem, mianowicie: idąc kiedyś przed kilkoma laty z posterunku do posterunku, musiałem po drodze przechodzić przez rzeczkę, mającą nie wiem na pewno ile, ale na oko sądząc, może 8 albo 10 m. szerokości, po obu stronach rzeczki było po kilka drzew; otóż przechodząc tę rzeczkę, spojrzałem przypadkiem w górę i zobaczyłem ogromnego pająka, kołyszącego się na pajęczynie przeciągniętej od drzewa do drzewa ponad wodą z jednego brzegu na drugi. Jak on to potrafił zaczepić, nie mogę sobie wytłumaczyć, chyba jego samego trzebaby o to zapytać. Stanąłem tylko na chwilę i przypatrywałem się tej nici, bo na pierwszy rzut oka sam sobie nie dowierzałem, sądziłem, że się mnie tylko tak wydawało.
Rozpisałem się, bo jakoś dziś mnie się nieźle pisze, a Ojciec drogi już się pewno niecierpliwi, że czas zabieram na czytanie tej bazgraniny, więc dość tego na dziś; o modlitwy bardzo proszę i jeżeli łaska i można, o kilka słów odpowiedzi. Niech Matka Najśw. błogosławi i dopomaga Wam wszystkim we wszystkiem.





Trędowata czesze swoją towarzyszkę niedoli. (Zob. str. 174).





LIST XXIV.

Tananariwa, 28 marca 1901.

Bardzo Ojcu dziękuję za list z 28 stycznia 1901, wprawdzie sam list nie długi, ale wiadomości pomyślne; dzięki Bogu, że jałmużna przybywa, choć jeszcze bardzo wiele mnie brakuje, ale coraz to bliżej do upragnionego przez nas budowania. Pisałem Ojcu w ostatnim liście, jak mocna tutejsza pajęczyna, a teraz niedawno było małe zdarzeńko, mogące doskonale stwierdzić to, com napisał przedtem. W tej stacyi, gdzie obecnie jestem, jest jeden ksiądz i jeden braciszek, jest to bowiem większy posterunek. Kilka dni temu, przy obiedzie, mówi nam ten braciszek: »Nie uwierzylibyście Ojcowie, jaka tutaj pajęczyna mocna. Będąc w ogrodzie, uwolniłem biednego ptaszka, bo nie mógł sobie dać rady, zaplątał się i to obydwoma łapkami jedną tylko linką pajęczyny (ptaszek nieco mniejszy od naszego wróbla, nie wiem jak się nazywa) szamotał się, ale napróżno, więc go odplątałem i wypuściłem, z czego bardzo musiał być rad.« Ptaszkowi zdarzyła się taka przygoda, ale czy mu wstyd było, że nie mógł się oswobodzić z pajęczyny, tego, naturalnie, nie wiem.
Poczułem razu pewnego, że nogi zaczynają mnie coraz bardziej z początku swierzbieć, potem piec i palce puchną; nie wiedziałem, co i skąd mnie się dostało. Sądząc, że to chwilowe, od gorąca może, wcale nie zwracałem, a raczej starałem się nie zwracać na to uwagi. Ale z dnia na dzień pieczenie to wzmagało się. Rozzułem się, żeby zobaczyć, co to takiego; widzę, że palce poobierały i białe zupełnie; przyszło mnie na myśl, że to może trąd, ale, że plam żadnych, od których trąd się zaczyna, wcale nie było, więc nie mogłem brać tego za trąd. Było to jakoś w piątek, zatem na drugi dzień rano, zaraz po Mszy św. wybrałem się w drogę do moich kochanych piskląt. Przechodząc rzekę, zatrzymałem się dłużej w wodzie w nadziei, że to mnie wykuruje; w samej rzeczy; nieco pomogło. Przyszedłszy do siebie i załatwiwszy wszystko u chorych, wieczorem po brewiarzu znowu wziąłem się do opatrzenia chorych nóg; przekonałem się, że to nieznośne afrykańskie pchły, o których Ojcu poprzednio już pisałem, pozakładały swoje kolonie na większą skalę w palcach i w stopach. Naostrzywszy scyzoryk, pootwierałem wszystkie ponarywane miejsca i dałem consilium abeundi tym nieproszonym kolonistom.
Ustrzec się tego plugastwa niepodobna, bo się nie wie, kiedy i gdzie się go dostanie. Ot np. w niedzielę, t. j. zaraz na drugi dzień po tej operacyi, którą sobie zrobiłem, wracając od chorych, usiadłem koło rzeki na trawie, żeby się rozzuć. Rozzuwszy jedną nogę, biorę się do drugiej, a wtem spostrzegłem na rozzutej nodze, brunatną ruszającą się plamę; było to mnóstwo tych afrykańskich pcheł, które mnie znowu napadły; ktoś z przechodniów musiał się widocznie w tem miejscu otrzepać, a ja zostałem napadnięty. Biały każdy może łatwiej na sobie spostrzec, kiedy go obsiądą, ale Malgasz tego nie zobaczy, bo ma skórę czarną, a te drapieżniki bardzo małe, bezporównania mniejsze od zwykłych pcheł, i przytem mocno bronzowego koloru, ciemno-kasztanowate, jak łupina dojrzałego kasztana. Zdrowemu bardzo przykro, kiedy się te pchły zagnieżdżą w ciele, może sobie Ojciec zatem wyobrazić, co cierpią moi biedni chorzy, kiedy to plugastwo rozmnoży się w ranach i te rany jeszcze bardziej rozrania. Prawdziwa to plaga. Jak Matka Najśw. pozwoli, że już wreszcie schronisko stanie, może i pod tym względem będzie lżej moim biedakom, gdyż będą się mogli bodaj raz na tydzień wykąpać należycie; narazie zaś muszą cierpieć, bo wody bardzo mamy maleńko. W tym roku zwłaszcza jakoś deszcze nie dopisały, bardzo mało ich spadło, więc wody jeszcze mamy mniej. Zwykle podczas deszczowej pory, przez kilka miesięcy codzień deszcze, a tego roku bardzo wiele dni było zupełnie bez deszczu, zaczęło się nieraz chmurzyć, grzmieć, pioruny padały, a deszczu nie było.
Obecnie już wszystko ogromnie podrożało; za co niedawno płaciło się 1, teraz za toż samo płaci się 3, albo i 5. Co później będzie, Pan Bóg to raczy wiedzieć. Właśnie kiedy to pisałem, moc szarańczy nadleciała, wprawdzie nie było ciemno wskutek przelotu, ale sporo jej było; przelot trwał całą godzinę. To trzeci już przelot szarańczy w przeciągu kilku miesięcy. Musiała długo lecieć, bo siadała na odpoczynek; poszedłem w kilka miejsc, gdzie grubą warstwą usiadła szarańcza i spędzałem. Nie sądziłem nigdy, żeby mogło tak śmierdzieć tam, gdzie wiele szarańczy razem; mimo wiatru silnie było czuć. Szum był taki, że nie można było rozróżnić dalekiej burzy zbliżającej się coraz bardziej. Teraz już na pewno można oczekiwać jeszcze większej drożyzny, niż jest, ja sobie jednak z tego nic zgoła nie robię, to rzecz Najśw. Matki; Ona radzi o swojej chorej i biednej czeladzi. Opiekowała się dotąd i nadal nie opuści moich czarnych piskląt.
Rozmawiając kiedyś z moimi chorymi, powiedziałem im, że kiedy piszę do kraju, to jest »za morze« (to »za morze« rozumieją dobrze, a Europa, Afryka, Polska i t. d., nie mogą się im w głowie pomieścić i żadnej w tych nazwach różnicy nie widzą), do kogokolwiek np. do ks. Czermińskiego (znają Ojca i pamiętają, choć nazwiska wymówić nie mogą), to nie wyrażam się o nich »moi chorzy«, ale najczęściej »moje czarne pisklęta.« Podobało się to im i bardzo z tego byli kontenci. Teraz sami tak siebie nazywają, kiedy mówią do mnie, tak np. postaraj się Ojcze o to lub o owo dla swoich piskląt; wracaj prędzej do swoich piskląt i t. p. Wiem, że ludzie, poczciwi nawet i religijni, nieraz trochę dziko zapatrują się na rzeczy i często gadają ot aby się gadało, jak u nas mówią — strzelają nie nabiwszy przedtem. Ułomność to ludzka, jak każda inna; ale, jeżeli w takiej gadaninie pokaże się brak współczucia dla nieszczęśliwych, zwłaszcza takich, jak moi chorzy, nie mogę wytrzymać, żeby nie odpalić. Nieraz starałem się przezwyciężyć w tej mierze i zamilczeć, ale ani rusz, muszę odpłacić pięknem za nadobne. Ot niedawno zdarzyła się mi rzecz następująca: zamówiłem lekarstwa dla kilku moich chorych; to lekarstwo nie przyszło na czas, co mnie wprawiło w porządnie kwaskowaty humor. Spotyka mnie ktoś i pyta, czego jestem skwaszony; odpowiedziałem, że nie jestem skwaszony, ale zły na dobre, bo lekarstwa nie przysłano mi. Ten facet mnie mówi, że niema czego być złym, bo nic jeszcze wielkiego się nie stało; nie nadeszło lekarstwo dziś, nadejdzie za parę dni, chorzy poczekają, na Madagaskarze wszystko tak powoli idzie. Ale, czy rozumiesz, wasze, zapytałem, że choroba nie czeka i idzie szybko, a chory przez to cierpi gorzej. On mnie bardzo łagodnie i grzecznie zaczyna przemawiać do rozumu, serca i woli: Ojciec zanadto pieści swoich trędowatych (nie mówił mnie to Malgasz, ale Europejczyk), to wszystko przyciśnięte i przygnębione teraz chorobą, a przedtem każdy z nich to był łajdak, co się zowie; trzeba im dać trochę pocierpieć, niech pokutują za dawne grzechy. Chciał dalej coś jeszcze majaczyć, ale przerwałem mu, bo już nie mogłem wytrzymać, kipiało we mnie na dobre. Dość tego, mój panie. Jakim kto jest łajdak, czy poczciwy, to niech sądzi Pan Bóg, a nie my; jest to chory, któremu pomóc trzeba i po sprawie. To, coś nagadał, zapamiętam dobrze i jak zachorujesz, to przyjdę ci dosłownie powtórzyć to samo, to jest, że w młodości byłeś łajdak, teraz pokutuj za grzechy i t. d. Poczerwieniał po same uszy i zamilkł. Może być łatwo, że nie mówił z przekonania, że z jego strony miał to być żart taki, mniejsza o to. Przyciąłem mu ostro, bo nie godzi się żartować z niedoli bliźnich. Może też stać się i to, że będą o mnie gadali, żem nieokrzesany, bez wychowania i t. p. — pal licho, niech gadają, tak mnie to obchodzi, jak przeszłoroczny śnieg. Oberwał, bo zasłużył; będzie na później pamiętał, że jak sobie kto pościele, tak spać będzie.


Mężczyzna i troje trędowatych dzieci tańczą w Ambahiwuraku przy schronisku trędowatych. (Zob. str. 177).

Mam już rozwiązanie zagadki, które spieszę Ojcu przesłać, mianowicie: pisałem Ojcu, że nie mogę wytłumaczyć, jakim sposobem przeciąga pająk pierwszą nić na większej przestrzeni, żeby dalej snuć pajęczynę. Rozmawiałem niedawno z jednym Malgaszem i między innemi rzeczami powiedziałem mu o tem przeciąganiu pierwszej nici pajęczyny. On mnie na to odpowiedział: ja także dziwiłem się temu i nierozumiałem, ale udało się mnie kiedyś przypatrzeć tej pracy pająka. Rzecz tak się przedstawia: wypuszcza ze siebie pająk nić w tym kierunku, w którym dmie wiatr. Kiedy ta nić, niesiona wiatrem, zaczepi się o jaki przedmiot, wtedy pająk idzie po niej, przymocowuje ją mocniej, a potem już bez trudności snuje dalej całą pajęczynę. Albo też: spuści się cokolwiek sam pająk na pajęczynie, potem jeżeli wiatr dmie, spuszcza się dalej; kiedy wiatr ustanie, on też przestaje snuć i odpoczywa, aż znowu, kiedy wiatr dąć zacznie, on spuszcza się coraz bardziej. Wiatr go niesie coraz dalej i dalej, przyczepionego do pajęczyny; kiedy napotka wreszcie jaki przedmiot dogodny, przymocowuje tam nić i po niej chodząc, snuje całą pajęczynę. Tym albo tamtym sposobem, musiał przeciągnąć pająk swoją nić po nad rzeczką. Czasu nie żałowałem, śledziłem długo i na własne oczy widziałem obydwa sposoby, jakiemi pająki przeciągają pierwszą nić pajęczyny na większej przestrzeni. Sam się temu wszystkiemu przypatrywałem, dlatego może mnie Ojciec wierzyć, jako naocznemu świadkowi. Tyle wiem od Malgasza. Nie miałby on racyi kłamać, posądzać go zresztą o to nie mogę, bo to bardzo poczciwy człowiek, oddawna pracujący w tutejszej missyi jako katechista. Czy zaś tak samo mówi o tem naturalna historya, tego nie wiem, relata retuli — powtórzyłem Ojcu tylko to, com słyszał od czarnego naturalisty.
Kiedy się o pająkach rozgadał, to jeszcze jedną rzecz Ojcu opowiem, którą sam na własne oczy kilka razy widziałem i ubawiłem się tem, bo pociesznie wygląda. Wielkie muchy, motyle, koniki polne, szarańcze, zaplątują się w pajęczynę i pająk daje im rady, a od drobniutkich muszek obronić się nie może. W środku pajęczyny ogromne pajączysko, a koło niego krąży kilka albo kilkanaście drobnych muszek (u nas ich pełno nad brzegami wód, moczarów i t. p., a wieczorem, jeżeli okno otwarte, cisną się do światła — kąsają dotkliwie); usiądzie mu która na łapę albo grzbiet, pająk się rzuca, odgania, ale chwycić nie może, chyba, że która wpadnie w pajęczynę. Bardzo zabawnie patrzeć, jak się krzywołapy tkacz nacierpi i odmachuje od tego maleństwa, a obronić się nie może. Zdarzy się często, że i ludzie bywają w podobnem upokarzającem położeniu. Niejednemu się wydaje, że on jest wielkim, potężnym, wszystko może i potrafi, co zechce, tymczasem nadchodzi chwila, w której nie może podołać malutkiej jakiejkolwiek trudności i ze wstydem przekonuje się, że i on zwykły śmiertelnik i wcale nie taki, za jakiego siebie uważał.
Słyszałem niedawno zabawną rzecz: kiedy katedra w Tananariwie została ukończoną, dwaj ciekawi Malgasze przyszli ją zwiedzić. Byli to poganie prawie dzicy, którzy nic nigdy nie widzieli. Weszli do wnętrza, gęby, naturalnie, pootwierali jak zajezdne wrota i gapią się; podchodzą do jednego z bocznych ołtarzy, na którym stoi wielka statua św. Józefa i jeden z nich mówi nieśmiało i pocichu drugiemu: patrz, patrz, jaki wielki pan stanął tam wysoko; widzisz, jakie na nim bogate wyzłacane lamba, trzeba go powitać. Ten drugi mówi półgłosem do statuy: »jak się pan ma.« Rzecz jasna, że odpowiedzi niema. Pierwszy znowu mu szepcze: głośniej mów, bo nie słyszał. Wtedy tamten na cały głos: »jak się pan ma!« Nie dostawszy znowu odpowiedzi, zwrócił się do towarzysza i mówi: »e, chodźmy dalej, ten bogacz zanadto dumny, nie chce zważać na nas« i odeszli od ołtarza.
Gadu, gadu i niespostrzeżenie drugi arkusik ma się już ku końcowi, a Ojciec pewno się niecierpliwi, żem się tak rozmachał. Kończę, żeby nie nadużywać cierpliwości drogiego Ojca, czy zaś na przyszłość będzie w tej mierze poprawa, t. j. czy będę króciutkie listy posyłał, to pytanie, na które odpowiedzi niema jeszcze na razie; jak Bóg da dożyć, to się pokaże. Jeszcze raz dziękuję drogiemu Ojcu za pomyślne wiadomości o jałmużnie i oczekując takowych nadal, bardzo a bardzo proszę Ojca o łaskawą pamięć w modlitwach.








LIST XXV.

Tananariwa, 13 kwietnia 1901.

Przebyłem w innym posterunku cały luty i marzec, gdzie mnie czarny światłodawca zaciemniał mózgownicę malgaszską gramatyką także ciemną, jak skóra samychże Malgaszów, jeżeli bodaj czy jeszcze nie ciemniejszą. Wreszcie w końcu marca powiedziano mnie, że na tyle już umiem, żeby sobie samemu módz dać radę ze słownikiem, t. j. że mogę już sam dalej się uczyć, że trzeba mnie teraz praktycznego ćwiczenia do uzupełnienia całkowitego mych wiadomości, więc żebym wracał na moją stacyę i tam ćwiczył się rozmawiając z chorymi. Ucieszyłem się nadzwyczaj zapadłą decyzyą i ostatniego marca wróciłem do siebie niby na stałe. Pilno mnie było wrócić prędzej do moich biedaków, ale we wigilją powrotu pokiereszowałem sobie nogi w rozmaitych miejscach dla uwolnienia się od tych nieznośnych pcheł afrykańskich, które się były na nowo zagnieździły, a że droga strasznie licha (w niektórych zwłaszcza miejscach okropnie kamienista), więc mnie się jakoś nie szło z początku. Wstyd mnie się jednak zrobiło samego siebie, kiedym wspomniał, że moi chorzy tacy poranieni, mimo to chodzą jak mogą, a ja, niby missyonarz, tak się delikacę, jak jaka ciocia Kapuśniaczkiewiczowa, która jak tylko ją bodaj mały paluszek zaboli, zaraz rozpoczyna kuracyę na wielką skalę, i wlokę się, jakbym konno na ślimaku jechał. Oprócz tego, miałem jakby jakiś rodzaj przeczucia, naglący mnie do pośpiechu; ciągle mnie coś jakby powtarzało: »spieszno się spiesz, bo kto wie, co cię tam czeka.« Jedno z drugiem tak skutecznie na mnie podziałało, jak na konia zachęta do pośpiechu, zatelegrafowana mu batem po grzbiecie przez woźnicę, i zapomniawszy o wczorajszej operacyi, rozpuściłem nogi i gnałem całą drogę, co mogłem. Nie zawiodło mnie to jakieś jakby przeczucie, bodaj czy to się działo za sprawą Aniołów Stróżów moich chorych. Dochodzę do rzeczki, płynącej o jakie może ¾ kilom. od schroniska, i widzę dwóch chorych spuszczających się szybko z pagórka po drugiej stronie wody. Coś pewno wykwitło nowego, pomyślałem sobie; rozzułem się, prędko przeszedłem strumyk i idę dalej boso na spotkanie moich chorych. Pocoście tu, moje ptaszęta? — spytałem. Spiesz się Ojcze, mówią do mnie, bo jedna kobieta mocno się rozchorowała i chce, żebyś ją zaopatrzył prędzej, a jeden chory już prawie dogorywa, mowę stracił, ale jeszcze dość silnie oddycha. Spiesz się, żeby go jeszcze zastać przy życiu. Uzułem się co prędzej, i przyszedłszy do siebie, pospieszyłem do tych chorych. Dzięki Bogu, udało się mnie jeszcze zaopatrzyć chorego ostatnimi Sakramentami, ale na drugi dzień pochowałem go. Kobieta, po Ostatniem Namaszczeniu, przyszła nieco do siebie, silnie wprawdzie trąd się rozwinął, cierpi mocno, to prawda, ale jeszcze żyje.
W tych ostatnich czasach pochowałem wprawdzie trzech, ale cieszy mnie to, że umarli z trądu, a nie z głodu, za co pokornie dziękuję najpierw Matce Najświętszej, a potem łaskawym dobroczyńcom, którzy mnie jałmużną wspierają.
Przedtem pisałem już Ojcu nieco o afrykańskich pchłach, a teraz znowu o tem samem, coś nieco więcej donoszę. To plugastwo stało się istną plagą; napada coraz bardziej ludzi, zwierzęta i ptaki zarazem. Najwięcej ich mają świnie. Przybrało to szelmostwo takie już rozmiary, że rząd wysłał Malgaszów poduczonych cośkolwiek na quasi infirmarzy (ilu ich rozesłano, nie wiem), którzy muszą chodzić od wsi do wsi i opatrywać tych, co są napadnięci przez afrykańskie pchły. To opatrywanie polega na tem, że rozrania się igłą, albo czem ostrem to miejsce, gdzie się pchły zagnieżdżą, wydobywa się ztamtąd jakby woreczek z plewki, w którym znajduje się kilka setek zniesionych jajek, oczyszcza się ranę i zapuszcza jodyną lub czem innem mocnem dla zabicia zarodków, któreby mogły tam jeszcze pozostać. Jeżeli się zawczasu nie wyjmie takiego woreczka, to małe pchlęta, które się wylęgną, toczą ciało i sprawiają wielką ranę. Wskutek niedostatecznego zapobieżenia temu, już tu było kilka wypadków śmierci; wylęgły się pchlęta, rzuciła się gangrena i spowodowała śmierć. Wiem z własnego doświadczenia, że nie czuć nic z początku, kiedy się taka pchła zagnieżdża, ale potem, t. j. tak mniej więcej na drugi lub trzeci dzień, takie to sprawia swierzbienie i pieczenie, że trudno nie poranić drapiąc czemkolwiek. Jodyna, chociaż niby to gryzie, wpuszczona do takiej ranki, sprawia znaczną ulgę przynajmniej na jakiś czas, bo gryzienie samo sprawione przez jodynę, jest niczem w porównaniu do tego, co się czuje od pcheł. Z tych czarnych quasi wyznawców Eskulapa, rozesłanych przez rząd, do mnie nikt się naturalnie nie zjawił, bo się boją, żeby się sami trądem nie zarazili. Wątpię zresztą, czyby który co poradził choćby i przyszedł, bo gdzie, u trędowatego niema rany, tam można jeszcze oczyścić od tych pchlich gniazd, ale jak radzić, kiedy się to w ranach zagnieździ, tego nie wiem. Starałem się jak mogłem najlepiej zrobić, ale nic z tego; zalewam zatem obficie i ostro całą ranę rozpuszczonym karbolem i co się uda oczyścić, to dobrze, a co nie, to już opiece Matki Najświętszej zostawiam, bo jakże inaczej zrobić. Powiadają, że i karbol zabija te zarodki, ale czy to prawda, nie wiem. Rozesłał rząd wszędzie drukowane rozporządzenie co do tych pcheł, w którem powiedziano między innemi rzeczami, żeby się wszyscy starali o jak największe ochędóstwo jak koło siebie, tak po domach i żeby nie trzymać w tej izbie, gdzie się mieszka, ani drobiu, ani żadnych bydląt i t. p. Jak mnóstwo innych rzeczy, tak też i to bardzo ładne w teoryi, ale zastosowaniem być nie może w praktyce. Najpierw, żaden Malgasz i wyobrażenia nie ma o ochędóstwie; powtóre taki biedny, co ma tylko jedną jedyną izbę z gliny, w której mieści się z całą rodziną i majątkiem, składającym się, przypuśćmy, z kilku kur, albo krowy, owcy czy świni, gdzie ma podziać to bydlę, czy ptaka? Musi mieć razem ze sobą w izbie, bo jak zostawi na dworze, to mu zaraz ukradną.
Wie Ojciec, że niedawno temu dowiedziałem się, dla czego Malgasze stoją dotychczas jeszcze na tak niskim stopniu cywilizacyi; winni temu nie oni sami, ale ich własny rząd malgaszski, pod którym byli przedtem. Tak się rzecz miała: bali się wszyscy uczyć czegokolwiek, jakiego np. rzemiosła, bo jak tylko który czego się nauczył, zaraz go brano, żeby pracował dla króla, czy królowej, dla całego królewskiego dworu, potem dla wszystkich urzędników za porządkiem, dla rodziny królewskiej i t. d., i to bezpłatnie zupełnie i na własnem nawet utrzymaniu w czasie tej pracy, trwającej całe lata i lata. Zasadził i wyhodował ktoś jaką jarzynę, owoc i t. p., zaraz, jak tylko się o tem dowiedziano, przysyłali do niego, żeby dał królowej, dla jej rodziny, dworu i t. d., naturalnie bezpłatnie. Nie chciał kto iść pracować darmo, albo dawać darmo to co miał, to go zakuwano w łańcuchy i wpakowywano do więzienia, gdzie najczęściej ginął marnie z nędzy i wycieńczenia. Rzecz jasna, że w takim składzie rzeczy, głupi byłby ten, ktoby się chciał oddać jakiemu rzemiosłu lub innemu zajęciu pożytecznemu. Oto przyczyna, dla której Malgasze niczego nigdy nie starali się nauczyć. Dopiero z zawojowaniem wyspy przez Francuzów, zaczęli się brać powoli do różnych rzemiosł, bo widzą, że im za to płacą. Dotychczas jeszcze biorą się do wszystkiego bardzo powoli i niechętnie, bo nie dowierzają. Złodziejstwo okropnie między nimi zakorzenione też z winy ich dawniejszego rządu. Brali przedtem rekruta, który musiał służyć aż do późnej starości jako żołnierz zupełnie bezpłatnie i na własnem utrzymaniu. Naturalnie, że nie mógł inaczej się utrzymać, jak kradzieżą i rozbojem; potem to przeszło z ojców na dzieci i zakorzeniło się tak, że obecnie Malgasz uczciwy jest to rzadkość, którą nie łatwo i nie często napotkać można. Wydaje się mnie to wszystko bardzo prawdopodobnem; czy zaś jest tak istotnie, czy nie, i o ile jest, o ile nie, to zaręczyć nie mogę. Niedawno tu jestem, więc na to wszystko sam patrzeć nie mogłem. Napisałem Ojcu, com słyszał od innych relata retuli. To tylko wiem na pewno, że Europejczycy przychodzą tu niby cywilizować Malgaszów, ale zamiast cywilizacyi, wznoszą ogromną demoralizacyę pod każdym względem. Niestety, zanadto jest to widocznem na każdym kroku, trudno zatem tego nie widzieć.
Szarańcza nas nie opuszcza, tak coś wygląda, jakby się na stałe zakwaterowała na Madagaskarze. Nie śmiem mówić na pewno, ale kto wie, czy te dwie plagi, t. j. szarańcza i pchły afrykańskie nie są objawem gniewu Bożego za to złe, co się tu dzieje przeważnie przez Europejczyków. Przeciw trądowi niby działają, szerzy się on mimo to jednak jak tego potrzeba. Nie czytałem sam tego, ale mówiono mnie, że gazeta »l’Univers« ogłasza, jakoby w samym Paryżu już było kilkuset trędowatych białych. Zaraza dostała się tam najprawdopodobniej z Madagaskaru, albo z której z sąsiednich wysp. Ci co przenieśli zarazę, z pewnością sami nie narazili się pielęgnując trędowatych, ale wskutek złego życia jakie prowadzili. Cha! trudno inaczej, jak sobie kto pościele, tak też i spać będzie.
Co do siebie osobiście, trudno żebym Ojcu mógł co nowego napisać; zawsze jedno i to samo ciągle mnie stoi przed oczyma, to jest nowe tak niezbędne schronisko. Nie mogę Ojcu dokładnie wyrazić, jak ono koniecznie potrzebne, bo to trzeba widzieć na własne oczy; opisać się nie da to tak łatwo, zwłaszcza mnie, który tak zdatny do pisania, jak siekiera do pływania. Ile moi biedacy cierpią fizycznie, to Ojciec wie, choć może nie zupełnie dokładnie, z moich listów i fotografij, które posłałem; ale co gorzej, że daleko więcej ponoszą szkody na duszy. Patrzę na to codziennie i inaczej nie mogę Ojcu to napisać, jak tylko, że jak najchętniej chciałbym zaraz dostać nie jeden, ale dziesięć niewiedzieć jak ostrych trądów, żeby tylko przez to łatwiej wyprosić u Matki Najśw. jak najbardziej potrzebne pieniądze na wystawienie nowego schroniska i zabezpieczenie jego utrzymania, a przez to usunąć te wszystkie niebezpieczeństwa dla duszy, na które moi nieszczęśliwi są narażeni obecnie. Dzieci pod tym względem najbardziej mnie na sercu leżą; to maleństwo nietylko że nie zna wcale Pana Boga; ale nawet nie wie jeszcze, czy jest Bóg, a już uczy się Boga obrażać, bo gorszy się i psuje przez ustawiczną styczność ze starymi, którzy potrzebują sami, żeby ich trzymać na wodzy pod bardzo wieloma względami. Widzę to wszystko i porządnie odczuwam, ale zaradzić złemu w obecnym stanie rzeczy, jest prawie niepodobieństwem. Nie, nie »prawie« ale tak»zupełnie« niepodobieństwem.
Przerwę tę jeremiadę, żeby nie zabierać Ojcu czasu i samemu go nie tracić. Lepiej ten czas obrócić na przedstawienie rzeczy całej Najśw. Matce i prosić Ją, niech radzi o swojej biednej czeladzi. Dziej się najświętsza wola Boża; kiedy czekać to czekać. Wiem, że drogi Ojciec nie ma czasu do stracenia, dlatego o list nie śmiem Go prosić, ale swoją drogą, bez naprzykrzania się wcale, niecierpliwie oczekuję, choć na kilka słów, bodaj jeżeli nie na list choćby na kartkę. Wszystkich Ojców i Braci pozdrawiam i jak drogiego Ojca Superiora, tak też i wszystkich Jego podkomendnych bardzo a bardzo proszę o modlitwy za nieszczęśliwych trędowatych i ich niegodnego posługacza.








LIST XXVI.

Tananariwa, 13 maja 1901.

Już jestem, dzięki Bogu, nie od wczoraj między moimi nieszczęśliwymi, a mimo to, proszę mnie wierzyć, nie mogę się oswoić z tem, na co ustawicznie patrzę, nie mogę obojętnie patrzeć na tę nędzę, w której pogrążeni są moi biedacy, a co jeszcze bardziej mnie trapi, to nędza moralna, pochodząca przeważnie z tej nędzy materyalnej. Narażeni są moi nieszczęśliwi na tysiączne okazye do grzechu ustawicznie, a nawet możnaby powiedzieć poniekąd z konieczności. Już nie raz i nie dziesięć przemyśliwałem nad tem, jakby złemu zaradzić, ale ani rusz póki nie będzie odpowiednie schronisko z zapewnionem utrzymaniem. Mieszkają jak bydlęta i to razem: mężczyźni, kobiety i dzieci. Na żebry chodzić muszą, t. j. siedzieć pod barakami koło ścieżki cały dzień, boć bez tego nie wyżyją, a wiadoma rzecz, że próżnowanie jest początkiem wszystkiego złego; chodzą prawie napół nadzy i t. d., i t. d., słowem, że źle, a zaradzić temu nie mogę w takim stanie rzeczy, jaki jest obecnie. Żeby to ludzie na świecie wiedzieli, co się we mnie dzieje, kiedy na to wszystko patrzę, nie mogąc złemu zaradzić, zwłaszcza kiedy patrzę na małe dzieci, które, nietylko że nie umieją kochać Boga, ale jeszcze nie wiedzą nawet, czy jest jaki Bóg, a już się uczą od starych obrażać tego Boga, to z pewnością takby się posypała zewsząd jałmużna, że w krótkim czasie stanęłoby tak niezbędne, a tak przezemnie upragnione schronisko. Piszę Ojcu otwarcie, co czuję, ale opisać tego dokładnie nie potrafię, proszę tylko ustawicznie Matkę Najśw., żeby się ulitowała i pozwoliła prędzej ratować tych nieszczęśliwych, z których, co nie daj Boże, nie jeden zginie może na wieki. Teraz o tyle tylko lepiej, niż przedtem było, że nie umierają z głodu moi chorzy, jak przedtem, bo z nadchodzącej drobnej jałmużny zawsze jest w zapasie trochę ryżu dla tych, co ani żebrać, ani w inny sposób wyżywićby się nie mogli. Dziękuje za to ustawicznie Matce Najświętszej, ale swoją drogą o nowe schronisko naprzykrzać się Jej nie przestaję[9].
Przyszyło mnie w tej chwili na myśl, że choć Ojciec nie pogniewa się na mnie za natręctwo, ale mimo to, mogę łatwo oberwać burę za jeremiady. Ale, dziej się co chce, myślę sobie: wyłaje Ojciec, to wyłaje — przyjmę to w pokorze i już, a com napisał, to niech już zostanie, przepisywać listu nie będę; nie darmo mówi rosyjskie przysłowie: „что написано перомъ, не вырубишь и топоромъ“ (co napisano piórem, tego i siekierą nie wyrąbiesz). Nie na wiele się przydadzą te jeremiady, prawda i to, jednak człowiekowi lżej, kiedy się przed drugim wygada z tem, co mu dolega. Niedawno temu, miałem jeden dowód więcej, jak to ludzie często bez prochu strzelają, gadają i piszą, ot aby im się gadało i pisało; ktoś gdzieś coś zobaczy, nie przekona się dokładnie, jak się rzeczy mają, a rozprawia o tem z taką pewnością, że niejeden słysząc to, albo czytając co napisał, pomyśli, że to w samej rzeczy prawda, co ten ktoś mówi, albo pisze. Pokazywano mnie artykuł, jaki ktoś, mniejsza o to kto nomina odiosa napisał o trądzie. Mówi on w tym artykule, że wiele podróżował w celu zbadania trądu i zauważył, że nie jest to choroba tak zaraźliwa, jak powszechnie utrzymują i że trędowaci nie cierpią. Odpowiedziałem tym, co mnie pokazywali ten artykuł, że jest to najzupełniejszy fałsz i nie wiem, jak mógł ten ktoś podobne rzeczy drukować. Jako dowód, że to kłamstwo, co w tym artykule napisano, opowiedziałem ostatni fakt, który miałem u siebie, mianowicie miałem jedną chorą, którą niedawno pochowałem. Tak silny miała trąd, że odkąd tu jestem, jeszcze takiego przebiegu choroby nie widziałem — to był, przynajmniej dla mnie, pierwszy przypadek tak ostrego przebiegu. Całe ciało porządnie było spuchnięte, zadawało się, jakby trąd chciał tę nieszczęśliwą rozsadzić; nogi zaś od kostek do kolan tak były grube, że prędzej możnaby je było wziąć za jakie kloce, niż za nogi ludzkie. Na szczęście miałem płótno, więc, opatrując rany tej biedaczki, wziąłem miarę sznurkiem, żeby przykrajać okłady wystarczające do owinięcia nogi, gdyż dwa razy uciąłem na oko, jak się mnie zdawało i nie obejmowały te kawałki płótna nóg chorej. Jak wyglądały rany i jak je było czuć, łatwo sobie Ojciec wyobrazić może. Cierpiała biedaczka tak, że bez najmniejszego wahania się, gdybym tylko był mógł, zarazbym wziął był na siebie jej chorobę, żeby tylko ulżyć tej biednej kobiecie. Choćbym, przypuśćmy, wcale nie rozumiał, jak się mnie ta nieszczęśliwa użalała na swoje cierpienia, to wystarczyłoby tylko spojrzeć na nią, żeby mieć pewność, że niezmiernie cierpi. Wskutek ran silna gorączka trawiła ją ustawicznie. Kiedy po jakimś czasie dołączyła do tego febra, rzecz jasna, że biedna chora przeżyć tego nie była w stanie. Ratowałem, jak umiałem i mogłem, ale nie dało się nic zrobić. Dzięki Bogu tylko, że umarła zaopatrzona. Trochę trudno nie wierzyć własnym oczom; patrzyłem sam na nieboszczkę w czasie jej choroby, więc jakże mógłbym powiedzieć, że o prawda, co ten ktoś napisał, że trędowaci nie cierpią. To ja sam widziałem. Teraz — jeden z naszych Ojców, dowiedziawszy się o tym artykule, powiedział do mnie: »Nie prawda to wszystko? Słuchaj Ojcze, co ci powiem. Będąc na jednej z sąsiednich wysp, gdzie jest szpital trędowatych, poszedłem ten szpital zwiedzić. Kiedyśmy przechodzili koło jednego z chorych, ten co mnie oprowadzał, zapytał tego chorego: jakże się biedaku czujesz dzisiaj. Chory odpowiedział, że dziś wprawdzie cierpi, ale nie tak silnie, jak wczoraj. Cóżeś zrobił, żeby sobie ulżyć? zapytał go znowu oprowadzający. Chory na to: wczoraj okropnie bolały mnie ścięgna w nogach, a zwłaszcza koło palców. Nie mogłem dłużej wytrzymać, oderwałem w nocy zaszczypkę od okna i tą zaszczypką porozrywałem sobie ścięgna w nogach. Teraz boli mnie wprawdzie porządnie, ale już nie tak jak wczoraj.«


Kobieta trędowata uczy trędowate dzieci.

Niech teraz Ojciec sam powie, jak wierzyć takim bredniom, które ludzie po mieście rozgłaszają? Porozrywać ścięgnia dla sprawienia sobie ulgi, to dowodzi, że trędowaty nie doznaje bolu!? Byłbym o tem wszystkiem nic nie mówił, ale, że prawdopodobnie ten artykuł znajdzie się i u nas, więc wyświeciłem prawdę, jak umiałem. Jeżeli Ojciec umieści to w »Missyach«, to nie będą w błędzie ci, którzy czytali może ten artykuł o trądzie. Teraz napisałem Ojcu tylko to, com widział sam i słyszał od drugich, a jak się zarażę trądem, to Ojcu napiszę z własnego doświadczenia, czy i co czuje trędowaty. Niech się tymczasem fałsz po świecie nie szerzy, bo i tak już go aż zanadto.

Dzisiaj tyle, choć to wprawdzie niewiele, na odpowiedź mimo to zasłużyłem, prawda? Czekając na nią z niecierpliwością, bardzo proszę drogiego Ojca o pamięć w modlitwach.








LIST XXVII.

Tananariwa, 13 czerwca 1901.

Sam już nie wiem, kiedy ostatni raz miałem list od Ojca, takie to dawne czasy. Jak się Ojcu missya powiodła, czy podczas niej zdrowie dopisywało? Co obecnie słychać o jałmużnie dla mnie, przybywa, czy nie? Choć bardzo wiele mnie braknie, ale trochę grosza już się uzbierało, więc X. Superior ogląda się za miejscem pod nowe schronisko. Ej, żeby to Matka Najśw. pozwoliła już prędzej mieć to niezbędne schronisko, nie uwierzy Ojciec, jak mnie pilno i z jaką niecierpliwością oczekuję. Tymczasem, jakby naumyślnie, trudności coraz to większe zachodzą — drzewo ogromnie podrożało i dostać trudno. Robotnik też bardzo teraz drogi, bo rząd wiele buduje i drogo opłaca, więc się tam cisną, a do prywatnych robót nie spieszą się wcale. Wie Ojciec, że czarni już zaczynają sztrejkować, tak jak w Europie. W jednem miejscu, gdzie jest nasz posterunek missyjny, cały tydzień Malgasze sztrejkowali.
W maju przesiedziałem 12 dni w areszcie — raz 5 dni, a po krótkim czasie 7 dni; proszę nie posądzać, żebym miał gdzie coś komu zwędzić i za to mnie ofiarowano mieszkanie rządowe z kratami w oknach dla uchronienia od przeciągów. To nie, ale musiałem przesiedzieć w infirmeryi w Tananariwie, bo nie mogłem chodzić, tak mnie pchły afrykańskie poraniły. W kilku miejscach w nogach zagnieździły się mnie te utrapione pasożyty. Naostrzyłem scyzoryk i uwolniłem się od nich, jak mogłem. Sądziłem przytem, że już będę miał na jakiś czas przynajmniej spokój, bo jamki (każda jamka, gdzie te pchły zrobią gniazdo, jest tak wielka, że można do niej ziarnko grochu włożyć) pozostałe po gniazdach, obficie pozalewałem jodyną. W kilka dni po tej operacyi poszedłem na zwykłe zebranie do Tananariwy, po drodze bardzo jakoś dawały się mnie czuć te poranione miejsca i iść było coraz trudniej. Przyszedłszy do missyi, spostrzegłem, że nogi mam porządnie spuchnięte aż do kolan. Z trudnością rozzułem się, a o uzuciu się napowrót już i mowy nie było, bo nietylko trzewiki, ale ani skarpetki nie mogły wcale wejść na nogi. Obejrzał mnie doktor i powiedział, że to ukąszenia tych pcheł zakażają krew i wskutek tego puchlina. Potem wziął się do opatrywania tych miejsc, gdzie ja poprzednio powyrzucałem gniazda z krociami zniesionych jajek i znalazł, że w tychże samych otworach nowe gniazda znowu porobione; wziął się zaraz do lanceta, wskutek czego te jamki porobiły się dwa razy głębsze i większe. Wszystko zależy od gustu, więc może komu innemu wyda się inaczej, ale co do mnie, to powiem Ojcu otwarcie, że wcale nie uważam za przyjemność tego, co się czuje, kiedy doktor w ranie bruździ lancetem, zwłaszcza pod paznogciem. Uzuć się po skończonym opatrunku nie mogłem, więc zrobiłem sobie naprędce rodzaj sandałów, poowijałem nogi płótnem, przywiązałem te sandały i tak paradowałem po domu. Przez cały ten czas, co musiałem w Tananariwie przesiedzieć, byłem w takim złym humorze, jak pies na łańcuchu, bo pilno mnie było wrócić do moich biedaków, którzy ogromnie cierpią też od tych pcheł, a tu ani rusz chodzić. Kiedym się gdzie w domu pokazał, każdy co zobaczył, że nie mam obuwia, pyta co mnie jest. Tłumacz każdemu co ci jest, jakby to się na co przydało — więc jednemu mówię, że tańczyć nie mogę; innemu, że wdziałem balowe trzewiki, żeby nie posądzono, że ich nie mam i t. p., aż wreszcie dano mnie pokój. Kiedy się rany podgoiły i puchlina spadła, wróciłem do siebie i kończyłem kuracyę do reszty. Wrócić jednak musiałem burżanami, bo piechotą nie dało się wcale. Obecnie kiedy to piszę, jeszcze możnaby mnie wziąć za eleganta pierwszej klasy, tak jestem naperfumowany. Ciągle mam do czynienia z jodyną, jodoformem, karbolem, kamforą, siarką (bo i sam używam i moich chorych częstuję temi pachnidłami), więc te wszystkie zapachy czepiają się do odzienia i zmieszawszy się razem, tworzą jakiś jeden, strasznie nieokreślony, ale i niekoniecznie przyjemny, zapach. Tytoń tego zapachu nie zagłusza.
Żeby Ojciec wiedział, jaki kłopot mają moi biedni chorzy, zwłaszcza ci, co mocniej poranieni, kiedy w ranach zagnieżdżą się afrykańskie pchły, niema sposobu wydobyć, zabić też niczem się nie da, bo to, co zapuści się do rany, np. karbol albo co innego, zaraz miesza się z ropą, wydobywającą się z rany i nie może działać na pchły. Starzy cierpią, ale nie tak to słychać, bo tylko stękają kiedy bardzo boli; dziatwa zaś gorzkiemi łzami opłakuje codziennie operacye, którym poddać się muszą. Prawdziwa plaga te pchły; mało tego, że sprawiają ból dokuczliwy i jątrzące się rany, które goić trzeba, bo same nie zasychają, ale co jeszcze gorzej, czasu ogromnie wiele co dzień przez to się traci. Upora się człowiek z jednem gniazdem rano, w południe albo wieczorem, znajduje nowe jeżeli nie w tym samym, to w innem miejscu i znowu trzeba się porać najmniej jakie pół godziny, jak nie więcej. Wszędzie, gdzie się tylko ruszyć, napotyka się Malgaszów krwawiących sobie nogi, albo ręce, wyjmując te pchły. Zdaje się mnie, że to nigdy się tu nie skończy, bo Malgasze są tak nieochędożni, że trudno gorzej. Nie jeden, zwłaszcza mieszczanin, na zewnątrz niby to wyelegantowany, ale pod wierzchniem ubraniem ma inne już zbrukane, pod tem znowu jeszcze coś gorzej brudnego, a wreszcie to, co na samym ciele, czy koszula, czy co innego, zamiast niej, to już takie brudne, przepocone i cuchnące, że dotknąć się tego obrzydliwie. Teraz tutaj zimno, więc pakuje każdy na siebie, co kto ma, ale wyprać te rzeczy, według ich pojęcia, to wcale niepotrzebne; jak się to odzienie zniszczy tak, że będzie nie do użytku, to je Malgasz wyrzuca, a wkłada inne, które nosi tak samo, póki się da nosić; ani sposobu im to wytłumaczyć, gadać im o tem, to słuchają i przyznają słuszność, ale tyle tylko tego, bo przyznają słuszność, a robią zawsze po swojemu, jak przedtem. Na razie niepodobieństwo w tych warunkach w jakich obecnie jesteśmy, ale jak Matka Najśw. pozwoli mieć nowe schronisko, to moje pisklęta z początku będą się może i kwasić, bo tam będą musieli wszyscy bez wyjątku być czysto ubrani, umyci i w mieszkaniu porządek zachować; wezmę ich krótko, po żołniersku, najmniejszego nieporządku nie daruję nikomu. Jestem przekonany, że ich malgaszska natura będzie się na to oburzać, ale to nic nie pomoże. Najpierwszym warunkiem do podtrzymania siakotako zdrowia u trędowatych, jest jak największe ochędóstwo.
Szarańcza na dobre zakwaterowała się na wyspie. Młode pokolenie już się wylęgło i znacznie podrosło; mnóstwo tego wszędzie. W niektórych miejscach (sam nie widziałem, mówiono mnie) leży szarańcza warstwą grubości może na decimeter, Malgasze raczą się nią do upadłego, karmią nierogaciznę i ptactwo domowe, ale mimo to zdaje się mnie, że można się spodziewać porządnych szkód na wiosnę. Niepodobna przypuszczać, żeby taka masa szarańczy nie wyrządziła odpowiedniego zniszczenia.
Opowiem teraz Ojcu jedną rzecz, którą niedawno temu słyszałem, mianowicie: zapowiedział X. Biskup jednemu z naszych Ojców, że udzieli Bierzmowania w jednym z jego posterunków. Ten Ojciec przygotował swoich parafian jak mógł do Bierzmowania, i kiedy się zbliżał dzień naznaczony przez X. Biskupa, dostał gdzie co mógł, żeby X. Biskup miał lepszy obiad. Rano w dzień przybycia X. Biskupa, mówi ten Ojciec swemu czarnemu kuchmistrzowi, co ma zrobić na obiad i przytem dodaje: »Te dwie kury, które tu są, także zabijesz dziś« — poczem poszedł do kościoła. Koło południa, kiedy już się w kościele wszystko skończyło, wychodzi ten Ojciec, żeby zobaczyć, czy obiad gotów, bo X. Biskup miał wkrótce nadejść. Zbliżając się do mieszkania, widzi kucharza siedzącego na progu kuchennym.
— No co, jesteś już gotów z obiadem?« — zapytał Ojciec kucharza.
Na to kucharz:
— Wszystko przygotowałem do gotowania, ale nic nie gotowałem.
— A to czemu? — zapytał go Ojciec.
— Jakże mogłem gotować — odpowiada kucharz, kiedy nie mam drzewa ani kawałka.
Ojciec natychmiast posłał kilku ludzi, którzy dostali trochę gałęzi, trochę trawy do palenia i po jakimś czasie kucharz podaje wreszcie co sfabrykował. Wyobrażam sobie, w jakim zakłopotaniu i humorze musiał być wtenczas ten missyonarz. Ale nie koniec jeszcze. Przy obiedzie pyta się ten Ojciec swego kuchmistrza:
— A gdzież są kury, czemu nie podajesz?
Kucharz:
— Kury w spiżarni.
Zagląda missyonarz do spiżarni i widzi obydwie kury zabite, oskubane i przywieszone u sufitu. Wraca do refektarza i pyta, czemu nie zgotowane. Kucharz z najzimniejszą krwią odpowiada:
— Bo Ojciec kazał zabić, ale nic nie powiedział, czy mam je ugotować, czy nie.
Śmiałem się, kiedym to usłyszał, ale po dziś dzień nie mogę sobie wytłumaczyć, czemu to wszystko przypisać, czy głupocie kucharza, czy nieporadności, czy czemu. Że kur nie ugotował, to jeszcze mniejsza, trzymał się ściśle danego mu rozkazu. Ale rano przecie doskonale wiedział, że nie ma drzewa ani kawałka i ani pół słówka o tem nie pisnął, jakby to wcale do niego nie należało. Tego to już zrozumieć wcale nie mogę.
Nic więcej narazie donieść nie mogę, coby Ojca zajęło, a przytem tak się mnie dziś jakoś nie pisze, sam nie wiem dlaczego, rad nierad, muszę skończyć. Czekając z niecierpliwością na list od drogiego Ojca, polecam się bardzo Jego łaskawej pamięci w modlitwach.





Trędowate tłuką ryż w stępach.





LIST XXVIII.

Tananariwa, 28 lipca 1901.

Z wielką radością przepatrywałem wykaz jałmużn w »Roczniku Rozkrzewiania Wiary« Maj — Czerwiec; dzięki Bogu, pomoc nadchodzi. Niech Matka Najśw. stokrotnie wynagrodzi wszystkim ofiarodawcom za ich miłosierdzie; codziennie prosimy Ją o to w naszych niegodnych modlitwach. X. Superior naszej missyi szuka, jak to już Ojcu poprzednio pisałem, miejsce pod nowe schronisko, ja zaś sam jestem teraz w gorączkowem usposobieniu, chociaż za łaską Bożą jestem zdrów i gorączki nie mam. Zaraz Ojcu powiem, dlaczego jestem w takiem usposobieniu. Od samego początku zawsze było mnie bardzo pilno do nowego schroniska, bo, jak Ojciec wie, moje budynki w opłakanym stanie, teraz zaś podwójnie mnie pilno i, gdybym tak mógł, jak nie mogę, to schronisko stanęłoby raz, dwa. Ściany kościoła coraz bardziej się rozchodziły z dniem każdym, teraz takie porobiły się szpary na wylot, że widać było przez nie wszystko doskonale i to nietylko po rogach, ale i w środku ścian. Za każdym razem idąc na Mszę św., polecałem nasze dusze Matce Najśw., żeby nas raczyła przyjąć w razie, gdybyśmy zostali zgnieceni podczas Mszy św. walącym się dachem i ścianami. Dałem znać X. Superiorowi, że potrzeba koniecznie coś zrobić, bo jesteśmy w niebezpieczeństwie. Ale, żeby nie myślał X. Superior, że ja może zanadto się obawiam o moje pisklęta i dlatego widzę niebezpieczeństwo większe, niż jest istotnie, prosiłem go, żeby natychmiast przysłał mnie Braciszka, znającego się trochę na budowli, żeby się dokładnie przekonał o stanie rzeczy. Ten Brat powiedział, że niebezpieczeństwo wielkie, ale naprawa niemożliwa — trzeba postawić nowy kościół. Naturalnie, że o nowem budowaniu w tem miejscu, gdzie jesteśmy i mowy być nie może, więc X. Superior kazał mnie wystawić prowizoryczny mały kościółek z trzciny. Może Matka Najśw. widząc naszą biedę, ulituje się i nakłoni serca miłosiernych ludzi do pospieszenia z jałmużną. Nazwałem to prowizorycznym kościółkiem, ale zdaje się mnie, że to nazwa nieodpowiednia. Ta szopa — to prędzej jakby fac simile betleemskiej stajenki, niż kościół. Jak tylko będę mógł, to postaram się o fotografię tej szopy, żeby Ojciec też mógł zobaczyć, jak to wygląda. Ściany kościoła zburzone tylko do połowy, a dolne części zostawione umyślnie, żeby chroniły nieco wewnątrz wystawioną szopę od wichrów, a podczas pory deszczowej od burz. Jak już jest, to jest, dzięki Bogu, że przynajmniej moi biedacy mogą mieć Mszę św., której byli pozbawieni przez czas budowania tego prowizoryum, musiałem bowiem odprawiać Mszę świętą w swoim pokoju przez ten czas. Łatwo Ojciec sobie wystawi, że niekoniecznie mnie było wygodnie i swobodnie ze Mszą św. w stancyi, bo w 4-ch metrach mieściło się: ołtarz, sypialnia, refektarz, spiżarnia, rzeźbiarnia i t. d., i t. d., słowem wszystko, co się tylko dało zmieścić, bo w całym obszarze dworskim więcej miejsca nie mam ani pół metra. Szło to jednak dobrze, bo Mszę św. odprawiałem przed obrazem Najśw. Matki Częstochowskiej. Ten sam obraz, co był w kościele, Ojciec kupił mnie go dla chorych, kiedy odjeżdżałem z Krakowa.


Prowizoryczna kaplica trędowatych w Ambahiwuraku, w miejscu zniszczonego kościółka przez burzę i deszcz. (Zob. str. 244).

Teraz Ojciec drogi pojmuje, dlaczego jestem ciągle w gorączkowym jakby usposobieniu i dlaczego teraz mnie jeszcze bardziej pilno do nowego schroniska, niż przedtem — prawda? Pisząc to, mimowolnie zupełnie rzuciłem okiem wokoło i roześmiałem się — przypomniałem sobie, że »bojowaniem jest życie człowieka na tej ziemi« — sprawdza się co do joty u mnie. Ale Matka Najświętsza wspiera nas widocznie swoją łaską, o czem mnie przekonywuje ogólnie nasze usposobienie. Gdyby Ojciec nas zobaczyć mógł obecnie, to z pewnościąby pomyślał, że nam nic nie braknie, ptasiego mleka chybaby tylko trzeba; kłopotów mamy naokoło pełno i większych i mniejszych, a mimo to, tak się jakoś jakby przemocą dobry humor i wesołość wciska do nas. Moje czarne pisklęta gwarzą, śmieją się i często śpiewają; mnie boli bardzo niedola moich chorych i dotkliwiej daje się mnie czuć teraz, niż przedtem, to prawda, ale co do siebie samego osobiście, tak się czuję szczęśliwym, że każdy magnat, opływający we wszystko, z pewnością pozazdrościłby mnie tego usposobienia.
Miejsce pod schronisko dla mnie szukają i za to trochę, co się już uzbierało, myślę kupić grunt i powoli ściągać materyał do budowy. Ufności wcale nie tracę, wiem na pewno, że Matka Najświętsza wystawi i zaopatrzy schronisko, ale otwarcie Ojcu się przyznam, że się mnie porządnie markotno zrobiło, kiedy porachowawszy wszystko, co mam, przekonałem się, że jeszcze ani ⅓ części nie mam tego, co potrzeba. Idzie wszystko powoli, na to już nie poradzę, in patientia vestra possidebitis animas vestras musimy sobie powtarzać. Niepokoi mnie tylko reszta budynków, jak to się zacznie rozwalać tak jak kościół, to będzie niemały kłopot, bo doprawdy nie mam pojęcia, jak i gdzie umieścić moich chorych. Chciałbym o tem nie myśleć, ale to się nie udaje, boć ustawicznie mam to przed oczyma. Zaspokaja mnie tylko myśl, że przecie Matka Najśw. widzi wszystko i niedopuści do ostateczności, zresztą dziej się Jej najśw. wola. Niech Mateczka radzi o swojej chorej czeladzi jak się Jej podoba.
Czas ogromnie dziwnie mnie się wydaje, tak, że kiedy się nad tem zastanowię, to trudno mnie jakby samemu sobie zdać sprawę z tego, czy zoryentować się, czy już nie wiem jakby to wyrazić. Mija bowiem czas, jak zwykle, tak prędko, że trudno się spostrzec, godzin w dniu często mnie zabraknie na zrobienie wszystkiego co potrzeba; przytem bardzo mnie się dłuży, bo jestem w ciągłym wyczekiwaniu. Zdawałoby się, że takie dwie sprzeczności niemożliwe równocześnie, a jednak tak jest i leci czas nadzwyczaj szybko i zarazem zdaje się mnie, że bardzo powoli idzie. Nie mówię na pewno, ale zdaje się mnie, że jeżeli nie zupełnie, to po części przynajmniej odgaduję, co Ojciec myśli, a raczej co Ojciec odpowie na to, com napisał, mianowicie: pojmuję doskonale, że pilno ci do nowego schroniska, z tego co piszesz widzę, że w porządnej biedzie jesteście i t. d., wszystko to prawda, ale zapominasz przytem, że nietylko twoi trędowaci są w takiej biedzie, ale po całym świecie pełno ubóstwa i nędzy, i wszędzie wsparcia potrzeba, zatem niepodobna żeby tak prędko, jakbyś chciał, mogło się zebrać tyle, ile trzeba na twoje schronisko. No co, zgadłem, czy nie? Zdaje się mnie, że tak. Wiem i pamiętam o tem doskonale, że jak u nas w kraju, tak po całym świecie tyle nędzy, że najmiłosierniejsi ludzie często są w kłopocie skądby co dostać i gdzieby najpierw dać, bo wszędzie bardzo potrzeba jałmużny, ale przytem i tego zapomnieć nie mogę ani na chwilę, gdyż ciągle na to patrzę, że nędzarza choćby nawet i ciężko chorego, od niejednych drzwi bez litości odpędzą to tak, ale przecie znajdzie się miłosierne serce, co go przyjmie i zaopatrzy o ile możliwości w co potrzeba. No, czy nie? Trędowatego zaś wszyscy zewsząd pędzą, a nikt nigdzie nie przyjmie, bo się ich boją, brzydzą się nimi i gardzą powszechnie. Uważają tutaj sobie ludzie za wielki uczynek miłosierdzia, kiedy przechodząc rzucą trędowatemu jałmużnę. Niech się mnie te stare budynki, w których mieszczą się moi chorzy, zaczną się walić tak jak kościół, gdzie podziać tych nieszczęśliwych? Teraz pewno zgodzi się Ojciec z tem, że nie mogę, mając to na myśli, uważać moich chorych inaczej, jak tylko najbardziej potrzebujących ratunku i nie mogę nie naprzykrzać się jak Matce Najśw., tak też i ludziom o przyspieszenie niezbędnej pomocy. Prawda?
Pisząc ten list, musiałem przerwać, żeby wyprawić jedną duszę do nieba. Dlatego mówię prawie z zupełną pewnością, że do nieba, bo była to stara poganka, którą trąd zniszczył zupełnie. Poczuwszy się gorzej, zawołała mnie i prosiła o Chrzest św. Natychmiast ją ochrzciłem, nadając imię Marya, o które też sama prosiła, a niedługo potem skonała. Mam zatem w Bogu nadzieję, że ta dusza jest już w niebie. Oprócz tego mam jeszcze i tę pociechę, że umarła ona z trądu, a nie z głodu.
Wie Ojciec, że pomimo ustawicznych roztargnień, z któremi mój urząd połączony, jestem ciągle jakby w rekollekcyach. Niedostatek, cierpienia, śmierci i t. d., na które ustawicznie patrzę, tak wyraźnie jakby namacalnie pokazują mnie marność i znikomość wszystkiego, co stworzone; tak jasno przedstawiają, że człowiek jest tylko w podróży, a nie w ojczyźnie na tej ziemi, że wątpię, czy w rekollekcyach można lepiej przejąć się temi prawdami. Cała bieda tylko w tem, że nie umiem korzystać z tego tak, jakbym chciał i powinien. Może Ojciec sobie przypomina na liście, który kiedyś moi chorzy do Ojca pisali, było podpisanych dwóch katechistów: Michał i Rafał. Michał dawno umarł, jak już Ojcu pisałem. Temi dniami Rafał pożegnał się też z tym światem, proszę Ojca o modlitwy za jego duszę. Obecnie trąd więcej bruździ, niż przedtem; straciłem niedawno kilku z moich chorych. Mam w Bogu nadzieję, że się z nimi zobaczę kiedyś w niebie, bo po katolicku poumierali ci nieszczęśliwi. Żeby mnie tylko Bóg pozwolił tak umrzeć, jak nie jeden z nich. Jedna z chorych ubawiła nas nieco swoją chorobą. Woła mnie i mówi: »Ojcze, ogromnie boli mnie wewnątrz, daj ostatnie namaszczenie, bo może prędko już umrę.« Kontent byłem, że boi się umierać bez zaopatrzenia, ale przytem jakoś mnie się wydało, że śmierć nie zagląda jej jeszcze w oczy. Gromadka chorych zebrała się koło jej izby i chcieli zaczynać modlić się za quasi konającą. Trąd jeszcze nie bardzo był u niej rozwinięty, starą też nie jest. Rospytałem dokładnie, gdzie ją boli, i zobaczywszy puls i język, powiedziałem jej, że jeżeli chce, najchętniej dam Ostatnie namaszczenie, ale przedtem dam jej coś wypić. Rozpuściłem we wodzie porządną dawkę soli przeczyszczającej, zaniosłem chorej i powiedziałem: wypij to, a popołudniu mnie powiedz, jak ci jest i wtedy cię zaopatrzę, jeżeli będzie potrzeba. Było to koło 9 godziny rano. Popołudniu zamiast zaopatrywać na drogę wieczności, śmiałem się razem z innymi, że konająca zamiast umierać, wyzdrowiała zupełnie.
Rozbazgrałem się dziś nienajgorzej i jeszcze nie jedno miałbym Ojcu do powiedzenia, ale, bojąc się Ojca znudzić moją gadaniną i stracić pocztę oprócz tego, zostawiam to do następnego listu, jak Bóg da doczekać. Bardzo Ojca proszę o łaskawą pamięć w modlitwach i o siarczyste zbieranie jałmużny, bo widzi Ojciec sam, że jej na gwałt potrzebuję. Czekam cierpliwie na odpowiedź.








LIST XXIX.

Tananariwa, 13 września 1901.

Oddawna nie pisałem do Ojca, bo zawsze jakieś coś zaszło mnie w drogę; zbierałem się ciągle jak czajka za morze i nie mogłem się zebrać, choć zajęcia nie brak mnie wcale i owszem obecnie mam go więcej, niż zwykle, ale wszystko zostawiłem, żeby do Ojca choć kilka słów napisać. Dnia 25 lipca na św. Jakóba odprawiłem pierwszą Mszę św. w tej prowizorycznej katedrze, o której Ojcu poprzednio pisałem, a której fotografie obecnie posyłam. Dnia 24 lipca, kiedym się krzątał koło przygotowania wszystkiego co potrzeba do Mszy św., podchodzi jeden z chorych i pyta: »Ojcze, gdzie umieścimy teraz szopkę, jak nadejdzie Boże Narodzenie, wszak kościół znacznie mniejszy?« Odpowiedziałem mu na to żartem, że nasz kościół cały wygląda jak Betleemska stajenka, więc mogą cały rok kolendować. Nazajutrz podczas Mszy św., pierwsza pieśń jaką zaśpiewali, było Gloria in Excelsis Deo, a potem do końca Mszy same tylko kolendy śpiewali. — Śmiesznie to trochę wygląda kolendować w lipcu, to prawda, jednak mnie podczas Mszy św. łzy w oczach zakręciły się przy konsekracyi na wspomnienie, że Pan Jezus schodzić raczy do takiej szopy, a potem, co jeszcze gorzej, do mego plugawego serca. Ale trudna rada, kiedy Sam Pan Jezus tak chce, więc inaczej być nie może.
Doznałem niedawno praktycznie, jak to często niewygodnie, kiedy się nie wiele umie, a zwłaszcza, zdaje się mnie, że języków im więcej się umie, tem łatwiej można sobie poradzić. Dostałem dwa listy, jeden po niemiecku, drugi po hiszpańsku pisany, żadnego z tych języków nie znam, musiałem zatem szukać tłumaczy.
W okolicach Tananariwy bardzo trudno, nawet możnaby na razie powiedzieć, niepodobna znaleźć odpowiedniego miejsca pod schronisko, więc postanowili przełożeni wybudować takowe w południowej części środkowego Madagaskaru jedno wielkie schronisko dla trędowatych znajdujących się w naszej missyi. Niedawno powiedział mnie X. Superior, żebym się gotował do drogi, bo mnie wyszle do innego posterunku, żebym tam budował schronisko. Zwykle jednak bywa, że człowiek strzela a Pan Bóg kule nosi, zacząłem myśleć o drodze, powiedziałem moim chorym, że jak stanie nowe schronisko, to ich uwiadomię i kto zechce, będzie mógł tam się rozkwaterować, tymczasem zamiast udać się dokąd mnie wysyłają starsi, musiałem rad nie rad rozgościć się na jakiś czas w Tananariwie i to w infirmeryi do tego. Nogi poobierały i popuchły tak, że chodzić ani rusz, przesiedziałem kilka dni, trzymając wciąż nogę chorą wyciągniętą. Nie trzeba tylko wieszać kowala, kiedy ślusarz zawinił, niech Ojciec nie myśli, żeby ta choroba pochodziła od pcheł afrykańskich, bynajmniej, od jakiegoś czasu byłem już wolny od nich; doktor utrzymuje, że coś jadowitego musiało mnie pokąsać kiedym spał i pytał mnie, czy nie wiem co. Nic na to nie mogłem mu odpowiedzieć, bo są tu wprawdzie jakieś długie robaki w rodzaju gąsienic, mające mnóstwo nóg, wskutek czego nazywają je stonogami, te stonogi jadowite, są małe skorpioniki (długi 1 ct. z ogonem razem), są niektóre pająki też jadowite, ale ja żadnego z tych potworów nie znalazłem w swojej stancyi. Ostatecznie czy kijem, czy pałką, to na jedno wyjdzie, czy to, czy owo było powodem choroby, mniejsza o to, ale ja areszt odsiedzieć musiałem. Bolało to coś trochę, ale mogłoby było daleko więcej boleć, mimo to jednak choćbym był niewiedzieć jakim tancmistrzem, obecnie w tany puścićbym się nie mógł. Najbardziej przykrem było dla mnie to, że Mszy św. odprawiać nie mogłem, komunikowałem tylko. Cóż robić, urodziłem się w grzechu pierworodnym, muszę jego skutków doświadczać, jak i wszyscy inni na tym świecie.
Kuchmistrza, którego przedtem miałem, musiałem oddalić, mam obecnie innego; twierdzi on stanowczo, że dwanaście lat już skończył, może być, że ma więcej, ale, jak już Ojcu kiedyś pisałem, trudno dowiedzieć się na pewno od którego Malgasza, ile ma lat. Razu pewnego przychodzi od do mnie zakłopotany i mówi: »Za ciężko mnie Ojcze, kup mnie nowe konewki do noszenia wody.« W czem ci ciężko, pytam go, i na co ci konewki, kiedy mamy aż dwie. »Mamy dwie coprawda, odpowiedział, ale za ciężkie są dla mnie, trudno mnie wodę w nich nosić.« Powiedziałem mu na to, żeby nabierał tylko po pół konewki naraz, jak pójdzie po wodę, a gdyby i wtedy było jeszcze źle, to będziemy radzić inaczej. Poszedł, przyniósł kilka razy wody, a potem przychodzi i z uśmiechem mówi: »Ojcze, teraz już dobrze, wazaha zawsze potrafi zaradzić prędzej od Malgasza.« Kiedy odprawiałem Mszę św., to służyć musimy razem, bo on wie tylko kiedy odpowiedzieć Amen, kiedy mszał przenieść i zadzwonić, nic więcej, resztę wszystko odpowiadam sam, dlatego powiedziałem, że służymy do Mszy razem. Może Bóg pozwoli, że ten dzieciak wyrobi się na dobrego katolika, bo pobożny jest i pracować lubi.
Teraz krótko napisałem do Ojca, ot tak, żeby dać Mu niby znać, że jeszcze żyję; wysyłam ten list z infirmeryi i jakoś mnie się nie klei, trudno myśli zebrać. Będzie Ojciec może kpił ze mnie, żem za gorąco kąpany, niech i tak będzie, ale powiem Ojcu otwarcie, że obecnie przechodzę męki Tantala; otwiera się, dzięki Bogu, pole do działania, bo trzeba skupować materyał, zakładać powoli fundamenta pod schronisko i t. d., jednem słowem kipi we mnie wszystko, a tu ani rusz, muszę siedzieć przykuty na jednem miejscu jak więzień, bo nogi jeszcze są nie do użycia, choćby i z laską nawet nie da się chodzić. Pilno mnie, to prawda, ale nie smucę się wcale, bo to przecie wola Boża taka. Matka Najśw. sama kieruje całą sprawą mego schroniska, kazała mnie czekać jeszcze, zatem tak ma być, któż to może wiedzieć, co Najśw. Pani zamierza zrobić. Jakby tam zresztą mnie było, mniejsza o to, dzięki Bogu, że już aby raz rzecz się rozpoczęła, jakoś to wszystko za łaską Boga pójdzie.
Miałem wysłać ten list, a tu nadchodzi poczta, przez którą dostałem »Rocznik Rozkrzewiania Wiary« zeszyt lipiec — sierpień. Nadzwyczaj się ucieszyłem, przeczytawszy wykaz jałmużn. Podziękowałem jak zwykle najpierw Matce Najśw., a teraz jak od siebie, tak też w imieniu moich chorych pokornie dziękuję tej pewnej osobie, co na ręce W. X. Roeslera posłała jałmużnę dla »Tatara«, i S. G. »dla czarnych piskląt« i wszystkim razem i każdemu zosobna łaskawym ofiarodawcom. Nich Im to Matka Najśw. po swojemu stokrotnie wynagrodzi. Prosimy Ją o to w naszych codziennych modlitwach — od nas zaś, nie mogąc inaczej wyrazić wdzięczności, choć z pod afrykańskiego nieba, ale czysto polskie przesyłamy naszym dobrodziejom »Bóg zapłać« — misaotra anareo czytaj: misáutr anaréu, znaczy: dziękujemy Wam.





Pomniki granitowe, znajdujące się w prowincyi Imerina w okolicy miasta Sabotsy.





LIST XXX.

Tananariwa, 13 października 1901.

Ten list wysyłam jeszcze z Tananariwy, skąd i sam się wynoszę. Dzięki Bogu, już skończył się kłopot z nogami (kto wie, czy na długo) i dlatego wybrałem się na nowy posterunek. W okolicach Tananariwy niepodobna było znaleźć miejsca odpowiedniego pod schronisko, więc Przełożeni kazali mnie udać się na południe środkowego Madagaskaru i tam zacząć budować schronisko. Nic zgoła o miejscu napisać Ojcu nie mogę, bom go jeszcze nie widział; wychwalają to miejsce bardzo, ale non credam nisi videro i dlatego opiszę Ojcu wszystko szczegółowo, kiedy się sam naocznie o wszystkiem przekonam.
Tutaj zaczyna się obecnie pora deszczowa, budować nie można, więc będę tymczasem ściągał materyał i przygotowywał co potrzeba do budowy, a w porze suchej z błogosławieństwem Matki Najśw. zacznę budować na ile mnie jałmużna nadchodząca pozwoli. Jestem przekonany, że jeszcze nie jedna i nie dziesięć trudności mnie czeka, ale na to zważać nie można. Dzięki Bogu, że już aby raz zacznie się budowa. Jak pójdzie to pójdzie, choćby, co nie daj Boże, jak najpowolniej nawet, jednak pójść musi. Ot np. przed wyjazdem niedawno słyszałem już nieraz: »Nie spiesz się Ojcze, bo zabraknie ci pieniędzy i robota stanie jeszcze daleko od potrzebnej sumy« i t. p. Odpowiedziałem, że to już rzecz Matki Najśw. żeby grosza nie zabrakło, a tymczasem za to, co się już uzbierało, w Imię Boże zacznę.
Miałem zamiar napisać do Ojca dopiero z miejsca, ale mnie pilno, żeby Ojciec miał mój adres, dlatego na wyjezdnem posyłam tych kilka słów. W Europie też będą musieli myśleć o schroniskach osobnych dla trędowatych. Sam tego nie czytałem, ale mówiono mnie, że we Francyi przy poborze rekruta, komisya znalazła około 600 chłopców trędowatych; miało to być ogłoszone w gazecie »l’Univers« — czy to prawda, nie wiem, realta refero. Nie dziwi mnie to jednak wcale, bo tu zepsucie obyczajów okropne wogóle, a zwłaszcza między wojskowymi, nic zatem łatwiejszego, jak przeniesienie tej strasznej plagi przez zarażonych nią, powracających co dwa lata do kraju, wojskowych. Jeżeli to prawda, to sami sobie winni; jak sobie kto pościele tak się wyśpi.
Ja sam nie chcę się chwalić, ale niech mnie Ojciec pochwali za akuratność. Przed opuszczeniem Tananariwy kazałem wydrukować i oprawić książkę rachunkową, w której zaraz od początku budowania schroniska będę zapisywał przychód i rozchód tak, że w każdej chwili będę mógł wykazać się co do grosza. — Wszyscy zaś łaskawi ofiarodawcy będą mogli każdej chwili wiedzieć na co obrócona dana przez ich jałmużna. No co, może nie warto pochwalić za taką akuratność?
Kończę na tych kilku słowach, bo czas nagli okrutnie — z nowego posterunku napiszę obszerniej, tymczasem bardzo Ojca drogiego proszę o modlitwy.





Wodospad Mangoro w Anosiariwo.





LIST XXXI.

Tananariwa, 28 listopada 1901.

Napisałem Ojcu w przeszłym liście, że opuściłem Tananariwę, a właściwie Ambahiwurak; tymczasem człowiek strzela a Pan Bóg kule nosi — tak jechałem, że zamiast do Fianarantsoa zajechałem napowrót do Ambahiwuraku. Zaraz drogiemu Ojcu to wyjaśnię, tylko proszę przedtem o trochę cierpliwości, bo w dwóch słowach opowiedzieć się to nie da. Otóż taka sprawa: W prowincyi Imerina szukano miejsca pod schronisko w pobliżu Tananariwy, ale nigdzie znaleźć go nie mogli; proponowano mnie kilka posiadłości do nabycia, ale żadnej nie przyjąłem, bo wszędzie wody mało, albo wcale nie było, a oprócz tego drogo trzebaby zapłacić. Ja ciągle nagliłem do pośpiechu, więc Przełożeni kazali mnie zakładać schronisko w prowincyi Betsileo w pobliżu jej stolicy Fianarantsoa. Zabrałem się zaraz i przeniosłem się do Tananariwy, żeby stamtąd udać się do Fianarantsoa. W Tananariwie musiałem przebyć kilka dni dla przejrzenia i przepakowania rzeczy przysłanych przez Sodalicyę św. Piotra Klawera dla moich chorych. Było tego sporo, więc miałem roboty dość. Mimowolnie przypomniały się mnie dawne czasy, jak z Braćmi zakonnymi pakowałem i wyprawiałem rzeczy konwiktorów jadących na wakacye. Skończywszy to pakowanie, myślałem że już będę mógł wyruszyć do Fianarantsoa, tymczasem rozchorowałem się, jakem to Ojcu poprzednio pisał. Markotno mnie było, to prawda, ale trudna rada ultra posse nemo tenetur. Wreszcie wyzdrowiałem za łaską Bożą i namyślam się wynosić z Tananariwy. Tymczasem X. Biskup opiera się temu stanowczo, mówiąc, że dla wielu przyczyn nie może zgodzić się na to, żebym założył schronisko u Betsileów, a najbardziej dlatego, że w Imerynie okropnie szerzy się trąd, to raz, a powtóre, że niepodobna opuścić moich chorych w Ambahiwuraku, kiedy już od tak dawna misya ich utrzymuje. »Szukajmy jeszcze — mówi X. Biskup — może Bóg da, że przecie coś się znajdzie.« I zatelegrafował do Ojca Bardon (gen. przeł. naszej misyi), że mnie puścić nie może. Przesiedziałem przeszło miesiąc jeszcze w Tananariwie, robiąc w różne strony wycieczki dla znalezienia miejsca dogodnego, ale wszystko napróżno. W pobliżu Tananariwy, jak chciał X. Biskup, nic znaleźć nie mogłem. Otwarcie Ojcu mówię, że nie mam wcale na sumieniu, żebym się był przez ten czas choć na chwilę nie zgadzał jak najzupełniej i najpokorniej z wolą Bożą, ale mimo to, łatwo sobie Ojciec wyobrazi, co się we mnie działo. Razem wziąwszy wszystko, przeszło dwa miesiące jak nie widziałem moich drogich chorych. Byłem w Tananariwie, a dusza w Ambahiwuraku. Co poniedziałek idą tragarze z ryżem dla moich chorych. Wracają i przynoszą mnie list od moich biedaków prawie zawsze takiej mniej więcej treści: »modlimy się ustawicznie za ciebie, nie opuściłeś Tananariwy, a widzieć się z tobą nie możemy, tęskno nam za tobą; codzień zbieramy się w naszym kościele i prosimy Boga, żeby się tobą opiekował; niech cię Matka Najświętsza wspiera, nie zapominaj o swoich pisklętach, wracaj do nas prędzej« i t. p. Cieszyły mnie te listy i odpisywałem na nie, ale zarazem mocno odczuwałem nasze rozłączenie. Naprzykrzałem się ustawicznie Matce Najśw. i na duchu nie upadałem, bo choć moje modlitwy niewiele warte, ale poleciłem tę sprawę modlitwom drogich MM. Karmelitanek i dlatego byłem pewny, że one mnie wyproszą i miejsce odpowiednie i wodę dobrą i obfitą. Otóż tak się stało. W uroczystość św. Stanisława Kostki wzywa mnie O. Bardon, który bawił w jednym z posterunków misyjnych Arivonimamo (czytaj: Arivunimamu), odległej o 8 godzin drogi pieszo od Tananariwy, żebym obejrzał, czy się nie przyda miejsce w pobliżu Arivonimamo (to Arivonimamo — małe powiatowe miasteczko w powiecie tegoż nazwiska). Obejrzałem wskazaną miejscowość razem z O. Bardonem i jest, dzięki Bogu, wszystko co mnie potrzeba, a co najgłówniejsza, że wyżej od tej miejscowości bierze początek jedna z tutejszych rzek, a z tej rzeki woda idzie kanałem, przeprowadzonym przez sam środek miejsca, na którem mam zamiar budować. Ta ziemia należy do rządu; O. Bardon był u administratora i prosił go o darowanie tej ziemi (500 hektarów) dla chorych. Administrator odpowiedział, że 500 hektarów to bagatela i radził O. Bardonowi, żeby wziął całą płaszczyznę, a oprócz tego obiecał dać budulec potrzeby i wapno, wszystko naturalnie bezpłatnie. Kiedym tu usłyszał, tak się poczułem uszczęśliwiony, że tylko wyrwało się mnie z ust Mateczko Przenajświętsza, dziękuję Ci — więcej modlić się nie mogłem; Matka Najśw. czytała w mojej duszy wdzięczność, której wyrazić nie umiałem. I X. Biskup i O. Bardon mówili mnie, że tę ziemię mogę już na pewno uważać za własną, bo administrator z Arivonimamo poda przychylny raport do Tananariwy, a główny administrator w Tananariwie tak samo usposobiony i sam proponował X. Biskupowi, żeby wybrać gdzie miejsce, a on to da bezpłatnie.
I tak widzi Ojciec drogi, że za łaską Matki Najśw. jakoś wreszcie uda się mnie mieć schronisko, tylko nie u Betsileosów, jak miało być, ale w tejże samej prowincyi Imerina w pobliżu Arivonimamo. Teraz pora deszczowa, więc dopiero w końcu marca, albo w kwietniu zacznie się robota. Do tego zaś czasu kazał mnie O. Bardon czekać w Ambahivoraku, żeby moi chorzy nie byli zupełnie opuszczeni. Pp. administratorowie popierają moje dzieło i zdaje się, że trudno było inaczej. Ma Ojciec wiedzieć, że rząd wystawił w różnych miejscach kilka schronisk, gdzie mieszczą się trędowaci po 600, 700, albo ile się da w każdym — protestanci i norwegianie też mają w swoich misyach schroniska dla trędowatych; mimo to, ta plaga tak się szerzy, że n. p. administrator powiatu Arivonimamo niedawno odesłał 100 trędowatych do rządowego schroniska ze swego powiatu, a obecnie ma ich jeszcze w swoim powiecie 400, z którymi nie wie co począć, bo w schroniskach pełno — tłoczą się tam chorzy, jak śledzie w beczce. Kiedy opatrywałem miejsce i powiedziałem, że zupełnie odpowiednie, O. Bardon zaśmiał się i powiedział: »Wstawili się za tobą, Ojcze, twoi święci rodacy od Matki Najświętszej i wyprosili ci to miejsce i wodę« (św. Jozafata obchodziliśmy zaraz na drugi dzień po św. Stanisławie Kostce). Może być i tak, odpowiedziałem na pewno nie wiem, ale, że mnie to wyprosiły drogie MM. z Karmelu, to jestem jak najzupełniej przekonany.
Co do schroniska, na razie tyle — jak się zacznie robota, zaraz Ojcu zacznę szczegóły nadsyłać. Rozmaitych trudności miałem i mam mnóstwo, jestem pewien, że będę ich miał daleko więcej, to mnie jednak bynajmniej nie zraża, per crucem ad lucem, inaczej trudno na tym świecie. Jedna jest rzecz, której się bardzo obawiam, mianowicie to, żeby broń Boże, jałmużna nie przestała nadchodzić, bo w takim razie stanęłaby moja robota. Nie przestaję prosić Matkę Najśw., żeby zagrzewała serca miłosiernych ludzi do popierania datkiem mojej sprawy i moim chorym ustawicznie toż samo zalecam. Tutaj teraz, jak robotnik, tak wszystko inne okropnie drożeje, mimo to jednak nadziei nie tracę, bo Matka Najśw. potrafi zapobiec temu.
Teraz opowiem Ojcu mały jeden szczegół z naszego domowego życia, który może Ojca nieco ubawi. W pakach, przysłanych mnie przez Sodalicyę św. Piotra Klawera, było trochę pierników i cukierków, które, jeśli się nie mylę, przysłała dla chorych najmłodsza dywizya z pensyonatu PP. Urszulanek z Krakowa. Po ukończeniu przepakowywania poszedłem do Ambahiworaku pożegnać moich chorych i zaniosłem im te słodycze. Moje czarne pisklęta pierwszy raz w życiu zobaczyły te rzeczy. Kiedy pokazałem wielki lukrowany piernik, ubrany cukrowymi kwiatami, krzyknęli natychmiast »adre«, wymawia się adré. Jest to wykrzyknik ustawicznie używany przez Malgaszów i oznaczający radość, smutek, podziw i t. p., znaczy oj, aj, lub coś w tym rodzaju. Potem powiedziałem im, że to się je, bo to słodki chleb (innej nazwy dla ciastek Malgasze nie mają), oraz wręczyłem im te pierniki i cukierki, dodając przytem, że to też się je. Jednemu z chorych, który mnie pomaga we wszystkiem (Rafał, bardzo poczciwy człowiek, ten co na fotografii »podział ryżu« trzyma kubek w ręku), poleciłem zając się podziałem. Dzięki Bogu, podział szczęśliwie się odbył, z czego byłem bardzo kontent. Nie ubliżając bowiem moim pacyentom, powiem otwarcie, że nieraz w podobnych razach musiałem ich zburczeć, bo nie zawsze uda się im zachować zimną krew. Póki spokój, to się nie mięszam, ale jak się tylko zaczną nieco gorączkować i Rafał nie może sobie dać rady, wtedy spieszę zaraz na pomoc, żeby czasem który z nich nie wyraził namacalnie swego niezadowolenia, fotografując swoją rękę na twarzy tego, z którym się posprzeczał, jak się to już raz rok temu zdarzyło. Otwarcie piszę, że raz w rok, bo spodziewam się, że Ojciec nie będzie miał przez to złego wyobrażenia o moich poczciwych pisklętach. W Europie między cywilizowanymi białymi takie wypadki wcale nie rzadkie, cóż więc dziwnego, że czarny, na pół dziki jeszcze Malgasz da w papę drugiemu kiedy się rozgniewa. Po skończonym podziale można było doskonale ubawić się patrząc, jak stare dzieci cieszyły się i delektowały słodyczami, które dla nich przysłano z »tego dalekiego kraju, co leży za tem wielkiem morzem.« Ile tam było podziwiania umiejętności wazaha, którzy potrafią takie dobre rzeczy robić, ile obwąchiwania, lizania, klaskania językiem, opatrywania na wszystkie strony i t. p., to i opisać trudno. O malcach to już i mówić niema co. Szkoda tylko, że to tak daleko i że te dzieci, co przysłały słodycze, nie mogły same patrzeć na delektujących się czarnych gastronomów, bo miałyby niezłą rozrywkę. Małym dzieciom rozdałem sukienki i kapelusze przysłane. Łatwo mogłaby się była wkraść zazdrość, bo te sukienki były rozmaitych kolorów, a niektóre pozszywane z różnych jaskrawych kolorów, co najbardziej przypadło do gustu moim czarnym elegantom, jak starym, tak dzieciom, kazałem im zatem wyciągać numera, jak w loteryi, co który wyciągnął, to dostał. Było na co patrzeć, jak się to bractwo wystroiło. Czy sukienka była za wielka, czy za mała, czy ją właściciel włożył jak trzeba, czy zupełnie odwrotnie, na to nikt nie zwracał wcale uwagi. Każdy chodził i pysznił się strojem, jak paw ogonem. Już oddawna nie śmiałem się tak jak wtedy, kiedym patrzał na uciechę tych wyelegantowanych dzieciaków. Niektórzy tak komicznie wyglądali, że chyba trudno więcej. Podziękowałem najpierw Matce Najśw., potem hrabinie Ledóchowskiej, a teraz w imieniu moich czarnych piskląt pokornie dziękuję wszystkim dobroczyńcom, którzy przez Sodalicyę św. Piotra Klawera przysłali nam te dary.[10] W codziennych modlitwach prosimy Matkę Najśw., żeby im to po swojemu wynagrodziła.
Wie Ojciec, że przy tej sposobności przekonałem się, że dzięki Bogu ze mną nie jest tak źle, jak myślałem. Ciągle mnie się zdawało, że niedość kocham moich biednych chorych, t. j. że nie kocham ich tak, jak Bóg przykazał kochać bliźniego, a zwłaszcza tak nieszczęśliwego. Kiedy rozdałem wszystko com przyniósł i poszedłem pożegnać się z nimi, nie wiedząc naturalnie, że do nich wrócę, bo miałem rozkaz udania się do Fianarantsoa, tak mnie zrobiło się smutno i przykro, że nie prędko mogłem przyjść do siebie. Wiedziałem przecie dobrze, że ich opuszczam dla nichże samych, boć przecie budować trzeba, że wieki razem nie będziemy i t. d. i t. d., a mimo to, tak mnie jakoś ciężko było na duszy, tak tęskno za tymi biedakami, że nie wiedziałem co z sobą robić. Zacząłem myśleć o przyszłem schronisku, żeby się rozerwać, ale nic z tego, przeniosłem się myślą do kraju, ale i to nie pomogło, chodziłem jak struty.
W liście do mnie przysłał Ojciec niedawno dopisek do moich chorych, oni na to odpisali; posyłam Ojcu dosłowne tłumaczenie ich odpowiedzi:
Do Ciebie Ojcze Czermiński.1)
Nasz drogi Ojcze, my Tobie dziękujemy i dziękujemy jeszcze2) za odebranie Twojego listu.3) Modlimy się ciągle za Ciebie i za wszystkich naszych dobroczyńców, jesteśmy kontenci z Twoich słów.4) Tym listem my Ciebie odwiedzamy i żegnamy, 5) tak mówią6) pisklęta X. Beyzyma.7)

1) tak zwykle zaczynają się listy Malgaszów,
2) = bardzo dziękujemy,
3) = za twój list,
4) = cieszy nas to coś napisał,
5) = serdecznie pozdrawiamy,
6) = zwykłe zakończenie listu Malgaszów,
7) powiedziałem kiedyś moim chorym, że pisząc do kraju, nazywałem ich »mojemi czarnemi pisklętami«, podobało się to im i teraz sami o sobie tak się wyrażają.

Nabazgrałem co niemiara, ale przestanę już zanudzać drogiego Ojca, reszta na potem; nim jednak skończę, jeszcze poproszę Ojca o jedną rzecz, mianowicie: jeżeli Ojciec ogłosił w »Misyach« mój adres do Fianarantsoa, proszę teraz z łaski swej odwołać, to jest że po dawnemu, kto chce i łaskaw do mnie napisać ma adresować do Tananariwy. Nie przepraszam Ojca za tę subjekcyę, bo widzi Ojciec sam z tego com napisał, że nie moja w tem wina — tak się okoliczności złożyły. Chce widocznie Matka Najśw. mieć swoje schronisko w powiecie Imerina, nie we Fianarantsoa prowincyi Betsileo. Nie na tem jeszcze koniec; jeżeli Ojciec może bez trudności, to proszę mnie przysłać trochę nasienia brzozy i grabiny, potrzeba mnie tego do zalesienia naokoło schroniska. Kończąc wreszcie, bardzo a bardzo proszę, żeby Ojciec był łaskaw polecać mnie jak najczęściej Matce Najśw., a przy danej sposobności i miłosierdziu dobrych ludzi, bo się obawiam, żeby się nie przerwało zaczęte dzieło, gdyby grosza zabrakło.[11]
Winszuję Wam wszystkim Świąt i Nowego Roku, szczęść Boże wszystkim we wszystkim.
Mój adres:
Via Suez Tananarive Madagascar.





Trędowaci uprawiają rolę.





LIST XXXII.

Tananariwa, 13 stycznia 1902.

... Boże Narodzenie obchodziliśmy w tym roku trochę inaczej, niż lat poprzednich. Czy wesoło, czy smutno, tego powiedzieć nie mogę, bo przez cały dzień (tutaj świętują tylko jeden dzień) wesele przeplatało się ze smutkiem, wskutek czego moje czarne pisklęta były w jakimeś dziwnem usposobieniu. Szopkę ubraliśmy czem i jak się dało, ale jak to wszystko wyglądało, to trochę mnie trudno opisać. Jak wygląda obecny mój kościół z trzciny, wie Ojciec z fotografii, musiałem go teraz jeszcze bardziej zmniejszyć, bo na ołtarz lał deszcz; zrobiłem ołtarz na balaskach, więc presbiterium odpadło, ciśniemy się jak można, ale Msza św., dzięki Bogu, jest. W nocy z 24 na 25 nie padał deszcz, więc pierwszą Mszę św. odprawiłem o północy a inne dwie rano.
Przed świętami otrzymałem od dzieci p. Korytkowej, którą może Ojciec zna, bo mieszka w Krakowie, trochę grosza na ryż dla moich chorych. Chciałem we święta osłodzić nieco żywot doczesny biedakom, więc za te pieniądze nie kupiłem ryżu, ale soli, żeby ten ryż, który mają, mógł być we święta smaczniejszy — i trzciny cukrowej, którą krajowcy lubią wysysać. Z Sodalicyi św. Piotra Klawera powtórnie nadesłano moim chorym między innemi rzeczami nieco słodyczy. Bardzo mnie to ucieszyło, bo sól, trzcina cukrowa i te słodycze ot już i jest wcale niezły baliczek na mały stoliczek. We Wigilię oddałem te dary moim chorym i powiedziałem, że sól i trzcinę cukrową kupiły nam na święta panienki z tego kraju, co za morzem, a słodycze posyła wam nasza Ray aman-dreny (czyta się: raj amandréni, znaczy ojciec i matka) hr. Ledóchowska (tak hrabinę moi chorzy tytułują). Uciecha nie mała, zaraz powiedzieli mnie: »Napisz Ojciec za morze, że my dziękujemy hrabinie Ledóchowskiej i tym panienkom dobrego serca.«
Już mieli się zabierać do podziału tych specyałów, kiedy podchodzi do mnie jeden chłopak i mówi: »Chodź Ojciec, daj Ostatnie Namaszczenie mojej babce, bo bardzo już chora.« Kazałem zaczekać z podziałem i poszedłem zaopatrzyć staruszkę, która w kilka godzin potem umarła. Nazajutrz w samo święto mieliśmy pogrzeb. Jak zwykle na całym świecie, tak i u mnie się dzieje, jedni umierają, drudzy na świat przychodzą. W pierwsze święto pochowałem staruszkę, a na drugi dzień świąt ochrzciłem nowonarodzonego dzieciaka.
Zdaje się mnie, żem jeszcze Ojcu nie pisał o tem, że tu mnóstwo pojawiło się parasoli. Nie wiem kto i skąd sprowadza, tylko kilka razy już widziałem wielu Malgaszów sprzedających parasole w znacznej ilości. Tanio te rupiecie się sprzedaje, bo po największej części są to już zużyte parasole, tylko trochę niby odnowione, Malgasze zawzięcie je kupują, a wielu z nich paradnie wygląda pod parasolem. Kiedy jaki Malgasz ubrany już cokolwiek z europejska, ma parasol, to jeszcze pół biedy, ale kiedy jakiego się spotka, nie mającego nic zgoła na sobie oprócz przepaski na biodrach i trzymającego rozwinięty parasol w ręku, to trochę trudno nie roześmiać się, bo tak wygląda, że chyba go tylko fotografować.
Nie uwierzy Ojciec, jak ja wyczekuję końca pory deszczowej, żeby już zacząć budować. Plan już mam zrobiony i nic mnie nie kosztował, bo niedawno przybył do naszej misyi jeden Ojciec z Włoch, który przed wstąpieniem do zakonu ukończył szkołę politechniczną, jego prosiłem i zrobił mnie bardzo prędko i dobrze plan nowego schroniska. Wszystkie roboty rzeźbiarskie i ogrodnicze, to już moja rzecz, w tem nikt mnie tu pomóc nie może. Obmyślam obecnie plan ogrodu i zbieram potrzebne rośliny. Niech drogi Ojciec stara się mnie koniecznie dostać trochę nasienia brzozy i grabu, bo koniecznie potrzebuję. Teraz ogólnikowo Ojcu o wszystkiem napisałem, a jak Matka Najświętsza pozwoli już coś zrobić, to Ojcu przyszlę plan i odpowiednie fotografie. Proszę się tylko modlić, żebym prędzej mógł wziąć się do roboty.
Pobłogosławił mnie Pan Bóg w tym nowym roku; w połowie b. m. sześciu przystąpiło do I-ej Komunii św., a oprócz tego miałem jeszcze między chorymi sześciu protestantów i dziewiętnastu pogan. Poduczyli się wszyscy katechizmu i wszystkich ochrzciłem. Na razie wszyscy moi chorzy są katolikami, czy zaś tak długo potrwa, to Pan Bóg wiedzieć raczy, w przyjmowaniu bowiem do schroniska, tylko na dwie rzeczy zważać trzeba, to jest czy jest miejsce wolne i czy proszący o przyjęcie jest trędowatym, wszystko zaś inne w rachubę nie wchodzi. Jeżeli doktorzy nie wynajdą jakiego środka na pchły afrykańskie, to nie wiedzieć co z tego będzie, ta plaga coraz większe przybiera rozmiary. Gdzie się nie obrócić, wszędzie widzi się Malgaszów wyjmujących te małe bestye z ciała; wielu jest tak pokaleczonych i poranionych, że nie wiele się różnią od trędowatych. U mnie między chorymi jest kilka dzieciaków, u których każda noga stanowi jedną ranę i to tylko od tych pcheł, bo trąd mają dopiero w początkach; operacye odbywają się stosunkowo bez wielkich lamentów, bo staram się dać co dzieciakowi do ręki, np. ananasa, chleba kawałek, kawałek trzciny cukrowej lub coś podobnego, z warunkiem, że nie będzie wrzeszczał i dopiero potem opatrujemy poranione miejsca. Do niedawna wszędzie tu utrzymywano, że te pchły wpakowują się tylko pod paznogcie od nóg, ale teraz już tak nie mówią, bo przykłady pokazują co innego. Mam jednego biedaka, któremu te pchły zajęły obydwa łokcie, jeżeli nie uda się dobrze wyczyścić, to kto wie, czy chłopcu ręce nie poodpadają. W rękach miałem i ja kilka razy takich lokatorów, ale udało się mnie ich w porę wyrugować. Niedawno poczułem, że coś się mnie formuje pod pachą, dotknąłem ręką i poczułem coś niby wrzodzik dość już znaczny. Przyszło mnie na myśl, że to może dżuma, tak jak przedtem w Tamatawie było. Wołam mego kuchmistrza i mówię mu, żeby zobaczył co to takiego; on popatrzył i mówi: »Parasy afrika« (czytaj pársi afrik, parasy = pchła), potem wziął szpilkę i uwolnił mnie od tego kłopotu. Do misyi w Tananariwie raz po raz przychodzą Ojcowie z posterunków i muszą się kurować, bo chodzić nie można mając nogi poranione; często trzeba przesiedzieć kilka tygodni nim wreszcie da się obuwie na nogi włożyć. Samo cierpienie, to jeszcze fraszka, ale co to czasu traci się przez pchły, to aż wspomnieć straszno. Dobrzeby było, żeby ci wszyscy, co mają powołanie, czy to do misyj w ogóle, czy do trędowatych, nie zapominali, że te afrykańskie pasożyty wszystkich bez wyjątku napadają, więc i im przyjdzie z tem utrapieniem mieć do czynienia. Lepiej bowiem przed wybraniem się w drogę rozważyć wszystkie pro i contra, niż potem cofać brykę. Zdaje się mnie, że gdyby te napastniki były cokolwiek większe, to byłyby groźniejsze, niż indyjskie kobra, bo takie to małe, a tyle ma jadu w sobie, ledwo utnie, już się ciało jątrzy.
Przestanę już drogiego Ojca zanudzać moim piśmidłem, bo oczy nie na żart się kleją, trochę trzeba podnocować. Bardzo a bardzo proszę Ojca o pamięć w modlitwach.





Trędowata niosąca wodę.





LIST XXXIII.

Tananariwa, 13 marca 1902.

Przedtem pisywałem do Ojca regularnie co miesiąc, więc teraz po długiej przerwie pewno mnie Ojciec posądzi, że albo zapomniałem pisać, albo tak się rozleniwiłem, że na list trudno mnie się zdobyć. Dzięki Bogu, ani jedno ani drugie, tylko cała rzecz w tem, że tyle nazbierało się mnie zajęcia w ostatnich czasach naraz, że nawet do Ojca nie mogłem napisać. Będzie mnie Ojciec miał za zupełnie usprawiedliwionego, jeżeli to jeszcze dodam, że przed paru miesiącami dostałem list od drogich Matek Karmelitanek, a nie odpisałem nań jeszcze, bo brak czasu nie pozwolił. Trudna rada, »tak krawiec kraje jak materya staje« — korciło mnie porządnie, żeby napisać, ale nawet i w nocy nie udało się, bo nadrabiałem nocami to, co się w dzień nie dało zrobić.
Rzeczy u nas mają się tak: w maju najprawdopodobniej, t. j. jeżeli znowu jakie utrapienie w drogę nie wlezie, zaczniemy budować. Opuścić moich chorych nie mogę w żaden sposób, bo zastąpić mnie nie ma kto, więc byliby zostawieni sami sobie zupełnie, co dla wielu przyczyn jest niemożliwem, a między innemi i dlatego, że rząd postawił X. Biskupowi za warunek, że jeżeli chce mieć schronisko w misyi, musi tam mieć stale jednego księdza. Sam nie mógłbym i bez tego kierować robotnikami, bo się na tem nie znam wcale, więc ułożyliśmy tak tę sprawę z O. Bardon’em (generalny przełożony misyi), że on będzie dyrygował robotą, a ja będę tam co miesiąc dochodził (ta miejscowość odległa o dzień drogi od Ambahivoraka), żeby kontrolować, czy nie odstąpiono w czem od planu i przeglądać rachunki, a tym sposobem zdawać Ojcu sprawę z tego, co się robi. Ojciec będzie te zapewne ogłaszał w »Misyach katolickich«, wszyscy zatem nasi dobroczyńcy będą zawsze wiedzieli dokładnie, co zrobiłem z pieniędzmi, które dają. Nic jeszcze nigdy w życiu nikomu nie zwędziłem i nie boję się, żeby mnie o to miano posądzać, mimo to jednak wolę, żeby ludzie wiedzieli, gdzie ich grosz się obraca. Gdyby się zaś co komu wydało kiedyś niekoniecznie w porządku, rada na to bardzo łatwa, mianowicie: przyjechać i samemu zobaczyć na miejscu, jak jest. Okręty zawsze kursują i zwiedzać schronisko też każdy może, więc trudności nie ma. Matce Najśw. podziękowałem i wciąż dziękuję za to, że pozwala już zacząć budowę schroniska. A teraz, jak w imieniu moich chorych, tak też od siebie pokornie dziękuję wszystkim dobroczyńcom, którzy się łaskawie przyczynili do tego jałmużną. Niech Im Matka Najśw. stokrotnie po swojemu wynagrodzi jak w tem, tak w przyszłem życiu.
Posyłam Ojcu tymczasem plan schroniska, a potem, w miarę jak się co już zrobi, będę Ojcu nadsyłał fotografie. Proszę się nie dziwić, że buduję zupełnie inaczej, niż w Indyach albo gdzieindziej budują, bo muszę się stosować tak do potrzeb moich chorych, jak też do klimatu i t. p. warunków miejscowych. Ale z budową mam kłopot; nie mogę wystawić wszystko, jakbym chciał — muszę na razie poprzestać na wybudowaniu jednej części tylko, bo na kościół i resztę całości nie wystarczają zebrane dotychczas pieniądze. Na razie wybuduję tylko tyle, żeby móc pomieścić tę garstkę chorych, których mam w Ambahivoraku obecnie, to jest mniej więcej 100 chorych. Potem, jak Matka Najśw. nadeszle znowu jałmużnę, będę stawiał kościół i resztę budynków. Wiem, że potem będzie trudność niemała z robotnikiem, bo nikt nie chce pracować tam, gdzie są trędowaci, ale trudna rada, trzeba tak zrobić tymczasem, bo budynki w Ambahivoraku coraz bardziej grożą upadkiem. Bardzo byłbym szczęśliwy, gdyby jałmużna teraz zaczęła obficie napływać, gdyż mógłbym mieć, jeżeli nie wszystko, to przynajmniej część, ale z kościołem. To już rzecz Matki Najśw., jak Ona rozporządzi, tak będzie; swoją drogą jednak modlić się i prosić Ją o pomoc nie przestanę. Plan miejscowości przyszlę Ojcu później, bo z rządem sprawa jeszcze nie skończona.

Uśmiałby się Ojciec nie źle, gdyby słyszał teraz zapytania, któremi mnie moje czarne pisklęta zasypują. Jeszcze nie zaczęto kopać fundamentów, a tu jedni pytają, czy jeszcze uda się zebrać maniok i pataty, które zasadzili; inni pytają, czy warto jeszcze co sadzić, czy już się nie opłaci; inni znowu chcą wiedzieć, za ile miesięcy zabiorę ich do nowego mieszkania z oknami zaszklonemi i t. p. Opowiadałem im razu pewnego, jak myślę urządzić, żeby im było wygodniej w nowem schronisku, a tu podchodzi jeden i pyta: »Jak mają się tam dostać ci z nas, co nóg nie mają; pomyśl Ojcze o tem, boć przecie zostać tu nie chcemy.« Odpowiedziałem mu, że to rzecz Matki Najświętszej, Ona temu wszystkiemu zaradzi. To im trafiło do przekonania widocznie, bo kilku powiedziało: »Słuszność przy tobie, Ojcze, jakoś to będzie, po co się teraz kłopotać.«

PLAN SCHRONISKA DLA TRĘDOWATYCH W MISYI KATOLICKIEJ ŚRODKOWEGO MADAGASKARU.

I. Kościół. — II. Mieszkanie księdza. — III. Mieszkanie zakonnic.
IV.
1. Apteka i sala opatrunkowa,
2. Skład zapasów,
3. Skład bielizny,
4. Pokój dla nieboszczyków czekających na pogrzeb.
V i VI
zupełnie jednakowe, tylko
V oddział męski,
VI oddział żeński.
1. Pracownia.
2. Refektarz.
3. Pralnia.
4. Kuchnia.
5. 6. 7. 8. Mieszkania dla dorosłych.
9. 10. Mieszkania dla dzieci.
11. 12. Separatki dla ciężko albo zaraźliwie chorych (np. ospa).
13. 14. Kąpiele i wychodki.
VII i VIII. Rozmownica dla odwiedzających chorych.
X i X. Mieszkania w rezerwie, kiedy się trądem zarazi ksiądz albo zakonnica, to tam go się umieszcza.

Teraz z planu cokolwiek, a potem z fotografii przekona się Ojciec lepiej, że o niczem wykwintnem nie myślałem wcale. Na żadne zbytki w czemkolwiek nie odważyłbym się, bo to wszystko robię nie za swój grosz, ale z jałmużny, którą poczciwi ludzie dają, ujmując sobie nieraz z niezbędnego nawet. Niech się Ojciec nie dziwi sam i, jakby kto zapytał potem, t. j. kiedy nadeszlę Ojcu rachunek, dlaczego takie wielkie wydatki, proszę wytłumaczyć, że tutaj okropnie wszystko drogie, a oprócz tego mnóstwo rzeczy trzeba sprowadzać z Europy, gdyż tutaj ich niema, a koniecznie są potrzebne, jak np. szkło, blacha, wszystkie narzędzia majsterskie, naczynia kuchenne i t. p.; dróg niema, wozów też tu nie mają, więc wszystko przenoszą tragarze, co okropnie podnosi cenę wszystkiego. Oszczędzam we wszystkiem, jak tylko mogę, ale nic nie pomoże, trzeba wszystko opłacać słono, bo inaczej niepodobna. Niemały strach mnie ogarnia, kiedy myślę o wszystkiem co potrzeba, i otwarcie przyznam się Ojcu, że gdybym całej ufności nie pokładał w Najśw. Pannie, już dawno dałbym za wygrane. Nieraz zdarzyło się, że i mnie samemu przyszło na myśl i inni mnie tłumaczyli, że niejedno z tych rzeczy, które zamyślam, jest niemożliwem poprostu, ale zaraz przychodziła mnie myśl, i to tak wyraźnie, jakby mnie kto mówił do ucha: »staryś, a głupi, dlaczego niemożliwe, czy Matka Najśw. nie może wszystko, co tylko zechce?« Ta myśl wciąż mnie dodaje odwagi, w niczem nie ustępuję i nie cofam się przed trudnościami, byleby tylko jak najlepiej zabezpieczyć moje czarne pisklęta jak pod względem materyalnym, tak też pod duchownym, i jakoś to idzie. Prawda, że nieraz twardy mam orzech do zgryzienia, bo twardo idzie wszystko, jak z kamienia to tak, ale, dzięki Matce Najświętszej, idzie.
Zapytywało mnie kilka osób z kraju, czy nie jestem jeszcze trędowaty. Otóż jeszcze nie; jak się zarażę, wtedy zaraz Ojca uwiadomię pierwszego. Powróciwszy z misyi bośniackiej, niech mnie Ojciec zaraz uwiadomi o tem, a zarazem proszę znaleźć chwilkę czasu i parę szczegółów z tej Ojca pracy napisać. Wie Ojciec, że najzupełniejszą jest prawdą, co mówi przysłowie: »nie to piękne, co piękne, ale co się komu podoba« — de gustibus non disputandum — widziałem to sam teraz niedawno na własne oczy. Zajadał jakiś Malgasz ananasa; pytam go, czy dobry, odpowiada, że bardzo, ale przytem zawzięcie coś szukał w kieszeni; po chwili wyciąga główkę czosnku, obiera i zaczyna jeść razem z ananasem; trudno mnie było własnym oczom wierzyć, bo, niech mówi kto co chce, a taki trudno, żeby ananas godził się z czosnkiem. Czy teraz lepszy ten ananas? zapytałem czarnego smakosza; odpowiedział, że nie zupełnie dobry, myślał, że będzie smaczniejszy. Być może, że to tylko była próba, a zwykle może on tak ananasów nie jadał, mimo to jednak, gdybym to od kogo słyszał, a nie był widział sam, nie łatwobym uwierzył, myślałbym, że to facecyjka jak wiele innych, ale trudno własnym oczom nie uwierzyć. Ananas z czosnkiem — no i gadaj z takim.
Posyłam Ojcu list, który napisali do Ojca moi chorzy. Powiedziałem im jak się rzeczy mają z naszym schroniskiem, a oni tą wiadomością trochę zmartwieni i zaniepokojeni, i dlatego do Ojca udają się z prośbą o pomoc. Muszę już skończyć, bo czasu mam obecnie bardzo skąpo, a poczty stracić nie chcę.
Polecam drogiego Ojca opiece Matki Najświętszej, a moją niegodność Jego modlitwom.

List trędowatych do X. Czermińskiego.

Ojcze nasz drogi bardzo, my nie obawiamy się naprzykrzać Tobie, bo jesteś naszym ojcem i matką,1) prosimy Ciebie, żebyś miał staranie2) o nas. X. Beyzym, nasz Ojciec, pokazał nam plan nowego dla nas szpitala, ale nie ma dość pieniędzy, wybuduje tylko połowę i bez kościoła, bo więcej nie ma za co zrobić. My dlatego Ciebie prosimy, jeżeli twoja wola,3) żebyś nie był zmęczony, nasz Ojcze drogi, w proszeniu4) dla nas jałmużny u chrześcijan dobrego serca5) w Twoim kraju. My codzień modlimy się za Ciebie i za wszystkich dobroczyńców naszych. My Ciebie odwiedzamy i żegnamy6) tym listem, Ojcze drogi nasz. Jezusa Chrystusa i św. Maryję my prosimy oddać7) Tobie wszystko dobre, które Ty robisz. Tak mówią8) wszyscy chorzy, dzieci X. Beyzyma.

1) Ten, do którego możemy się udawać jak do ojca lub matki.
2) = żebyś nam pomógł.
3) = jeżeliś łaskaw — z łaski swojej.
4) = nie przestawał prosić.
5) = miłosiernych.
6) = pozdrawiamy.
7) = wynagrodzić.
8) Zwykłe zakończenie listu Malgaszów.








LIST XXXIV.

Tananariwa, 13 maja 1902.

List Ojca pisany w marcu, odebrałem w kwietniu i bardzo zań Ojcu dziękuję; chciałem zaraz odpowiedzieć, ale ani rusz — brak czasu nie pozwolił mi na to. Byłem zajęty rekollekcyami moich czarnych piskląt. Do głębokiej ascezy nie mamy jeszcze wcale pretensyi, to prawda, ale, myślę sobie, trzeba bądź co bądź tych biedaków odrywać powoli od ziemi i zbliżać ich do Boga, o ile się da. Jak zwykle wszystko, tak i tę rzecz oddałem w opiekę Matce Najśw. i prosiłem Ją ustawicznie, żeby raczyła sama kierować mojemi słowami i sercami tych nieszczęśliwych, bo rzecz jasna, że inaczej nicby z tego wszystkiego nie było. Zabrało mnie to czasu nie mało, bo w języku jeszcze nie jestem mocny; stara moja mózgownica nie łatwo może się uczyć, a oprócz tego, nie ma Ojciec wyobrażenia, jak trzeba się zniżyć do pojęć tych biedaków i jak często i jak prostych używać trzeba przykładów i porównań, żeby zrozumieli o co chodzi. Rzeczy najprostsze, które rozumieją dobrze nasi konwiktorzy z najniższych klas, dla moich piskląt są jeszcze jakby jakie zawiłe kwestye filozoficzne. Jeżeli tych rzeczy nie uprościć i nie wyjaśnić na każdym kroku porównaniem, albo przykładem wziętym z ich codziennego życia, to nic a nic zgoła nie rozumieją. Pobłogosławiła Matka Najśw. i jakoś to poszło. Odprawiliśmy trzydniówkę w całem tego słowa znaczeniu, t. j. niech Ojciec nie myśli, że to była zwykła tylko katechizacya; nie, trzymaliśmy się ściśle przepisów św. O. Ignacego i co dnia mieliśmy trzy rozmyślania i rachunek sumienia. W wig. Wniebowstąpienia spowiedź, a w samo święto Komunia św. Kiedy zapowiedziałem trzydniówkę, wielu z zadziwieniem pytało: »co to takiego rekolekcya?« Odpowiedziałem, że jak zaczniemy, to wszystko wytłumaczę, a teraz tyle tylko mówię, że za parę dni zaczniemy. Ktoś z chorych, nie wiem na podstawie czego rozgłosił między innemi, że rekollekcye to znaczy, że nie można nic jeść ani pić, trzeba być koniecznie smutnym i t. p. brednie. Skąd on to wytrzasnął, nietylko ja, ale i on sam pewno nie wie, z tego jednak powstał niepotrzebny rumor między chorymi. Tego samego dnia jeszcze nie wiedziałem o niczem. Nazajutrz po Mszy św. mówi mi jeden: »idź–no Ojcze między chorych, bo tam niepokój i wielu się boi.« Poszedłem natychmiast i pytam, co tu między wami wykwitło nowego? Odpowiadają mnie, że wielu się boi, bo nie wiedzą, co to będzie z tą rekollekcyą. Powiedziałem im, że to wszystko nieprawda, co wy tu słyszycie i jedni drugim powtarzacie, możecie jeść ile się wam podoba, smutnym nietylko nie trzeba być, ale przeciwnie, trzeba być wesołym; możecie rozmawiać, śmiać się, a nawet jeżeli kto chce i może, niech tańczy. Uspokoiło się moje ptactwo zupełnie, ale muszę ich przed Ojcem pochwalić, że podczas samych rekollekcyj rozmyślania słuchali tak, że trudno uważniej, a w ciągu dnia, chociaż ani słówka im nie powiedziałem, tak było cicho i poważnie, że łatwo można było posądzić, że to nie pół na pół dzicy jeszcze Malgasze odprawiają rekollekcye, ale cywilizowanie biali, rozumiejący, co to są rekollekcye i gorliwie je odprawiający. Całem sercem dziękowałem i dziękuję ustawicznie Matce Najśw. za tę łaskę i mam wielką nadzieję, że za Jej pomocą wielu z moich chorych będzie żyć i umrze prawdziwie po katolicku.
Jeszcze Ojcze, zadaje się mnie, nie napisałem nigdy o pokrewieństwie, jakie niedawno zaszło między mną a jedną z moich chorych. Może to Ojca trochę ubawi. Otóż tak się rzeczy mają: jest tu mała dziewczynka, mająca już może czwarty rok, a może dopiero go zacznie. Bardzo to wesołe i rozwinięte dziecko; kręci się wszędzie i nieraz można się z niej naśmiać porządnie. Tak np. kiedyś rozmawiałem z kilkoma chorymi, między którymi stała kilkoletnia dziewczynka, trzymając malutkie dziecko na plecach, tak w lamba, jak tu zwykle kobiety noszą niemowlęta. Podchodzi ta maleńka czteroletnia dziewczynka, zaczyna głaskać niemowlę po główce i pyta mnie: »znasz, Ojcze, to dziecko, czy nie? To mała Teta« (tak się nazywa niemowlę). Wszyscyśmy się roześmiali, bo to zapytanie było powiedziane z taką powagą i tak niby protekcyonalnie, jakby to nie wychodziło z ust takiego małego dziecka, ale zupełnie jakby stary to powiedział. Ale wracam do pokrewieństwa. Rozmawiałem kiedyś z kilkoma chorymi; w ciągu tej rozmowy mówią mi oni: »Ojcze, u nas Malgaszów jest zwyczaj, że kiedy młodszy mówi do starego, to tytułuje go »ojcze« albo »matko«, a kiedy starszy mówi do młodszego, to nazywa go synem.« Odpowiedziałem, że wiem o tym zwyczaju, bo i za morzem jest on także, a przytem dodałem: macie dowód, że i ja dobrze zachowuję ten zwyczaj, bo ot np. kiedy mówię do niej (pokazałem na tę trzyletnią dziewczynkę), to nazywam ją babką. Jedna z chorych mówi, żebym nie nazywał tej dziewczynki babką ale babunią, to będzie jakoś lepiej. Roześmiali się chorzy i od tego czasu nazywają to dziecko moją babunią. Byłem raz między chorymi, podchodzi do mnie moja babunia, czepia się jedną ręką za mój pas, a drugą ręką zaczyna szukać coś w kieszonce od zegarka; patrzymy wszyscy, co to z tego wyjdzie, a babunia z nieukontentowaniem mówi: »Ojcze, niceś dla mnie nie przyniósł.« Nie długo trwał smutek, bo zaraz przyniosłem jej kawałek chleba i dobry humor znowu powrócił. Zdarzy się wprawdzie nieraz, że babunia przeżegna się lewą ręką, ale cieszy mnie, że ona już modli się i śpiewa w kościele razem ze wszystkimi, a jak Bóg pozwoli, to może wkrótce zaczniemy się uczyć katechizmu.
Tyle na razie z naszego codziennego życia mogę Ojcu donieść; nic u nas nowego nie zaszło. Ten list już pewno zastanie Ojca w domu po misyi bośniackiej, dlatego proszę, żeby Ojciec, znalazłszy kiedy chwilkę czasu, napisał mnie kilka słów o sobie, t. j. jak się misya powiodła, czy wrócił Ojciec zdrowo i cało do domu i t. d. Jeśli Ojciec może i łaskaw, to proszę nie zapominać o nasieniu brzozy i grabu dla mnie.
W tych dniach idę do Tananariwy, żeby się dowiedzieć, na czem stanęło wreszcie z gruntem pod schronisko; może Bóg pozwoli, że będę mógł w przyszłym liście co pomyślnego donieść w tym względzie. Tymczasem bardzo a bardzo proszę drogiego Ojca o pamięć w modlitwach.








LIST XXXV.

Tananariwa, 13 czerwca 1902.

List Ojca, pisany z misyi w Bośni, otrzymałem i bardzo Ojcu dziękuję; teraz z niecierpliwością wyczekuję listu od Ojca po Jego powrocie z tej misyi. Radbym coś Ojcu donieść o budowie nowego schroniska, ale niestety, jeszcze nic a nic zgoła powiedzieć nie mogę, bo nie mogę zacząć budować. Zapewniono mnie, że rząd nie odmówi gruntu i to tak zapewniano, że rachowałem tylko dnie, żeby móc zacząć budować, a tu tymczasem nic z tego jeszcze. Muszę czekać, bo formalności, czy jak to nazywają te korowody, nie pozałatwiane jeszcze. Administrator obiecywał mi budulec i wapno bezpłatnie, jak to już Ojcu przedtem pisałem, ale ja się obawiam, żeby się na teraz nie sprawdziło przysłowie: »pańska łaska na pstrym koniu jeździ.« Póki jeszcze nie mam żadnej odpowiedzi stanowczej, musi się człowiek pocieszać tem, że »obiecał pan kożuch, grzeje jego słowo.« Niema co »żdy more pohody«. Jak tylko co się dowiem, czy źle, czy dobrze skończyła się sprawa, zaraz Ojcu doniosę.
Aniby się Ojciec nigdy nie domyślał, co ja tu niedawno jadłem — galicyjską hreczaną kaszę. Przysłano mi z Galicyi rozmaite rzeczy, a między innemi woreczek hreczanych krup i grzyby suszone. Rzecz jasna, że za okno tego nie wyrzuciłem. Kazałem memu kuchmistrzowi zgotować kaszę ku wielkiemu jego zdziwieniu, bo nigdy w życiu hreczki nietylko nie jadł, ale i nie widział nawet; pokazałem te krupy moim chorym, ale też nie znał tego żaden z nich; rozgryzali niektórzy te krupy, smakowali, pytali, czy to się da gotować i jeść i t. d. Nazwy dla hreczki, podobnie jak wogóle dla zboża, Malgasze nie mają, wszystkie zboża bez różnicy nazywają varim–bazaha, czytaj warimbazá, co znaczy ryż Europejczyków. Śmiesznie mi się wydało, kiedy spożywałem te dary, bo jak sobie Ojciec chce, to jednak wcale nie najgorzej się złożyło — pod afrykańskiem niebem Tatar nad miską hreczanej galicyjskiej kaszy; no co; prawda, że to dość malowniczo wyglądało? Prawdziwie, jak mówią nasi wołyńscy chłopi: »de Krym, de Rym, a de Dubowi korczmy«.
Jeżeli łaska, niech mnie Ojciec poratuje w małej biedzie, mianowicie: odebrałem 21 maja 1902 r. 30 rs. od jakiegoś łaskawego pana, któremu niech Matka Najświętsza stokrotnie odpłaci; chciałem zaraz odpisać i podziękować mu za jałmużnę, ale w żaden sposób nie mogłem nazwiska tego pana wyczytać, ani w jego liście po polsku, ani na kopercie po rossyjsku; przysłał jałmużnę ten pan ze Zdołbunowa, wołyńskiej gub., ale nazwisko wyczytać ani rusz. Niech Ojciec z łaski swej wydrukuje w »Missyach katolickich«, że ja za przesłane mi 30 rubli ze Zdołbunowa, pokornie dziękuję ofiarodawcy i co dzień z moimi chorymi modlę się za niego. Może tym sposobem dojdzie to do wiadomości tego pana i będzie pewnym, że jego pieniądze nie zginęły, a przytem dowie się, żeśmy mu wdzięczni za miłosierdzie.
Może Ojciec mieć wyobrażenie, jakie u nas jeszcze są trudności w komunikacyi i jak musimy długo nieraz na listy czekać, nie zważając na odległość, która nas dzieli od Europy, ale z tego, jak w Afryce poczta kursuje. List z Afryki do Madagaskaru tyle czasu jest w drodze, ile z Europy do Madagaskaru. Naturalnie, że okręt przychodzi prędzej z Afryki, niż z Europy, ale lądem tak długo wloką się listy.
Pisałem Ojcu już dość dawno temu, żem ochrzcił dwudziestu kilku jednego dnia; teraz proszę, żeby Ojciec pamiętał we Mszy św. szczególnie o tych starych ludziach, a młodych katolikach; chciałbym ich przygotować do pierwszej Komunii św., uczą się wciąż katechizmu, ale idzie porządnie trudno; chętnie słuchają i widać, że chcieliby się nauczyć, ale nie łatwo im pojąć cokolwiek. Staram się tłumaczyć i objaśniać na przykładach i porównaniach jak mogę, ale nie zawsze to się uda i nie odrazu. Czasu i cierpliwości trzeba, ale trudna rada, nie można tym czarnym teologom pozwolić przystąpić do Komunii św., póki nie zdadzą doktoratu należycie. Wymagać wiele nie można od nich, to tak, ale i mało przyjąć nie można, to też tak. Mam nadzieję, że się nam to uda, bo wolę mają dobrą, a resztę uzupełni Matka Najświętsza.
Kiedy czasem wspomnę o tem wszystkiem, co się wogóle w mieście dzieje, to zdaje mi się, że nie inna przyczyna tych wszystkich nieszczęść, jak tylko, że większość ludzi nic nie pojmuje tego, że gdyby czcili należycie Matkę Najśw. i Jej służyli, toby nie było tak źle, jak jest obecnie; krótko mówiąc, mieliby ludzie tu na ziemi szczęście, za którem gonią, a znaleźć go nie mogą. Jestem tego przekonania, bo, otwarcie Ojcu powiem, sądzę z tego, co widzę i doświadczam. Jest się, jak zwykle bywa na tym świecie, na wozie, ale częściej pod wozem. Nieraz już było porządnie krucho, nie wiedziałem jak radzić, idzie wszystko twardo, jak z kamienia, a mimo to, Najśw. Matka do ostateczności nie dopuściła, zawsze we wszystkiem doznajemy i jakby naocznie widzimy Jej opiekę. I ja sam zawsze we wszystkiem do Niej się udaję, czy to we większych rzeczach, czy z najmniejszym drobiazgiem nawet i moim pisklętom to ustawicznie polecam. Pytają czasem niektórzy, a jak teraz będzie, Ojcze, tego brak, a to nie idzie i t. d., na to zwykle im odpowiadam: tobie co do tego, to ani moja, ani twoja rzecz, udaj się z tem do Matki Najświętszej, do Niej wszystko należy, z Nią możemy wszystko, a bez Niej nic. Z początku trochę to jakoś twardo brzmiało moim pisklętom, może niekoniecznie to dobrze pojmowali, ale już się po trochu w to wdrażają i praktykują. Ot kiedyś niedawno pyta mnie jeden z chorych: »Zaczniesz Ojcze budować dla nas szpital, a jak skończysz, jak my się tam dostaniemy, kiedy wielu chodzić nie może, tragarze nas nie zechcą nosić, wozów niema, więc co zrobisz?« ja mu na to odpowiedziałem, żeby się nie troszczył wcale, bo Matka Najświętsza przecie o nas myśli i zaradzi w biedzie. »Prawda przy tobie — mówi mi ten chory — co mamy niepotrzebnie się kłopotać, Matka Boska nam ułatwi to wszystko, teraz nam błogosławi, to i potem nie przestanie.«
Już Ojciec pewno się niecierpliwi, żem się rozgadał, ja zaś przecie, bazgrałbym jeszcze bez końca, gdyby mi czas pozwolił, żeby choć listownie z Ojcem pogawędzić, kiedy ustnie nie można, ale nic nie pomoże, muszę skończyć, bo inna robota nagli. Niech Ojciec tylko nie zapomina, że czekam niecierpliwie na list od Niego i na tem kończę tymczasem. Niech wam wszystkim Matka Najświętsza dopomaga i błogosławi we wszystkiem.





X. Biskup de Saune, sufragan X. Biskupa Cazeta,
Wikaryusza apost. środkowego Madagaskaru.





LIST XXXVI.

Tananariwa, 28 lipca 1902.

Zbierałem się już nieraz, żeby napisać do Ojca, ale nie mogłem się nigdy zebrać, zawsze coś przeszkodziło, jakby na umyślnie; jak nie jedno, to drugie, nie drugie, to dziesiąte, a koniec końcem, napisać nie mogłem. Na początku lipca miałem raz wieczorem zacząć pisać do Ojca, żeby módz list wysłać okrętem odchodzącym w połowie miesiąca, ale poczułem, że jakoś nie idzie w żaden sposób; dlaczego, sam nie wiedziałem, ale czułem się bardzo zmęczonym i myśli zebrać ani rusz. Nie wypada wprawdzie iść spać z kurami, ale siedzieć przy stoliku, żeby niby pisać i nic nie napisać, to lepiej dać pokój temu, tak też i zrobiłem, o 10–ej położyłem się. Niedługo potem, ni stąd, ni zowąd poczułem silną gorączkę i zaczęła mną febra trzepać nie na żart. Choć kilka dni z rzędu jadłem chininę jak ryż, ale nie wiele to pomogło, więc żeby czasu darmo nie tracić, poszedłem do infirmeryi w Tananariwie. Dzięki Bogu, skończył się prędko ten kłopot i po czterech dniach wróciłem do swojej stacyi. Ledwom przyszedł, pytam zaraz, czy niema co nowego, mówią mi chorzy: »nowego tak nic niby niema, ale zobacz Ojciec Edwarda, bo mocno chory.« Poszedłem zaraz do tego nieboraka i zobaczywszy, że źle, mówię mu: z tobą bracie nie najlepiej, zaczniemy od duszy, podgotuj się trochę do spowiedzi, ja cię za chwilę odwiedzę, wyspowiadam, zaopatrzę, a potem zaczniemy się kurować, jak będziemy mogli. »Dobrze, Ojcze, odpowiedział chory, rób jak powiedziałeś.« Po spowiedzi i Ostatniem Namaszczeniu, dałem mu trochę chininy, niby dla przecięcia gorączki, a właściwie, żeby go trochę uspokoić, bo o ratunku i mowy nie było; trąd zajął już był wnętrze całe, a na zewnątrz też rany nie na żart. Szło z nim dość prędko, ale i ostro zarazem. Konał biedny więcej niż dobę i cierpiał porządnie; umarł, dzięki Bogu, po katolicku — na samem odchodnem dostał jeszcze raz rozgrzeszenie, po którem wkrótce skonał. Pocieszyło mnie trochę przy śmierci tego człowieka to, że spostrzegłem wiarę między moimi chorymi; a to jest tak: pytało mnie kilku innych chorych, co byli przy tym chorym, czy on już kona, czy nie. Kilka razy odpowiedziałem, że o ile mi się zdaje, jeszcze nie dogorywa, póki tak mówiłem, było jeszcze spokojnie, ale jak zaczął się oddech zmieniać i słabnąć, powiedziałem, że prawdopodobnie już się z nim rozstaniemy. Żona chorego usłyszawszy to, zaczęła nie lamentować i zawodzić, ale gorzko płakać choć pocichu; ja daję konającemu absolucyę, a jedna z obecnych chorych mówi głośno do jego żony: »no, czyś nie głupia, powiedz, zamiast się modlić, płaczesz teraz.« Pocieszyło mnie to trochę, bo dość innych dowodów spostrzegłem, z których mogę wnosić, że ta czarna szlachta już coś, coś trochę zaczyna patrzeć w górę, ale nie prędko jeszcze dojdzie do tego, do czego wszelkimi siłami dążę.
Rola dobra, ale jeszcze potrzebuje wiele i wiele uprawy, nim zacznie wydawać pożądane owoce. Mnóstwo jeszcze przesądów i zabobonów pogańskich mocno zakorzenionych. Do Boga garną się moje pisklęta, tego zaprzeczyć nie mogę, ale ciągle jeszcze tak, że Bogu świecę zapali, ale i dyabłu świeczkę da; np. chowam nieboszczyka, zasypują mogiłę, a tu ktoś z krewnych zmarłego wpakowuje próżną butelkę, lub co innego, albo ukradkiem niejeden zaniesie trochę ryżu lub czego innego położy na mogile, a potem prosi nieboszczyka, żeby modlił się za to za niego, a nie szkodził mu. Z tymi ludźmi nie można tak postępować, jak z ludźmi, ale trzeba koniecznie, jak z małemi dziećmi, inaczej nic z tego. Mówić im co, tłumaczyć nie wiem jak, będą słuchać, kiedy rozumieją dokładnie, o co chodzi, wtedy mówią, że tak ma być, prawda to jest i t. d., ale mimo to, potem zrobią po swojemu. Upomnieć, spytać, dlaczego to robią, to każdy odpowie: »nie wiem, taki zwyczaj u Malgaszów.« To też i prowadzę ich nie inaczej, jak małe dzieci za rękę. Po każdym katechizmie zawsze cośkolwiek z wiadomości bieżących, t. j. robicie tak, tak i tak — to i to dobrze, a to i to źle, więc tego wcale nie macie robić; odpowiadają: »taki zwyczaj Malgaszów.« Wtedy krótko ucinam: zapomnijcie zupełnie, żeście Malgasze, a pamiętajcie zawsze, żeście najpierw katolicy, a dopiero potem Malgasze. Wasi przodkowie tak robili, bo byli poganie i dzicy zupełnie, wy już nie dzicy i nie poganie, ale katolicy i musicie żyć po katolicku; o zwyczajach przodków przy obrzędach religijnych nie mówcie nawet, bo na to nie pozwalam i po sprawie. Dzięki Matce Najświętszej, która u mnie raczy wszystkiem kierować, niektóre sumienia już coś trochę zaczynają się uformowywać, ale z obyczajami jeszcze do walczenia bardzo wiele i trudności w tej mierze wielkie, bo Europejczycy nie przynoszą tu cywilizacyi, jak ciągle mówią, ale taką demoralizacyę, takie zepsucie, że aż wspomnieć o tem straszno. Nie zły, ale najszkaradniejszy przykład mają ci biedacy Malgasze na każdym kroku. Mam wielką w Bogu nadzieję, że choć może nieprędko, ale jakoś się przecie polepszy i co do obyczajów, bo to wszystko w ręku Matki Najśw., której bez żadnego wyjątku wszystko zawsze oddaję i proszę, żeby raczyła sama urządzać.
Nie uwierzy Ojciec, jak mi pilno, żeby już módz prędzej mieć nowe schronisko, w którem moglibyśmy niby obwarować się więcej i oddalić od tego światowego zepsucia. A tu jakby naprzekór trudności jeszcze nie usunięte i nie mogę zacząć budowy. Drożyzna na wszystko tak się powiększa, że tylko na to zważając, mógłbym febry dostać ze strachu. Sekretu przed Ojcem robić nie będę i otwarcie Mu się przyznam, że często przyjdzie na mnie taka chwila, że jestem w humorze porządnie w kratki, ale dzięki Bogu, niedługo to trwa, bo zaraz przychodzi mi na myśl: »terpy kozacze, atamanom budesz«, wszak Matka Najśw. widzi wszystko, a Ona przecie wie lepiej, co zgodniejsze z wolą Pana Jezusa i co nam potrzebniejsze do zbawienia, niż ty; widocznie, że tak ma być, kiedy Mateczka nie polepsza, w obu Karmelach modlą się drogie Matki ustawicznie za ciebie, więc o cóż chodzi — wszystko w porządku. Ot i po sprawie, już znowu jego tatarsko–afrykańska mość jaśniej zapatruje się na wszystko.
Wszystkich Was razem i każdego zosobna polecam opiece Matki Najśw., a moją niegodność waszym modlitwom.








LIST XXXVII.

Tananariwa, 28 września 1902.

Korespondentkę Ojca w lipcu pisaną odebrałem, Bóg zapłać; ale co to korespondentka, prawie tyle, co nic — listu oczekuję z niecierpliwością. Sam już nie wiem kiedy miałem ostatni list od Ojca, muszą coś na pocztach bałamucić, bo od jakiegoś czasu tutaj nieregularność znaczna w dochodzeniu listów. Ot obecnie trzecia poczta nadeszła, myślałem że dostanę list, a tymczasem ani od Ojca, ani z Karmelu nic a nic. Jak pójdę do Tananariwy to wydeklamuję Quousque tandem Catilina, lepiej niż może potrzeba, bo jestem w humorze porządnie w kratki.
Dzięki Bogu, pozbyłem się febry tanim kosztem, ale tylko jednej febry, t. j. słabości, bo druga, ta, którą w Galicyi nazywają bahnfiber (kiedy kto na kolej zanadto się spieszy) ciągle mnie męczy; pilno mi nie na kolej, bo jej tu niema jeszcze wcale, a choćby była, to nigdzie się nie wybieram, ale pilno mi do zaczęcia budowy. Nadzieja we mnie trochę wstępuje, bo już zaczęła się tu przygrywka w chmurach, tak niby jak grajek jaki stroi instrument, na którym zamyśla żępolić; grzmoty usłyszeliśmy tymi dniami po raz pierwszy, wkrótce zaczną się deszcze i pioruny zaczną walić. A jak ustanie pora deszczowa, może Bóg pozwoli zacząć budowę. Moje czarne pisklęta także się niepokoją i dopytują mnie ciągle, kiedy wreszcie zaczną budować. Nasza szopa z trzciny, służąca za kościół, już wcale nie podobna do szopy, ale wygląda zupełnie jak kopica siana. Deszcz przeciekał w przeszłym roku do środka tak, że nie można było Mszy św. odprawiać, więc teraz przed deszczami owiązaliśmy, jak się tylko dało, suchą trawą. Robili to wszyscy, t. j. kto miał ręce i nogi jako tako całe i mógł owiązywać, ten owiązywał, ale wszyscy, co tylko ruszać się mogli, byli obowiązani dostarczyć trawy. Naturalnie, że cicho to się odbyć nie mogło, bo Malgasz bez wrzawy nic zrobić nie potrafi. Było też i śmiechu nie mało, kiedy moja babunia (to 3-letnie dziecko, o którem Ojcu pisałem), wzięła się do roboty, bo przyniosła na głowie wiązkę trawy, którą doskonale do kieszeni schowaćby można, ale przyniosła i położyła przed kościołem jak wszyscy inni, a potem wszędzie jej było pełno. Czy pomogła w robocie, czy nie, to pytanie, ale być wszędzie musiała między pracującymi i wszędzie niby pomagała. Nas to bawiło, a Pan Jezus pewno jej to wynagrodzi, bo przyjmie dobre chęci niewinnego dzieciaka za uczynek.
Tutaj teraz wiosna, ale z nazwiska chyba tylko, bo o świeżem wiosennem powietrzu, jak u nas, tutaj i pojęcia nie mają; skwarne gorące powietrze, które zawsze czuć pustynią. A woda, którą tu pijemy, to taka, że pewno Ojciec by się nią umyć nie chciał, tyle tylko, że mokry ten żabi trunek, bo żeby się nią ochłodzić, trzeba koniecznie przed piciem zażyć sporą dawkę imaginacyi, a po napiciu się, wmawiać w siebie, że się ochłodziło.
W połowie września był tu przelot szarańczy; nie zbyt wiele leciało, ale jednak dość sporo; wielu z moich chorych wyprawiło się zaraz na połów, kiedy słońce zachodzi, to szarańcza osiada i wtedy zbierają Malgasze mnóstwo tego do koszów, lamba i t. p., a potem raczą się tym specyałem gotowanym, suszonym na słońcu, kto może, to smażonym z jaką tłustością, a i tacy nie rzadko trafiają się gastronomowie, co ją żywcem jedzą, oderwawszy skrzydła i łapy. Dla moich chorych była to niezła rozrywka, cieszyli się tak, jak nasi konwiktorzy, kiedy pieką kartofle na przechadzce. Jaki smak ma szarańcza, nie wiem, bo nie odważyłem się skosztować; wygląda to dla mnie obrzydliwie, tak samo jak żaba, albo ostryga, których też nigdy nie kosztowałem, choć często słyszałem w kraju, że to uważają za przysmak. Ha, trudno, nie to piękne, co piękne, ale co się komu podoba.
Jak się rzeczy mają z jałmużną, uzbierał Ojciec co dla mnie, czy niekoniecznie? Często przychodzi mi na myśl, że może Matka Najśw. umyślnie nie usuwa przeszkód w zaczęciu budowy, żebym mógł wystawić całe schronisko odrazu, jeżeli grosz potrzebny się zbierze, a nie część tylko, jak mam zamiar zrobić. Jak Bóg da, że schronisko stanie, to będę się starał koniecznie sprawić sobie sikawkę do ognia. Nie dawno widziałem, jak jeden dom spalił się w Tananariwie, aż obrzydliwie było patrzeć, dom pali się, a ludzie o ratunku ani myślą, tylko przypatrują się pożarowi, bo narzędzi do gaszenia żadnych zgoła nie mają.
Wiem, że Ojciec czasu do stracenia nie ma, mimo to z niecierpliwością oczekuję na list Ojca bodaj i krótki. Tymczasem tyle, bo już północ niedaleko, jak Bóg pozwoli, następną pocztą znowu kilka słów Ojcu przeszlę. Wszystkich Was polecam opiece Matki Najśw., a moją niegodność waszym modlitwom.








LIST XXXVIII.

Fianarantsoa, 12 grudnia 1902 r.

Oddawna nie pisałem, bo nie mogłem, chociaż nie brakło mi wcale chęci do pisania. Teraz, za łaską Bożą, usunęły się nieco trudności przeszkadzające w robocie, więc zaraz zabrałem się do tego listu. Ostrzegam z góry, że musi się Ojciec uzbroić w cierpliwość, bo mam zamiar rozbazgrać się nieco obszerniej. Piszę z Fianarantsoa, gdzie osiedliłem się na stałe, i jak tylko deszcze ustaną, zaczynam budowę schroniska. W Ambachiwuraku trędowatych już niema, schronisko zwinięte zupełnie, rozstałem się nie bez żalu z mojemi dawniejszemi pisklętami, nie na zawsze, gdyż może jeden lub drugi będzie w stanie dostać się do nowego schroniska, jak Bóg da doczekać. Z Tananariwy do Fianarantsoa całe ośm dni drogi dla zdrowego, a dla biednych trędowatych jest to prawie nie do przebycia. Rzecz miała się tak: dnia 24 września 1902 r. zawezwał mnie X. Biskup Caset do Tananariwy i powiedział mi, że rząd drzewa i wapna nie da, a grunt daje, ale nie pozwala budować schroniska dla trędowatych (pisałem już Ojcu dawno, bo przed rokiem jeszcze, jakie świetne nadzieje robił rząd w tej mierze, skończyło się jednak na tem, że z wielkiej chmury mały deszcz, a raczej wcale go nie było), więc mam się udać do Fianarantsoa i tam na gruncie należącym do misyi, na którym już jest nie wielkie schronisko (na pięćdziesięciu kilku chorych), budować to, co zamierzam, jeżeli znajdę tam wszystko, co mi potrzeba, t. j. wodę, drzewo, etc., ale nic mi jeszcze nie powiedział X. Biskup, co i jak będzie z chorymi w Ambachiwuraku. Zaraz wróciłem do siebie, żeby wszystko przygotować do drogi i módz jak najprędzej wyruszyć. Przez te korowody ze rządem, straciłem rok czasu, bo jak Ojciec wie, przed rokiem miałem już być we Fianarantsoa i zaczynać budować, więc łatwo Ojciec się domyśli, że nie w najlepszym byłem humorze i gdybym się nie bał obrazić Pana Boga, to bym był i naklął.
Zaledwie wróciłem do siebie, zbiegli się chorzy i pytają: »Po co ciebie, Ojcze, zawezwał tak nagle X. Biskup i tak prędko wróciłeś, pewno już można zaczynać robotę?« Nie było po co ukrywać przed nimi, więc powiedziałem wszystko, oraz dodałem, że musimy się modlić, bo nic zgoła nie wiem, co i jak z nimi będzie. Pospuszczali biedacy nosy na kwintę i naturalnie zaczęły się zaraz najrozmaitsze przypuszczenia i domyśliwania. Tak w niepewności przeszło całe dwa dni. Na trzeci dzień rano, przysłał X. Superyor z Tananariwy jednego z Ojców z rozkazem dla mnie, udania się niezwłocznie do Fianarantsoa, a moim chorym powiedział ten Ojciec w imieniu X. Superyora, że misya utrzymywać ich nadal nie może, więc mają iść do rządowego schroniska o 6 godzin drogi od Ambahiworaka, gdzie dla nich miejsce już wyrobione. Usłyszawszy to, zachmurzyły się moje pisklęta nie na żart, i nie czekając, aż ten Ojciec skończy mówić, pytają go, czy i ja z nimi idę. Kiedy się dowiedzieli, że nie, że muszę iść do Fianarantsoa, zaczął się ogólny płacz. Ten Ojciec pożegnał ich i wrócił do Tananariwy, odprowadziłem go do furtki, a kiedy wróciłem, obstąpili mnie moi chorzy i znowu zaczęli płakać, całować po rękach, żegnać się, słowem taki był hałas, że trudno było mówić. Ja sam też nie połykałem już łez, ale płakałem na dobre, bo mnie ich szczerze żal było; nie mogąc mówić dłużej, powiedziałem tylko kilku tuż przy mnie będącym, że potem pomówimy i umknąłem do chaty. Tak mnie żywo stanęło przed oczyma niebezpieczeństwo moralne, na które będą dzieci zwłaszcza narażone w rządowem schronisku wśród otoczenia, do którego się dostają (700 trędowatych ostatnia po największej części hołota, wtłoczona przemocą do tego schroniska i pilnowane dzień i noc przez policyę, żeby nie uciekli), że nic robić przez chwilę nie mogłem; oddałem wszystkich nas razem i każdego z osobna opiece Matki Najśw. i płakałem jak mały dzieciak, ale zaradzić złemu nie mogłem w żaden sposób. Około godz. 11 poszedłem do chorych i zastałem ich siedzących bezczynnie i prawdopodobnie naradzających się nad obecnem położeniem. Kiedym się do nich zbliżył, przestali mówić i pytają mnie: »a teraz jak robić?« powiedziałem, że bezczynnie siedzieć nie można, bo jutro przecie musimy wyruszyć, układaj każdy, co kto ma, żeby to dziś było gotowe (nie było tam wprawdzie tak wiele do układania, ale zawsze coś) i starajcie się sprzedać to trochę posadzonego, co macie, t. j. maniok, pataty i t. p. Nie smućcie się i nie płaczcie, bo to Pan Bóg widocznie próbuje, czy jesteśmy dobrymi katolikami, czy nie, t. j. czy chętnie wypełniamy Jego wolę, czy tylko ustnie mówimy codzień »bądź wola Twoja.« »Prawda przy tobie, Ojcze — odpowiedzieli mi — ale byliśmy razem kilka lat, a teraz ty na południe, a my na północ pójdziemy, więc jak się nie smucić.« Rozejdziemy się co prawda, ale Matka Najśw. nie przestaje przez to opiekować się nami, więc jakoś to będzie, a może Ona pozwoli, że znowu będziemy razem, powiedziałem. Łzy nie pomogą, dalej do roboty, i zacząłem pomagać w układaniu jednemu z nich, co nie wiedział jak sobie poradzić. Pod wieczór znowu poszedłem do chorych i gwarzyliśmy nieco, nadrabiałem miną jak mogłem, ale niekoniecznie mi się to udawało, bo mnie bardzo zasmuciła niebezpieczna przyszłość nieszczęśliwych dzieciaków, o której ciągle myślałem. Na drugi dzień rano po Mszy św., podczas której gorąco poleciłem opiece Matki Najśw. moich biedaków, poszedłem pożegnać się z nimi. Krótko załatwiłem, bo bardzo mi było markotno; prosiłem i poleciłem im, żeby pamiętali zawsze, że są katolikami i dziećmi Maryi, i stosownie do tego żeby się starali zachowywać, potem zaraz puściłem się w drogę do Tananariwy. Gnali za mną aż do miedzy granicznej, chwytali za ręce, żegnali i potem jeszcze, dopóki nie znikłem im z oczu, słyszałem lament i nawoływania. Co się we mnie działo, tego Ojcu opisać nie potrafię, to tylko mogę powiedzieć, że po tym rozstaniu się z moimi dzikusami, długo nie mogłem przyjść do siebie.
Dnia 3 października 1902 r. wyruszyłem z Tananariwy do Fianarantsoa. Podróż miałem nieźle urozmaiconą; pierwszy dzień zeszedł jakoś niby ot sobie nie źle, potem codzień mokłem na deszczu, a trzy czy cztery noce nie mogłem się wcale rozbierać na etapach, tak było ciasno i brudno, musiałem przedrzemać się do rana siedząc, a odzienie musiało schnąć na mnie, bo ognia nie było czem rozpalić; ledwie tyle suchej trawy dostać było można, ile wystarczyło do ugotowania ryżu i zagrzania wody do herbaty. Myślałem, że mnie to na sucho ujdzie, ale nic z tego; w piątym dniu podróży zatrzymałem się u jednego z naszych Ojców (zwykle na tej stacyi zatrzymują się pół dnia nasi misyonarze w drodze z Tananariwy do Fianarantsoa) i na pół dnia położyłem się do łóżka, zażywszy sporą dozę chininy, żeby przeciąć febrę, która mnie była chwyciła. Dzięki Bogu, opadła nieco gorączka w nocy, a że czasu nie miałem do stracenia, bo i tak wszystko okropnie opóźnione przez te nieznośne korowody rządowe, więc na drugi dzień raniutko odprawiłem Mszę św., przetrąciłem znowu niezłą porcyjkę chiny i z resztą gorączki dalej w drogę. Choć przez pozostające 3 dni podróży od rana do wieczora mokłem na deszczu, jednak za łaską Matki Najświętszej, do której bez ustanku modliłem się, febra ustała prawie zupełnie. Po drodze trzeba było przebywać kilka quasi mostów, bo rzeczywistymi mostami tego nazwać nie można pod żadnym warunkiem; jeden szczególnie z tych quasi mostów utkwił mi w pamięci, bom się tam trochę strachu nabawił. Ten most łączył dwie skały, między któremi biegnie strumień, ale że to pora deszczowa, więc ten strumień biegł ostro i przybrał nie źle, jak wogóle wszystkie górskie strumienie; głęboki zbyt nie był, tak na oko sądząc, może miał w tem miejscu 1 metr głębokości, woda bardzo czysta, bo biegnie po kamieniu, więc dno widziałem dobrze; dno bardzo najeżone odłamami skał i prąd osty, wskutek czego hałas był niezły. Most zrobiony był z długich żerdzi, dość wprawdzie grubych, ale uginających się pod nogami, od powierzchni wody do tego mostu było, jak mogę wnosić i jak mi inni mówili, nie więcej jak 8 lub 10 metrów, ale musiałem iść jedną nogą po jednej żerdzi, a drugą nogą po drugiej, gdyż na jednej nie było dość miejsca; te żerdzie okrągłe, uginające się i podrzucające przechodzącego, oprócz tego śliskie od deszczu; przeprawa zatem nie była arcyłatwą, odzienie na mnie mokre i torba przez plecy, ważąca może 10 kilo, wcale mi w przejściu nie pomagały. Długości miał ten tańcujący most może jakich 10 do 12 metrów. W połowie drogi pośliznęła się mi jedna noga, a że zgrabnością linoskoczka wcale się nie odznaczam, więc z utrzymaniem równowagi był mały kłopot i pociemniało mi raptem w oczach, z czego Ojciec łatwo może wnioskować, że i cywilną odwagą też się nie odznaczam. Jak tylko poczułem, że jedna noga już mnie nie trzyma, zatrzymałem się przeważając na drugiej nodze, zaraz zacząłem odmawiać »Zdrowaś Maryo«, a odzyskawszy równowagę, modląc się zacząłem iść dalej i za łaską Matki Najśw. doszedłem, a raczej dohojdałem się następnej skały, nie zażywszy wcale kąpieli w potoku, do której najmniejszej nie czułem ochoty.
Dnia 11 października dostałem się wreszcie do Fianarantsoa. Tu nowa tarapata, a raczej ciąg dalszy, bo były to resztki z podróży. W drodze nie mogłem się kilka razy rozzuwać, bo nie było gdzie i jak się położyć spać. Po etapach, w których pewno nie zamiatano odkąd te etapy istnieją, nazbierałem pcheł afrykańskich huk. W drodze nie nie czułem, bo nogi były mokre i ściśnięte obuwiem, ale we Fianarantsoa ledwo mogłem się rozzuć, tak nogi popuchły. Po niemałym wysiłku, zdjąwszy obuwie zobaczyłem, że prawie wszystkie palce zagnieżdżone sporo, a i w podeszwach było kilka tych gniazd. Wyjmować to wszystko igłą, to trzebaby jakie 3 lub 4 godziny nad tem przesiedzieć, więc scyzorykiem obciąłem wszędzie skórę, ostrugałem palce jak marchew i opłukawszy nogi, byłem wolny od tych nieproszonych gości, ale parę tygodni paradowałem w sandałach, bo o ozuciu się i mowy być nie mogło. Ta plaga coraz większe przybiera rozmiary.
Wrócił niedawno jeden z naszych Ojców z objazdu swoich posterunków i na rekreacyi opowiadał nam takie zdarzenie: »Przybyłem — mówi on — do jednej wioski i zaraz chciałem pójść do konfesyonału, zatrzymują mnie ludzie przed kościołem, mówiąc: nie wchodź Ojciec do kościoła, bo niema sposobu, kilku z nas ledwo weszło, zaraz tak nas pchły afrykańskie obsiadły, że musieliśmy uciekać; idź Ojciec do chaty, my tam wszyscy przyjdziemy przygotować się do spowiedzi, a tymczasem kilku ludzi kościół opali, bez tego niepodobna tam być ani na chwilę«. »Opalić« to u nich znaczy: robią wiechy z suchej trawy, zapalają i, trzymając je palące się wiechy przy samej ziemi, przechodzą bardzo powoli przez cały kościół; tym sposobem zabezpieczają się na kilka godzin od napaści pcheł. Dano znać do Fianarantsoa, że w sąsiedniej wiosce jednego człowieka obsiadły pchły całkiem, t. j. po całem ciele, proszą żeby go zaopatrzyć i potem będzie ten nieszczęśliwy czekał śmierci; o ratunku niema co myśleć, bo trzebaby chyba skórę całkiem zdjąć z niego. Miejscowy doktor kazał go przynieść do szpitala, żeby go ratować, ale nie można go już było nawet i przynieść. Jeden z trędowatych tutejszego schroniska kupił kawałek gotowanego manioku, który przekupnie przy drogach sprzedają. Nie zauważył ten człowiek, że na tym manioku była pchła afrykańska i zjadł go nie oczyściwszy przedtem; dostało się to plugastwo do języka, zaraz się zagnieździło i musiano mu potem igłą wydobywać to gniazdo z języka.
Wszyscy tu opatrujemy się kilka razy dziennie, czy nie zakwaterowała się, jak Malgasze mówią: »Afryka« i każdy ma zawsze przy sobie szpilkę, igłę, albo jakiś kolec czy to liścia agawy, czy inny jaki, żeby się uwalniać od tych napastników. Do czego to wkrótce dojdzie z temi pchłami, Pan Bóg raczy wiedzieć.
Niedawno temu we Fianarantsoa i okolicy pioruny zabiły kilkunastu ludzi i kilka wołów.

Obecnie jestem na moim nowym posterunku. — Koło Fianarantsoa o ¾ godziny drogi pieszo od miasta, ma nasza misya schronisko trędowatych. Miejscowość ta nazywa się Marana. Znalazłem tu wszystko, co mnie potrzeba, t. j. wodę, ziemię względnie niezłą, nawet i do uprawy, drzewo i t. d., więc podziękowałem Matce Najśw. za to i za Jej łaską i pomocą, jak tylko ustanie pora deszczowa, zaczynam budować. Schronisko, które tu zastałem, bardzo małe, bo tylko 50 przeszło chorych, baraki takie same, jakie były w Ambahiworaku. Nędza chorych taka sama także. Ale to wszystko fraszki, Matka Najśw. pozwoli, że wkrótce będą ci biedacy przyjmowani do schroniska podobnego do europejskich szpitali. Miejsce dla mnie bardzo dogodne, bo zupełnie odosobnione, drogi blisko niema żadnej, więc przechodniów niema. Jest malutki niby lasek, zagajenie właściwie, z eukaliptusów i kilku innych rodzajów drzew, spokój i cisza dokoła taka, że Kameduli byliby kontenci, gdyby mieli takie odosobnienie, słowem tylko budować i przyjmować nieszczęśliwych trędowatych ile się da. Przyszlę Ojcu fotografię wszystkiego i sądzę, że miejscowość Ojcu się podoba, bo wygląda i dziko i malowniczo zarazem, takie na mnie to zrobiło wrażenie, nie wiem, co Ojciec na to powie.
Z tym listem fotografii nie mogę posłać, bo jeszcze nie gotowe. Miałem dotychczas trudności mnóstwo, a będę ich miał jeszcze więcej, to już przewiduję na pewno. Ale mniejsza z tem, to już rzecz Matki Najśw., która kieruje całą sprawą. Ja pewny jestem, że dopnę swego, t. j. czy ja, czy, gdybym ja umarł, to mój następca, to wszystko jedno, ale schronisko stanie, bo gdyby Matka Najśw. nie chciała go mieć, toby mnie była nie powoływała do tego. Ciągle tylko naprzykrzam się Najśw. Pani, żeby jałmużna nie ustawała nadchodzić, bo bardzobym nie rad przerywać roboty zaczęte. Niech Ojciec z łaski swej ogłosi w »Misyach katolickich« mój adres:

Monsieur Jean Beyzym
Misionaire Catholique Romaine
à Fianarantsoa Madagascar via Suez

żeby listy do mnie dochodziły prosto, a nie przez Tananariwę, bo to dłużej trwa. Ten adres to dla listów. Dla przesyłek zaś:

Pour la Léproserie de la Mision Catholique
par Mananjary à Fianarantsoa Madagascar via Suez.

Mam w Bogu nadzieję, że już nie będę musiał zmieniać, t. j. odwoływać tego adresu, tak jak w przeszłym roku.
Nabazgrałem sporo, to prawda, ale już kończę, żeby drogiego Ojca nie zanudzać zanadto. Jak Bóg da doczekać, to z fotografiami nowy list Ojcu poszlę może również długi, żeby sobie wynagrodzić to długie milczenie. O moich nowych chorych, których tu mam, nic jeszcze nie piszę, bo dopiero się zaznajamiamy.
Czekając niecierpliwie na odpowiedź, choć telegraficznym stylem, jeżeli Ojciec czasu niema.
Wszystkim Wam życzę Świąt i Nowego Roku, oraz polecam Was opiece Matki Najśw., a moją niegodność waszym modlitwom.








LIST XXXIX.

Fianarantsoa, 25 stycznia 1903 r.

Spieszę Ojcu donieść, że robota zaczęta; grunt się niweluje, kamienie ociosują, materyały znoszą i t. d. i t. d., jak wogóle przy budowie; jak ustanie pora deszczowa (mniej więcej w końcu kwietnia), będzie się cegła wypalać, a potem budować — za to wszystko, najpierw Matce Najświętszej, a potem wszystkiem Dobroczyńcom jak najpokorniej dziękuję jak od siebie, tak też w imieniu wszystkich trędowatych, którzy z łaskawych ofiar będą korzystać. My tylko dziękujemy i będziemy się starać odwdzięczać modlitwą naszym Dobroczyńcom, bo inaczej nie możemy, ale Matka Najświętsza z pewnością po swojemu stokrotnie wynagrodzi każdą, choćby najmniejszą jałmużnę, bo przez to nie jedna dusza będzie zbawioną, jak mam w Bogu nadzieję, która możeby zginęła na wieki, będąc pozbawioną wszelkiej pomocy. Stokrotne »Bóg zapłać« wszystkim Dobroczyńcom razem i każdemu zosobna. Misaotra dia misaotra Anareo izahay, czytaj: Misótr dia misótr Anaréu izaháj — znaczy dosłownie: »Dziękujemy i dziękujemy Wam my«, t. j. bardzo a bardzo dziękujemy.
Posyłam Ojcu fotografie z Marana i tę garstkę chorych, których tu mam. Góry bez drzew, które Ojciec widzi na fotografii, są to ogromne bryły kamienia, na których nic zgoła nie rośnie. Posyłałem Ojcu kiedyś plan schroniska, ale wkrótce poszlę Ojcu zupełnie inny, bo pierwszy nie da się wcale uskutecznić na obecnym gruncie. Dałby się wprawdzie na upartego wykonać pierwotny plan, ale ogromny byłby wydatek, gdyż tu równin wcale niema, trzeba ścinać góry, żeby budować, wolałem zatem zastosować przysłowie: »tak krawiec kraje, jak materya staje« i mieć więcej grosza na inne niezbędne wydatki. Budować będę na 200 chorych, a przyjmę tylu, ilu fundusze utrzymać pozwolą. Mam jednak nadzieję, że będzie schronisko zaludnione, bo Najśw. Matka nie przestanie i nadal opiekować się swoim dziełem, więc jałmużna będzie nadchodzić.


Tymczasowe schronisko trędowatych w Maranie — w środku kościół, po bokach mieszkania.

W miarę jak będzie postępować robota, będę się starał posyłać Ojcu fotografie i zarazem wykaz kosztów, dlatego, że tu wszystko bardzo drogo kosztuje, więc wolę, żeby ofiarodawcy wiedzieli, jak i na co daną przez nich jałmużnę obróciłem. Kościół będę się starał ozdobić jak tylko się da najładniej, żeby Częstochowska nasza Mateczka była należycie uczczoną nietylko u nas, ale i pod afrykańskiem niebem. Czasu do stracenia wcale teraz nie mam, przeciwnie często mi go brak, bo wyrzeźbić wszystko do kościoła muszę ja sam; o pomocniku żadnym mowy tu niema, oprócz tego ogród i wszystko inne urządzenie także kto inny nie zrobi, słowem, że dzięki Bogu, nie mogę mieć i wyobrażenia, co to znaczy nudzić się w bezczynności. — Wszystko jednak będzie i uda się dobrze, to wiem na pewno, bo wszędzie i wszystkiem rządzi i kieruje sama Matka Najśw., bez Niej nic zgoła w całem ścisłem znaczeniu tego słowa nie zrobiłem i nie zrobię. Roboty dozoruje jeden z tutejszych Braciszków, który się zna na budownictwie. Wody będzie dość i do tego idzie ta woda z góry, więc może mi się uda tak zrobić, żeby ta woda wszędzie dochodziła, t. j. do sypialni, kuchni, pralni i t. d., byłoby to wielką ulgą dla chorych, gdyż nie potrzebowaliby nosić. O tem nic jeszcze nie mówię Ojcu stanowczo, bo dopiero zamyślam to zrobić; jak będzie to uskutecznione, to się przed Ojcem pochwalę.
Słyszał już Ojciec nie jedną i nie dwieście naiwnych odpowiedzi podczas katechizowania, ale takiej, jak zaraz Ojcu powiem, pewno jeszcze Ojciec nie dostał. Otóż tak: jeden z misyonarzy katechizował, a skończywszy, zaczął pytać katechizmu swoich czarnych dyscypułów; zapytuje jedną kobietę: gdzie jest Bóg, czy wszędzie, czy w niebie tylko? Ona mu na to: »Tego ci nie powiem, bo sama nie wiem, ale jeżeli chcesz się dowiedzieć, to zapytaj mego męża, on dobrze wie to wszystko, to ci powie.« No, co Ojciec na to, prawda, że nie zła odpowiedź? Nie raz porządnie można się uśmiać, to prawda, ale że musimy się uzbrajać w cierpliwość, żeby tych czarnych biedaków coś nauczyć, to też prawda.
Tymczasem tyle, drogi Ojcze, bo czas okropnie nagli; jak Bóg pozwoli, to niezadługo znowu napiszę. Polecam Was wszystkich razem i każdego zosobna opiece Matki Najświętszej, a moją niegodność waszym modlitwom.








LIST XL.

Fianarantsoa, 11 kwietnia 1903 r.

Miałem zamiar wysłać list do Ojca w przeszłym miesiącu, ale nie było sposobu, wicher nie pozwolił; proszę nie myśleć, żebym ja na żart pisał, że wicher nie pozwolił — nie, to wcale nie żart, ale taki na seryo tak. Od 23 marca zaczynając, przez cały tydzień padał deszcz, raz mniejszy, raz większy, ale bez przerwy dzień i noc dął wicher zarazem, ale porządnie silny; co się w okolicy działo, jeszcze nie wiem tego, ale u mnie drzew nie źle nałamał ten wicher, a kilka wyrwał z korzeniem. Jedno z tych wyrwanych drzew oparł o mieszkanie chorych, jakby umyślnie położył na dachu; był to eukaliptus, mający, jak mi się zdaje, z 10 metrów wysokości i odpowiednią grubość. Dzięki Bogu jednak, tak się to drzewo jakoś zgrabnie o dach oparło, że budynku wcale nie uszkodziło. W przeciwnym razie byłby nie mały kłopot, co z chorymi zrobić podczas ulewy. Uchronić się od wody wewnątrz mieszkań nie było sposobu, bo ten wiatr wciskał przemocą padający deszcz do wnętrza domów przez najmniejsze nawet szpary. Nie był to sam cyklon, bo byłby bez więcej szkody narobił, ale w każdym razie jeden z lepszych wiatrów. Patrząc na uginające się drzewa i odłamane gałęzie, kilka razy wzbudziłem żal i czekałem chwili, kiedy przyjdzie się emigrować z tego świata, bo porywy wiatru były tak silne, że nie wiele brakowało, żeby moja chata była wywrócona, a ja pod nią jak mysz w pułapce zgnieciony. Jeszcze z woli Bożej żyję, o czem świadczy najlepiej obecny list, który pisałem już po skończonej tarapacie. Nie podobała się mi ta burza, bo nie było piorunów. Gdyby przy tym wietrze i nawałnicy porządnie waliły pioruny, to, zdaje mi się, byłoby prawdziwie uroczo. Czy 25 marca odeszła poczta, czy nie, tego nie wiem; to tylko wiem, że dostać się do niej było niemożliwem.
U mnie uwija się przeszło setka czarnych robotników; już mieliśmy zaczynać kopać fundamenta, kiedy nastał ten wicher i przerwał robotę na cały tydzień. Niech Ojciec z łaski swej ogłosi w »Misyach kat.«, że utrzymanie jednego trędowatego kosztuje miesięcznie 10 franków, rocznie 120 fr., a jedno łóżko, t. j. utrzymanie trędowatego po wieczne czasy 4000 franków. Łatwo być może, że nie jednemu z czytających »Misye« dziwnem się wyda ten pośpiech, t. j. że schronisko dopiero zaczyna się budować, a ja już uwiadamiam, ile utrzymanie chorych będzie kosztować. Oto racya, dla której Ojca proszę już teraz o ogłoszenie tego, mianowicie: jeden kanonik z Francji, X. Denjoy, przysłał już 4000 fr. i zakupił jedno łóżko. Podziękowałem za to Matce Najśw., a potem temu księdzu, ale, jak Ojcu wiadomo, moje schronisko stanie za polski grosz, bo jałmużna nadesłane przeważnie od nas, z innych krajów bardzo niewiele stosunkowo wpłynęło. Wydaje mi się, że jakośby to lepiej wyglądało i ściągnęłoby większe błogosławieństwo Boże na nasz biedny kraj, gdyby w polskiej fundacyi było więcej łóżek zakupionych przez naszych rodaków, niż przez obcokrajowców. 4000 fr. nie da się odrazu wytrząść z rękawa, zwłaszcza w obecnych tak trudnych czasach, dlatego teraz już proszę Ojca o ogłoszenie ceny utrzymania chorych, żeby ci dobroczyńcy, którzy chcieli zakupić łóżka, mieli czas zebrać potrzebne pieniądze, nim schronisko będzie skończone. Jak Matka Najśw. dopomoże, że budowa się skończy i będę mógł ją zaludniać, zaraz na pierwszych miejscach w spisie poumieszczałbym łóżka zakupione przez Polaków. Czy to przez całe rodziny, czy przez pojedyncze osoby, mniejsza o to, dość na tem, że przez Polaków.


Kobiety trędowate w Maranie.

Napisałem jak mi się wydaje, a rozstrzygnięcie tej kwestyi, to już rzecz Matki Najśw. i miłosiernych ludzi. Ogłaszając cenę utrzymania trędowatych, niech Ojciec z łaski swej koniecznie doda, że ja bardzo a bardzo proszę, żeby każdy co zechce zakupić łóżko składał Ojcu całkowite 4000 fr. odrazu, nie częściowo, bo bardzo łatwo mogło by w częściowem zaliczeniu ceny łóżka zajść omyłki, a ja tego ogromnie się obawiam, bo nie chcę odpowiadać tak przed Bogiem, jak przed ludźmi. Gdyby Ojciec chciał i mógł to jakoś zrobić, to miałby Ojciec wielką zasługę przed Bogiem za to; taka rzecz mianowicie: czyby Ojciec nie mógł poprosić znajomych księży proboszczów, żeby oni, każdy w swej prafii, zaproponowali składkę, ale naturalnie bardzo małą każdorazowo, tak np.: gdyby każdy z parafian dał centa jednego, żeby nikomu nie było za ciężko. Zdaje mi się, że tym sposobem łatwo w parafiach, zwłaszcza licznych, zebrałoby się w przeciągu lat, dajmy na to, dwóch, potrzebne pieniądze na zakupienie kilku łóżek. Mówię, że w przeciągu dwóch lat, bo mnie tu zapewniają, że za dwa lata schronisko będzie gotowe. Zebrawszy potrzebne pieniądze na zakupienie łóżka, księża proboszczowie odsyłaliby Ojcu pieniądze, Ojciec napisałby mi nazwisko parafii fundującej łóżko, ot i po sprawie — było by zaraz kilka łóżek zakupionych przez Polaków, a ofiara byłaby Bogu tem milsza, że to wdowi grosz biednych ludzie składających się na to.
Jeżeli Ojciec uważa to za możliwe, proszę z łaski swej tak zrobić; jeżeliby zaś to było bardzo trudnem, albo niepodobnem, cha, toć trudna rada, trzeba się z tym sposobem żebrania pożegnać. Zresztą trudno, czy łatwo to pójdzie, mniejsza z tem, kupić nie kupić, a potargować nie szkodzi, niech Ojciec będzie łaskaw tak zrobić, t. j. proszę prosić księży proboszczów, a ja tu się zacznę naprzykrzać o to Matce Najśw. Jeżeli to będzie się zgadzało z Jej wolą, to Mateczka Najśw. z pewnością zagrzeje serca ludzki do ofiarności i niesienia pomocy najnieszczęśliwszym ze wszystkich najnieszczęśliwszych. A dajmy na to, żeby to się nie tylko nie udało, ale żeby mnie który z księży proboszczów listownie wyłajał za natręctwo, jeszcze w tem nic tak wielkiegoby nie było — korona z głowy mi nie spadłaby, bo jej i bez tego nie mam, a jako żebrak, jestem zupełnie gotów zawsze na to, że mnie odedrzwi odpędzą. Koniec końców, niech Ojciec z łaski swej tak zrobi, jak ja proszę, nie troszcząc się o wynik. Przekona się Ojciec, że wynik będzie dobry, bo to w ręku Matki Najśw., która radzi o swojej cierpiącej czeladzi.
Tymczasem tyle, drogi Ojcze, bo czasu mam bardzo skąpo. Wszystkich Was razem i każdego zosobna polecam opiece Matki Najświętszej, a moją niegodność waszym modlitwom.





Miejsce, na którem buduje się schronisko w Maranie.





LIST XLI.

Fianarantsoa, 25 maja 1903 r.

Sprawdziło się przysłowie: »Człowiek strzela, ale Pan Bóg kule nosi.« Zwlekałem z napisaniem do Ojca w nadziei, że będę mógł razem z listem posłać fotografie rozpoczętej budowy schroniska, a tymczasem nic z tego, muszę czekać jeszcze sam nie wiem jak długo. Był tu w domu misyjnym w Fianarantsoa, jeden Ojciec umiejący fotografować i mający wszystko, co do tego potrzebne, zaprosiłem go do siebie i obiecał mi, że przyjdzie, tymczasem wysłano go do dalszych posterunków na wschód wyspy, więc dotrzymać obietnicy nie mógł. Jest w Fianarantsoa Malgasz fotograf i mówiono mi, że wcale nieźle fotografuje, ale zawezwać go też nie mogłem, bo czarny artysta gdzieś poszedł na zarobek, więc muszę czekać, aż powróci. Koniec końcem, że musi Ojciec na razie przyjąć dobre chęci za uczynek, a jak tylko będzie to możliwem, zaraz fotografie każę porobić i przyszlę je Ojcu. Pocieszam się tem, że »co się odwlecze, to nie uciecze« i że »nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło.« Robota nie stoi, więc im później będzie fotografia zrobiona, tem więcej będzie na niej widać.
Dnia 6 maja r. b. poświęciłem kamień węgielny schroniska. Poświęciłem dwa medaliki Matki Najśw. i dwie małe figurki św. Józefa, i włożyłem takowe w dwóch miejscach do porobionych umyślnie na to otworów w bryłach kamiennych, położonych we fundamencie. Robotników, dzięki Bogu, mam dość codziennie, a nawet często się zdarza, że jakąś część trzeba odsyłać, bo ich przychodzi za wielu.
Już coś trochę poznałem plemię Betsileów, z którymi mam mieć teraz do czynienia. Jest między nimi a Hawasami, zamieszkującymi Imerina, różnica, nie zbyt wielka wprawdzie, ale zawsze różnica; językiem nieco się różnią, chociaż się łatwo rozumieją, tak zupełnie, jak u nas są różne odcienie języka w różnych guberniach. Co do nieochędóstwa, stoją oba te plemiona zupełnie na równi — wart Pac pałaca, a pałac Paca, jak Howas, tak Betsileo brudasy, jakich wyobrazić sobie trudno, o obrzydliwości pojęcia żadnego nie mają; chciwi są ogromnie, prawdziwi łapigrosze w ścisłem znaczeniu tego słowa, oszukują i obdzierają, gdzie i kogo tylko mogą, czy to Europejczyków, czy jedni drugich między sobą. Często trafiają się lichwiarze, którzy tak pożyczają pieniądze: pożyczka np. piastra na miesiąc, po upływie którego dłużnik powinien mu oddać 2 piastry, po upływie dwóch miesięcy ma mu oddać 4 piastry, po trzech miesiącach 8 piastrów, po czterech miesiącach 16 piastrów i t. d. Jeżeli biedny dłużnik nie ma skąd, albo może nie chce oddać prędko umówionej należności, to w krótkiem czasie będzie zupełnie w niemożebności spłacenia długu, który bajecznie się powiększa, a wtedy wierzyciel obdziera go ze wszystkiego, co tylko da się znaleźć do wzięcia, a jeżeli nic nie ma, to samego dłużnika z jego rodziną bierze do roboty nibyto, a właściwie ten dłużnik de nomine jest wolnym, a de re niewolnikiem swego wierzyciela póki z długu się nie wypłaci. Czy i jak rząd temu zapobiega, tego Ojcu powiedzieć nie mogę, bo nie wiem dokładnie. Umysłowo Betsileo stoją bardzo nisko, daleko niżej od Howasa. Trzeba wiele i bardzo wiele pracować, nim się da cośkolwiek wcisnąć do tej biednej mózgownicy. Zdaje mi się, że główną przyczyną tego przytępienia umysłowego jest rozpusta. Howasi żyją strasznie rozwięźle, nie wiele się prawie różnią w tym względzie od zwierząt, a Betsileo jeszcze więcej są oddani cielesności. Do czego to wkrótce dojdzie, Pan Bóg raczy wiedzieć. Do tego nierządu krajowców, proszę dodać wpływ Europejczyków, którzy słowem i czynem potęgują rozpustę, tak, jakby umyślnie po to tylko tu przybywali; potem proszę dodać jeszcze do tego bezbożną naukę różnych sekciarzy, jak protestantów i t. p., a będzie Ojciec mógł mieć wyobrażenie, jakiemu prądowi opierać się tu musimy. Jak po całym świecie, tak i na Madagaskarze ma dyabeł, niestety, niezliczoną moc swoich wiernych sług i misyonarzy, którzy ciągną dusze na zatracenie. Gdyby nie ufność w pomoc Bożą i opiekę Matki Najśw., tobyśmy chyba musieli opuścić ręce i dać za wygranę, w Bogu jednak nadzieja, że za łaską Jego żaden z nas tego się nie dopuści.


Mężczyźni trędowaci w Maranie.

Wie Ojciec, że jestem żebrakiem, zatem nie zadziwi to Ojca wiele, że i teraz nie obejdzie się bez prośby z mojej strony, mianowicie: Jak Bóg da skończyć schronisko, będę musiał rekrutować chorych nie skądinąd, jak z pośród tutejszych krajowców, a tego, com napisał trochę o ich obyczajach, widzi Ojciec, że będę miał mnóstwo trudności pod każdym względem, zatem udaję się już teraz z pokorną prośbą, żeby Ojciec i sam się modlił i innych prosił o modlitwy za mnie, żeby Matka Najświętsza raczyła nadsyłać przez miłosiernych ludzi jak najwięcej jałmużn na ukończenie schroniska i zapewnienie utrzymania jak największej liczby trędowatych, a tym sposobem ratować tych nieszczęśliwych ze szponów szatańskich, w których się obecnie znajdują. Miejsca będzie w schronisku na 200 chorych na razie, ale przyjąć będę mógł tylko tylu, na ilu będę miał zapewnione utrzymanie. Utrzymywać zaś ich nie mogę z kapitału, tylko koniecznie z procentów tego kapitału, bo w przeciwnym razie nie daleko bym zaszedł. Patrząc w przyszłość, mógłbym się obawiać i to porządnie, bo utrzymanie jednego trędowatego rocznie kosztuje 120 fr., trzeba zatem sporą sumkę umieścić, żeby z procentów utrzymać 200 chorych, ja zaś mimo to, mówię Ojcu szczerze, jak na spowiedzi, że nie tylko, że się wcale nie obawiam, ale jestem przekonany i wszystkim tutaj mówię, że schronisko stanie, a utrzymanie będzie zapewnione nie tylko na 200 trędowatych, ale i na trzy zakonnice do obsługi tych nieszczęśliwych i to na pewno, bo tem wszystkiem rządzi Sama Matka Najśw., która wciąż namacalnie daje dowody swej opieki nad nieszczęśliwymi trędowatymi. Po co szukać daleko, czy to nie jest najlepszym dowodem opieki Najśw. Mateczki, że przysłała mnie na Madagaskar bez grosza w kieszeni, a ot już mam za co, dzięki ofiarności dobroczyńców, wybudować schronisko. Tak samo zupełnie będzie i z potrzebnem utrzymaniem, dlatego ja nie tylko proszę Matkę Najśw. o wszystko, ale już naprzód dziękuję Jej, bo wiem, że na pewno wysłuchać raczy niegodne moje prośby i dopomoże ratować nieszczęśliwe ginące dusze tylu trędowatych. Tak się okropnie szerzy na Madagaskarze i okolicznych wyspach ta plaga, że zarażonych tą chorobą tysiącami tłoczą po rządowych schroniskach, a mimo to, w każdej prowincyi jest kilkuset trędowatych, nie licząc tych, co się ukrywają przed władzą, których niema gdzie podziać i dlatego ci biedacy włócząc się wszędzie, roznoszą zarazę.
Muszę kończyć na razie, bo czasu mam okropnie mało. Polecam drogiego Ojca opiece Matki Najśw., a moją niegodność Jego modlitwom.








LIST XLII.

Fianarantsoa, 23 czerwca 1903 r.

Wreszcie udało mi się dać porobić fotografie, które Ojciec żądał, spieszę więc przesłać je Ojcu, oraz podziękować Mu za ostatni list do mnie pisany. Z fotografii może Ojciec sądzić, jaki kawał góry trzeba było ściąć z jednej strony i zrobić odpowiedni nasyp z drugiej strony, żeby mieć kawałek równego miejsca pod budynki. Będzie to wszystko mocno stać, bo setki czarnych drapichrustów ciągle ubijają ziemię, którą inni dosypują w nieznacznej ilości na raz, oprócz tego z przodu nasypu jest mur kamienny, niedozwalający ziemi usuwać się, a przed murem jeszcze nasypy z ziemi, które będą zasadzone drzewami, służące do zabezpieczenia muru. Tenże sam mur służy i za fundament ścian, z tej strony przypadających. Niech Ojciec nie myśli, żeby w tem wszystkiem była przesada, że może zanadto robi się to wszystko, bynajmniej, niema w tem przesady żadnej i nie można nigdy tutaj zanadto się ubezpieczyć, chcąc mieć coś trwałego i bezpiecznego. Tutaj ogromne kawały gór często się odłamują i niszczą wszystko, co tylko na drodze napotykają.
Przed kilku miesiącami, na drodze wiodącej do Manandzari (Mananjary) spadł taki odłam góry, drogę znacznie uszkodził i nie jeden z przechodniów zgnieciony został na miazgę. A nie można przecież zapominać o porze deszczowej; trzeba niezłej siły, żeby się oprzeć wodzie lecącej z kilkunastometrowych gór i to przez kilka miesięcy z rzędu codziennie. O nie, przesady wcale się nie boję, wole przesadzić w ostrożności i być bezpieczniejszym, choć to połączone z większym kosztem, niż zrobić taniej, ale byle jak, a potem jednego pięknego poranku z całem schroniskiem zjechać na dół. Staramy się, żeby wszystko było jak najlepiej zrobione o tyle, o ile się tylko da, zabezpieczenie zaś od trzęsienia ziemi, które tu wcale nie rzadkie, albo od innego temu podobnego wypadku, to już rzecz Matki Najświętszej, w Jej najśw. ręce wszystko złożyłem i od Jej woli wszystko zależy.
Założyliśmy tutaj z Braciszkiem, dozorującym robotników, szkółkę pomarańcz i brzozy, za której nasiona bardzo dziękuję drogiemu Ojcu (odebrałem je w tym miesiącu), jeżeli się uda, to będę się starał zalesić brzozą i pomarańczami wokoło schronisko i cmentarz. W miarę tego, jak co uda się zrobić, będę Ojcu nadsyłał fotografie, z których wszyscy łaskawi ofiarodawcy będą mogli się przekonywać, że ich jałmużny niezmarnowane. Dopiero tutaj przy ścięciu góry pod budowę, przekonałem się naocznie, jaką siłę ma roślinność; ziemia tutejsza — glina twarda jak kamień, zwłaszcza w porze suchej, woda z trudnością ją przenika i to wcale nie głęboko, a mimo to, korzenie przecinają się przez tę ziemię. Że eukaliptus albo inne jakie silne drzewo zakorzeni się głęboko, to jeszcze nie tak zadziwia, ale nawet słaba paproć, ta najzwyczajniejsza leśna paproć, której wszędzie pełno po europejskich lasach, rozrasta się tutaj doskonale i zakorzenia się wcale nieźle. Bardzo mnie zadziwia, że tutaj takie mnóstwo paproci różnych gatunków, wszak ona lubi cień i wilgoć, a tu na suchem zupełnie miejscu, w ziemi twardej jak kamień, w porze suchej, nie mając wcale deszczu, rośnie doskonale i znosi skwar słoneczny, jak gdyby nigdy nic jej to nie szkodziło; prawda, że w cieniu i gdzie jest nieco wilgoci, np. w jakim jarze lub szczelinie skały jest ona rozkoszniejsza, ale i na pełnem słońcu wcale nie źle rośnie. Tłumaczę to sobie tylko tem, że u Pana Boga niema nic niepodobnego. Jeżeli mi się uda, to ślicznie może wyglądać całość, jak budowa będzie ukończoną, bo wiele upiększeń może być zrobionych z roślinności. Jest tu oprócz tego kilka rodzai drobnych ptaszków, nieco mniejszych od wróbli, które nie śpiewają wprawdzie jak słowik, ale szczebiocząc po swojemu, nieco rozweselają.


Budowa schroniska dla trędowatych w Fianarantsoa.

Bardzo często, kiedy układałem w myśli plany i projekta, co i jak urządzić, żeby moim biedakom osłodzić, ile się da, ten żywot doczesny i zarazem pociągać ich do Boga na każdem kroku przez rzeczy zewnętrzne (bo, jak Ojcu wiadomo, moi czarni asceci nie są wcale zdolni do kontemplacyi i co nie podpada pod zmysły, to już nie dla nich), mimowolnie całość staje mi przed oczyma, tak, jak gdyby wszystko było już ukończone i urządzone. Wtedy dwie rzeczy bardzo jasno mi się przedstawiają, t. j. ciężkość grzechu i miłosierdzie Boże. Ciężkość i szkarada grzechu przedstawia mi się w sprzeczności jaką spostrzegam, kiedy myślą patrzę na ukończone i zamieszkane schronisko, drzewa, kwiaty, ptaszki, owady i t. d. — wszystko to rzeźwe i wesołe po swojemu wychwala wszechmoc Stwórcy, jeden tylko człowiek pod brzemieniem grzechu, którego rany pokrywają całe jego ciało, albo co gorzej duszę, smutny i ponury pochyla się ciągle do tej ziemi, od której trudno mu serce oderwać. A tak, niestety, przedstawia się teraz świat cały. Miłosierdzie Boże widzę w tem wszystkiem równocześnie — Pan Jezus chłoszcze, pokrywa ranami, każe cierpieć, bośmy na to zasłużyli, a mimo to miłość jego ku nam nie ma granic, nie brzydzi się wcale wchodzić do tych plugawych, gnijących ust trędowatych swoich dzieci i do bez porównania plugawszego i szkaradniejszego serca ich niegodnego posługacza, wszystkich nas bez wyjątku chce mieć u siebie na wieki. Te dwie myśli często mi przychodzą i nie wiem, cobym dał, żebym tylko mógł sam z nich skorzystać jakby można i trzeba, i moim czarnym pisklętom wytłómaczyć to należycie i tym sposobem podnieść nieco ich dusze do Boga.
Wy teraz często żalicie się na upały, a my przeciwnie, kulimy się, bo lipiec takie ma tu znaczenie, jak w Europie grudzień. W dzień nie zimno, kiedy słońce grzeje i niema silnego wichru, ale w nocy daje się zimno czuć nie źle.
Od kilku lat żywię się przeważnie ryżem, a dopiero niedawno dowiedziałem się, że korzeń ryżu to silna trucizna, ugotować ten korzeń i napić się tej herbatki, do dobry paszport na tamten świat.


Fundamementa pod budujące się schronisko dla trędowatych w Fianarantsoa.

Moi chorzy zaglądają ukradkiem, t. j. kiedy robotników niema, do nowej budowy i kontenci, że robota postępuje i codziennie modlą się za łaskawych ofiarodawców, jak żywych, tak zmarłych. Mimo to jednak ja im od czasu do czasu przypominam ten obowiązek dla bezpieczeństwa, żeby nie zapomnieli czasem, sam zaś odprawiam co tydzień jedną Mszę św., t. j. 4 co miesiąc za naszych dobrodziejów, a oprócz tego codziennie robię za nich memento, tak, jak to już Ojcu kiedyś dawno pisałem.
Tyle tymczasem, żeby drogiego Ojca nie zanudzić moją gadaniną. Wszystkich Was razem i każdego z osobna polecam opiece Matki Najświętszej, a moją niegodność waszym modlitwom.








LIST XLIII.

Fianarantsoa, 25 sierpnia 1903.

Oddawna zbierałem się napisać do Ojca, ale nie mogłem, tak mi się fatalnie nie kleiło, że zbierałem się ciągle, jak czajka za morze, ale zebrać się nie mogłem, zawsze jak nie jedno, to drugie w drogę zaszło i ani rusz nawet myśli zebrać. Prawda to jest, że wiele może ten, co musi, a jeszcze więcej ten, co chce, jednak nulla regula sine exceptione, chciałem napisać, a nie dało się. Budowa schroniska postępuje — ile się da. Mówią tu wprawdzie na wszystkie strony, że siedzimy mocno, jak wróbel na gałęzi, bo lada chwila mają nas wyrzucić tak jak i z Francyi; nie zaprzeczam tego wcale, ale też i nie zważam na to, a urguję roboty, jak gdyby nigdy nic. Dopuści Pan Jezus, że nas stąd wypędzą, dziej się Jego najświętsza wola, znajdę sobie gdzieś kącik i przeczekam tam, aż ta burza minie i potem znowu do rozpoczętego dzieła się wezmę. Ludzie wiele mogą, ale Najśw. Panna może wszystko zrobić, co się Jej tylko podoba i z pewnością nie dopuści, żeby dzieło, które sama rozpocząć kazała, nie miało przyjść do skutku — w to wcale nie wierzę; prędzej czy później, jednak los biednych trędowatych będzie polepszony i zabezpieczony; czasy nie najlepsze, to tak, ale ja mimo to nadziei wcale nie tracę i na nic się nie oglądając, robię, co mogę, żeby budowę przyspieszyć. Robota porządnie ciężka, zwłaszcza kloaki trzeba bardzo głęboko wycinać w górze, żeby spad był dobry.
Zaczyna się już u nas mieć niby ku wiośnie, t. j. ku porze deszczowej, ale dotychczas było sucho, ziemia zatem twarda jak kamień. Zwiedzających nie brak już teraz, zawsze jakiś ktoś się nawinie, a po ukończeniu schroniska, rzecz jasna, że ich będzie mnóstwo, bo teraz wszędzie tylko o tej budowie gadają. Z tego, co wiem, jak jest na Madagaskarze, zdaje mi się, że nasze schronisko będzie budową pierwszorzędną jako budowa, a jako szpital, to na pewno będzie pierwszorzędnym dlatego, że tu dotychczas wszyscy wszystko budowali, ot aby budować, jak niby prowizorya ad fucum faciendum. Naturalnie, że wszyscy zwiedzający są, jak zwykle na całym świecie się dzieje, rzeczoznawcami i każdy spieszy z praktyczną radą; czy się znają na rzeczy, to pytanie, na które odpowiedzi twierdzącej jeszcze niema, ale sami mają się za rzeczoznawców i sypią rady, jak z worka, a każdy co innego i zwykle przeciwnego radzi. Wszystkie te rady i uwagi przechodzą tylko przez moje uszy, t. j. przez jedno wejdą, a przez drugie wyjdą, bo plan mam zrobiony po należytem przepatrzeniu wszystkich pro i contra co do najmniejszych szczegółów, zastosowany do potrzeb i wygody moich chorych, obmyślany i zrobiony przez człowieka znającego się dobrze na budownictwie i t. d., więc od tego planu ani na krok nie odstępujemy. Na zarzut zaś mniemanych rzeczoznawców, że »ogromne sumy wydam, a toż samo dałoby się zrobić taniej«, zawsze odpowiadam to samo wszystkim, t. j. że »Matka Najśw. bogata i łaskawa, a w naszej Polsce ludzie miłosierni, więc jałmużny potrzebne będę miał na pewno, jak dotychczas miałem i wszystko się zrobi na pewno — za jałmużny, które dostaję, jak przed Bogiem, tak przed ludźmi odpowiadam ja tylko, a nie kto inny, niech więc państwo zostawią te obawy memu sumieniu« — po takiej konkluzyi zwykle mam spokój. Trzeba Ojcu wiedzieć, że tutaj uważają za tańsze to, za co trzeba na razie mniej zapłacić, ale jaka to rzecz, t. j. czy dobra i trwała, czy nie, o tem nie myślą; tak np. dach koniecznie pokryć dachówką a nie blachą, jak ja pokrywam, bo dachówka znacznie taniej będzie kosztować od blachy — ale, że blacha, choć na razie droższa, przetrwa co najmniej kilkanaście lat bez poprawy, a dachówkę trzeba naprawiać kilka razy co roku i za każdą poprawkę sporo pieniędzy wydać, tego nikt nie rachuje. Bez obawy mogę Ojcu powiedzieć, że tutejsza dachówka nie przepuszcza deszczu kiedy go niema, a jak pada deszcz na zewnątrz, to i wewnątrz domów też go mają, choć na dachu dachówka leży. Gdyby Ojciec mógł zobaczyć, to na pewno ubawiłby się widząc, jakie miny robią niedowiarki, kiedy im mówię, że Matka Najśw. bogata, miłosierna i t. d., zatem wszystko będzie. Widzą, że nie miałem ani jednego su na budowanie, bo to wszystkim mówię, teraz widzą, że budowa postępuje, wiec nie mogą wątpić o tem, że jałmużna nadchodzi i to z Polski, a nie skąd inąd, bo o tem przekonywują się z ogłoszeń w »Misyach katolickich« francuskich, gdzie od czasu do czasu ogłoszone kilkanaście albo kilkadziesiąt franków, które na budowanie przecie nie wystarczą, zaprzeczyć zatem nie mogą tego, co mówię o Najśw. Pannie, ale miny mają nie arcymądre i zwykle nic nie odpowiadają. Często mi mówią i piszą ludzie wierzący, dobrzy i praktykujący katolicy: »Niech się Ojciec nie dziwi, że z Francyi tak mało jałmużn nasyłają, bo u nas tyle dobroczynnych dzieł pozakładano w kraju, że najmiłosierniejsi często są w kłopocie, skąd pieniędzy wziąść na to wszystko.« Na to zawsze odpowiadam: »Wiem o tem i dlatego nic nie mówię, i nie śmiem nic mówić, zresztą jałmużna — to łaska, a nie obowiązek, jednak niech zajrzy kto chce do Polski, a przekona się, że i u nas, choć czasy ciężkie, jednak dobroczynnych dzieł też mnóstwo, wydatków wiele, bo zawłaszcza po rządem rosyjskim budują wiele nowych kościołów i naprawiają stare, a mimo to, dobrzy ludzie i o nieszczęśliwych trędowatych nie zapominają i nieraz, za co niech im Matka Najśw. stokrotnie wynagrodzi, z ostatniego sobie ujmują, a przysyłają na budowę schroniska, a może Bóg da, że nie tylko sama fundacya będzie polską, ale i łóżka, jeżeli nie wszystkie, to większość będzie zakupiona przez Polaków.« Spostrzegłem parę razy, że tak gadając, nie jednego trochę ukłułem, przykrości nie chciałbym zrobić nikomu, ależ trudno znowu, żebym mówił inaczej, bo byłoby to nie prawdą.


Mieszkanie O. Beyzyma w Maranie.

Już i pomiędzy Malgaszami pojawia się to niedorzeczne, a tak zgubne zapatrywanie się na naukę religii, jakie, niestety, jest w ucywilizowanej Europie. Niedawno temu przechadzał się przed kościołem jakiś wyelegantowany po europejsku Malgasz; było to przed Mszą św. w niedzielę i w kościele ksiądz wykładał katechizm. Ktoś zapytał tego czarnego eleganta (nazywają ich Malgasze wazahamainty, czytaj: váza máinti, znaczy czarny Europejczyk):
— Czemu nie wchodzisz do kościoła?
— To dopiero katechizm, a msza jeszcze się nie zaczęła — odpowiedział zapytany.
— A katechizmu już nie potrzebujesz, zaszkodziłoby ci, jakbyś go posłuchał trochę — zapytał do znowu tamten.
— Katechizm to dla kobiet i dzieci, a nie dla nas — odparł sztucer.
Kiedy mi o tem opowiadano, żywo przypominało mi się to zło, na które nie można dość nażalić się w naszym kraju, mianowicie: że tylko lud prosty garnie się szczerze do Boga, a w wyższych warstwach społeczeństwa praktykujący katolicy to już chyba stanowią wyjątki. Na Mszy się nie jest w niedzielę, albo święto, bo..., na kazanie się nie idzie, bo..., katechizmu nie trzeba słuchać, bo..., słowem tych »bo« zawsze się znajdzie pełno napoczekaniu, tak, jak gdyby to miało kogo usprawiedliwić wobec Boga. Dałby Bóg, żeby to można wykorzenić u tych biednych Malgaszów, zaczynających dopiero być katolikami, bo inaczej nie daleko zajdą.
Pamiętam, żem Ojcu kiedyś już dawno pisał, jak paradnie wyglądają Malgasze pod parasolami, nie napisałem jednak Ojcu nigdy, o ile pamiętam, ile wycierpieć musi każdy dzieciak malgaski, dopóki sam chodzić dobrze i długo nie może, a mają te dzieciaki do cierpienia nawet i od parasoli, a to tak: matka nosi zwykle dzieciaka w lambie na plecach, to maleństwo nóżkami musi obejmować stan noszącej go matki, przykryte tym lamba i przyciśnięte do pleców matki, żeby nie wypadło, ale lamba dostaje mu zwykle do szyjki tylko. Matka nosi cały dzień dzieciaka tym sposobem, nachyla się, pracuje w ziemi i t. d., nie troszcząc się wcale, czy dziecku wygodnie, czy nie, czy go to męczy, czy nie. Często dziecko zaśnie, główka jego hojda się, jakby nie należąca do tułowia, słońce pada na tę główkę prostopadle, ale to wszystko wcale nie obchodzi idącą matkę, najmniejszej na to nie zwraca uwagi. Kiedy dzieciak płacze, to matka nosi go, jakby podskakując, niby to, żeby zabawić dziecko, a łatwo sobie Ojciec wyobrazi, co się dzieje z główką tego malutkiego, ale matka tego nie widzi i nie myśli wcale o tem. Podczas deszczu niejedna taka matka z dzieckiem na plecach roztworzy parasol i niby to chroni i siebie i dziecko od deszczu, ale jak? Jak struś w piasek, tak ona pod parasol głowę schowa i jeszcze przechyli parasol, nie poza dziecko, ale ponad niem, quasi dla lepszego uchronienia dzieciaka od ulewy, tymczasem wynik tego taki, że troskliwa rodzicielka nie zbyt wiele dostanie wody na głowę, ale nieszczęśliwy jej potomek najpierw co krok, to dostanie szturchańca parasolem, a oprócz tego biegnie nań woda tyloma strujkami z pochylonego nad nim parasola, ile nad tem maleństwem jest drutów, czy roków, do których płótno przymocowane. Trudno nieraz pojąć, jak tyle dzieci przeżyje tyle i takich tarapat w ciągu lat 2, czy 3.
Teraz o sobie słówko Ojcu opowiem, a raczej upokorzę się przed Ojcem, wyznając moją winę, mianowicie: od jakiegoś czasu nie miałem febry, ani też pcheł afrykańskich. Cieszyło mnie to, ale ani razu nie podziękowałem za to Matce Najświętszej, modliłem się wprawdzie często, ale sam nie wiem dla czego jakoś się mnie nie modliło tak, jakbym chciał i jak trzeba, i nie podziękowałem Najświętszej za tę łaskę. Otóż niedawno, właśnie podczas pisania tego listu, zaatakowały mnie pchły afrykańskie; nogi popuchły i rad nie rad, jego afrykańsko-tatarska mość musiał porzucić trzewiki i ustroić się w sandały. Chodziłem naturalnie trochę nie równiej, niż żołnierz we froncie; pytają mnie chorzy: »Co ci jest Ojcze, nogi cię bolą?« Powiadam im, że doznaję obecnie skutku grzechu pierworodnego, więc trzewikom dałem urlop, a sam walczę z pokusą do tańca. Nie koniecznie było mi do śmiechu, ale, że dobre wychowanie nakazuje trzymać się przysłowia: »hop na ulicy, choć bieda w kamienicy«, więc żartowałem — w parę dni potem chwyciła mnie febra i trzęsła, jak dobrze urodzajną gruszą; połknąłem zaraz niezłą dawkę chininy i zarazem przeprosiłem Najśw. Matkę za niewdzięczność. Mateczka najmiłosierniejsza więc przebaczy staremu złoczyńcy i jakoś to ono bude.


Widok na wewnętrzną stronę budującego się schroniska dla trędowatych w Maranie.

Posyłam Ojcu fotografie, które udało się zrobić, z nich może Ojciec choć trochę powziąść wyobrażenie, ile trzeba było ścinać góry i o ile robota postąpiła. Fotografie wyraźniejsze być nie mogą, bo czas mamy tu obrzydliwy — pochmurno i mroczy kapuśniaczek taki, co to za mały, żeby go deszczem nazwać, a większy znowu od rosy, a wicher przytem ustawiczny. Bywają i śliczne dnie to tak, ale fotografuje się wtedy, kiedy fotografa dostać można, a nie wtedy, kiedy pogoda, a względnie światło byłoby potemu. Trudna rada, tak to już zwykle się dzieje na tym świecie, że niema kącika bez krzyżyka. Ja znowu cieszę się bardzo na myśl, że jak Bóg da doczekać, to za jakie lat dwa najwięcej, ukończy się cała budowa i będę miał Najśw. Sakrament w kościółku wprawdzie ubogim, jak na nas żebraków przystoi, ale całym, t. j. nie cieknącym i czyściutkim, jak tylko być może. Dotychczasowe tułactwo ze Mszą św., to prawdziwy czyściec dla mnie; w tych szopach cieknących i wiecznie zaprószonych, ani Najśw. Sakramentu mieć nie można, ani należycie nawet do Mszy św. wszystko przysposobić. Pan Jezus wszędzie obecny i zawsze nas widzi i słyszy, mimo to zupełnie inaczej człowiek się modli przed Najśw. Sakramentem, niż w domu — nieprawdaż?

Zewnętrzna strona budowy schroniska dla trędowatych w Maranie.

Jak się Ojcu wydaje obecna rama, w której Najświętsza Panna Częstochowska będzie na nowym ołtarzu, trochę niby pokaźniejsza od tej, co przedtem zrobiłem. Najświętsze Imiona są jak przedtem u góry i u dołu, tylko z gałązek, więc na pierwszy rzut oka nie spostrzeże kto nie wie, że są. Musi na razie Najśw. Matka zadowolnić się tą lichotą, bo widzi przecie Sama, że czem chata bogata, tem rada — zrobiłem, jak mogłem, a lepiej nie potrafię.

Nabazgrałem już może i zanadto, przestanę zatem na razie zanudzać Ojca moją gadaniną. Oczekując niecierpliwie listu od Ojca, proszę o łaskawą pamięć w modlitwach.








LIST XLIV.

Fianarantsoa, 26 września 1903 r.

.... W przeszłym liście posłałem Ojcu fotografie budowy, ale od tego czasu już jest znowu znaczna zmiana, bo dzięki Bogu robota dobrze idzie; za kilka miesięcy, t. j. najprawdopodobniej ku końcowi deszczowej pory, poszlę Ojcu znowu fotografie, jeśli się mi uda dostać takowe. Podczas deszczów będzie się niwelować reszta gruntu pod budynki, co pójdzie nieco łatwiej, niż w porze suchej, nie o wiele jednak łatwiej, bo ziemia nie bardzo głęboko tutaj przemokła.
Po wysłaniu poprzedniego listu do Ojca, miałem jeszcze egzemplarz fotografii i poszedłem pokazać ją robotnikom; powiedziałem im, że ich poznają Wazaha za morzem patrząc na tę fotografię, z czego byli bardzo zadowoleni. Dość długo cieszyli się, patrząc na fotografię; każdy siebie odszukał i poznał, chociaż ja za to ręczyć nie mogę, bo nawet tacy siebie odnaleźli, którzy przyszli do roboty na drugi lub trzeci dzień po zdjęciu fotografij, a podczas fotografowania nie było ich wcale. Jakby tam zresztą nie było, mniejsza już o to, dość na tem, że zadowoleni byli wszyscy, że są na »obrazie.« Kiedy się nacieszyli i wracałem do siebie, po drodze zatrzymuje mnie jeden z robotników i mówi: »Pokaż mi, Ojcze, jeszcze raz ten obraz, bo nie dość widziałem.« Pokazałem mu fotografię, patrzał kilka minut i potem z porządnie kwaśną miną pyta mnie: »Co to znaczy, Ojcze, że mnie tu niema, popatrz ty, może mnie odszukasz, tych, co tak daleko byli, maszyna (aparat fotograficzny) chwyciła wszystkich, a ja byłem tak blizko tej maszyny i mnie tu jakoś niema.« Gdzie stałeś, pokaż, kiedy robiono obraz, powiedziałem mu. »Ot tam w dole«, odpowiedział, pokazując dół, w którym pracował. Było to wprawdzie przy aparacie, ale na 5, czy 6 metrów głębokości w ziemi. Tłumaczyłem mu, jak umiałem, że maszyna może chwycić tylko to, co jest przed szkłem, ale nie to, co znacznie wyżej albo niżej od szkła. Nie trafiło mu to jednak widocznie do przekonania, bo odszedł w nienajlepszym humorze.
Zbliżamy się już do lata; 3 b. m. wieczorem, usłyszeliśmy pierwszy raz grzmot, jednak bardzo słaby jeszcze i skropił drobniutki deszczyk. Te drzewa, co spuszczają liście na zimę, już się zaczynają rozwijać i wszystko się ożywia, niby ze snu się budzi. Wkrótce zaczną codziennie walić pioruny i lać deszcze obfite. Obecnie ustawiczne mamy iluminacye wszędzie, bo Malgasze palą przeszłoroczną suchą trawę w pustyni, żeby podczas deszczów nowa lepiej rosła. Widok nie brzydki wieczorem, albo w nocy, kiedy się patrzeć na pnący się ogień w różnych kształtach, to pasami, to wężowato i t. p., ale żeby dym ładnie pachnął, tego nie powiem. W dzień zaś te zgliszcza obrzydliwie wyglądają. Wszystko tu idzie ku wiośnie, zaczyna się orzeźwiać i ożywiać, mimo to jednak i śmierć nie pozwala o sobie zapominać i od czasu do czasu daje znać, że i ona ma swoje prawa na tym świecie.


O. Beyzym rzeźbi nową ramę do obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej.

Niedawno temu przyszedł młody człowiek, lat 21 albo 22 mieć mogący, odwiedzić krewną trędowatą. Od tygodnia skarżył się na ból w piersiach. Pogorszyło mu się raptownie i zaczął konać. Trędowata, którą odwiedził, zawołała mnie, żebym ochrzcił konającego (był to poganin). Poszedłem więc natychmiast i ochrzciłem go, a po chwili już nie żył. Jeden z robotników pracujących u mnie, przyszedłszy rano do roboty, żalił się przed drugimi, że go głowa boli, a w niespełna godzinę odnieśli go nieżywego do jego wioski. Ten nieszczęśliwy umarł bez chrztu, bo nie dano mi znać o nim; mówili mi ludzie, że nie mogli mnie uwiadomić dla braku czasu, gdyż była to śmierć prawie nagła. Można się jednak pocieszać nadzieją, że ten człowiek miał chrzest pragnienia, bo oddawna przed śmiercią nosił się ciągle z myślą, żeby się dać ochrzcić. Tyle wciąż wypadków śmierci na wszystkie strony, a mimo to, tak łatwo człowiek zapomina, choćby na krótki czas tylko, o śmierci; a ile to ludzi na świecie, co na nieszczęście wcale o niej nie chcą myśleć.
Kończę bazgraninę, oczekując niecierpliwie listu od Ojca i polecając się Jego łaskawej pamięci w modlitwach.








LIST XLV.

Fianarantsoa, 26 października 1903 r.

Jak przedtem, tak i obecnie mogę, dzięki Bogu, z radością Ojcu donieść, że roboty postępują. Trudności są to prawda, ba na tym świecie niema kącika bez krzyżyka, ale Najświętsza Pani tak błogosławi i dopomaga, że nie wiem jak Jej dziękować. Rachowałem, że za dwa albo trzy lata będzie może skończone wszystko, tymczasem się pokazuje, że jeżeli tak pójdzie wszystko dalej, jak idzie dotychczas, t. j. jeżeli jaki niespodziewane przeszkody nie zajdą, to za rok spodziewamy się ukończenia robót, zatem będzie można zacząć przyjmować chorych. Za to wszystko ustawicznie dziękuje Matce Najśw., a przytem, jak od siebie, tak w imieniu przyszłych mieszkańców schroniska, wszystkim dobroczyńcom razem i każdemu zosobna zasyłam pokorne, ale ze szczerze wdzięcznego serca »stokrotne Bóg zapłać« — co po naszemu brzmi: »misoatra dia misoatra anarew izahay« — czytaj: misáutr dia misáutr anaréu izahaj — znaczy: my Wam dziękujemy i dziękujemy jeszcze = bardzo dziękujemy.
Wkrótce, jeśli mi się uda, nadeszlę Ojcu znowu fotografię budowy, żeby Ojciec widział, jak znaczny jest postęp, a zarazem gdzieśmy się musieli zatrzymać z robotą z początkiem deszczowej pory. Dziwny sposób mają Malgasze wypoczywania, nie przestając nosić ciężarów; mianowicie: co kawałek drogi zostawiają to, co niosą, a potem znowu wracają po to, żeby nieść dalej, np. niesie tragarz kawał budulca A, uniosłszy kawałek drogi, zostawia to A i wraca na miejsce skąd przenosi ciężary, wziąść B, potem zostawia B, a wraca po C i t. d. Potem zaczyna tym samym sposobem nieść dalej A, potem B, potem C i t. d. Za wypoczynek oni uważają te chwile, w których wracają po następny, albo zostawiony ciężar, nic nie niosąc. Czy to wypoczynek, tego nie wiem, ale oni mówią, że takim sposobem lżej im przenosić ciężary. Naturalnie że tak robią, kiedy zgodzeni od sztuki i chodzi każdemu o to, żeby jak najwięcej i w jak najkrótszym czasie przenieść. Jeżeli zaś zgodzeni nie od roboty, ale na dzień i nie są pilnowani, to nie robią ani ⅓ tego, co mogliby łatwo zrobić, bo posiadają albo się pokładną i gwarzą.
Niedawno przybył w niebie jeden aniołek więcej i to od nas, a to tak: Przyszło na świat dziecko — chrzciłem je we wigilię Matki Boskiej Różańcowej w południe, a w nocy odleciał dzieciak z tego świata śpiewać Różaniec w niebie. W samo święto Matki B. Różańcowej po Mszy św. pochowałem to maleństwo, którem tylko tydzień cieszyli się rodzice. Często przychodził mi na myśl ten szczęśliwy malec i cieszyłem się jego szczęściem. Przeżywszy tydzień tylko na tym świecie, nic zgoła nie wiedząc o niczem, pozbył się grzechu pierworodnego i prosto potem do nieba. Jak doskonały akt wdzięczności musiał on wzbudzić, kiedy w niebie naraz poznał Boga, zrozumiał wszystko, jak i co się dzieje, jakiego uszedł niebezpieczeństwa przez opuszczenie ziemi i t. d., i t. d. Kiedy tak nieraz myślałem, to mimowoli przychodziło mi na myśl: co bym ja dał za to, żebym mógł wzbudzić tak doskonały akt żalu za grzechy, jak ten dzieciak wzbudził akt wdzięczności, do zupełnego szczęścia nicby mi więcej zgoła nie trzeba było, bo pękłoby mi z pewnością serce przy tym akcie żalu, drapnąłbym z tej ziemi i naturalnie prędzej bym z Panem Jezusem i Najśw. Mateczką był złączony na wieki, a o cóż więcej chodzi. No, no, czy może nie tak?
Pisałem już zdaje mi się kiedyś Ojcu, że mam tu dość zwiedzających budowę, bo wszędzie gadają o tem schronisku. Otóż kiedyś niedawno przyszło kilku czarnych gawronów i zaczęło się gapić. Patrząc na wszystko, zobaczyli nawpół wybudowaną kloakę i nie mogli żadną miarą pojąć, na co taki długi kanał przy domu. Jeden z nich więcej ucywilizowany niby, chociaż swoją drogą niczem się od towarzyszy nie różnił, bo oprócz kawałka lamba, żadnego innego odzienia nie używał, tak im całą rzecz wytłumaczył: wazaha, czytaj waza (cudzoziemiec) mądrze wszystko obmyślają, w domu będą mieszkać wygodnie, a w razie najścia nieprzyjaciela, do tego kanału się pochowają i będą bezpieczni. To tłumaczenie zupełnie zaspokoiło ciekawość towarzyszy czarnego cziczerone, zdaje mi się dlatego, że Malgasze tak samo zawsze robili, kiedy jedno plemię napadało na drugie. W każdym domu malgaskim był wykopany dół wewnątrz domu, zamykający się drzwiczkami, czy czymś w tym rodzaju. Kiedy nieprzyjaciel okrążył dom, wtedy wszyscy mieszkańcy, znajdują się wewnątrz domu, chronili się do tej jamy i zamykali otwór u góry; pod otworem stał jeden ze schronionych tam ludzi z dzidą lub czemkolwiek ostrym w ręku, i jak tylko nieprzyjaciel otwierał dół i chciał tam wejść, to go przebijał stojący w dole strażnik. Dowiedziałem się o tem od jednego Malgasza, który mnie tłumaczył, na podstawie czego ci zwiedzający wzięli kloakę za taki dół ochronny.
Gadu, gadu, słówko za słówkiem i jakośby tak szło dalej i dalej, tymczasem jeszcze do niejednej koperty muszę list włożyć, a czas ucieka jakby umyślnie. Na dziś więc na tem zakończę i bardzo a bardzo prosząc o modlitwy, wszystkich Was razem i każdego zosobna polecam opiece Matki Najświętszej.








LIST XLVI.

Fianarantsoa, 12 listopada 1903 r.

Niedawno wysłałem list do Ojca, a teraz spieszę z wysłaniem obecnego, jakby w pogoń za poprzedzającym, bo zapomniałem Ojca prosić o rzecz bardzo dla mnie ważną, mianowicie: niech Ojciec z łaski swej ogłosi w »Misyach katolickich«, że ja pokornie, ale zarazem bardzo i bardzo proszę wszystkich, kto może i łaskaw, o rysunki. Rzecz ma się tak: budowa szybko, dzięki Bogu, postępuje, muszę zatem już teraz starać się o zabezpieczenie bytu przyszłych moich piskląt, jak co do ciała, tak co do duszy; poznałem wyraźnie z codziennego doświadczenia, że biblioteka niezbędna mi podwójna, to jest trochę książek do czytania, naturalnie w języku malgaskim, a daleko więcej rycin do oglądania, żeby zająć tych, co czytać nie umieją i nauczyć się wcale nie mogą. Jeżeli ich nie zająć czemś pożytecznem w niedziele, święta, wieczorami, zwłaszcza w porze suchej (tutejsza zima), kiedy dnie krótsze, a także podczas deszczów, kiedy zmuszeni są siedzieć w izbie, to będą tylko gadać i naturalnie, że to przelewanie z pustego w próżne nie obejdzie się w żaden sposób bez obmów, kłamstwa, oszczerstwa, brudów, kłótni, najczęściej połączonych z bijatykami, gdyż u nich wcale o to nie trudno i t. d., i t. d., słowem, jest to woda na dyabelski młyn, jak zwykle się dzieje po całym świecie między ludźmi, co nic nie robią. Z książkami do czytania kłopotu mieć nie będę, łatwo ich dostanę potrzebną ilość, bo najpierw, że mało który umie czytać i niekoniecznie łatwo się nauczy, a powtóre, że czarni literaci tak po największej części czytają, jak i w Europie ludzie nieoświeceni, to jest, że z liter pojedynczych potrafią lepiej lub gorzej sklejać wyrazy, ale co czytają, o tem najmniejszego nie mają pojęcia, jedną i tąż samą kartkę czarny literat przeczyta nie wiem ile razy z jednakowem zawsze zajęciem, bo nie rozumie wcale, co czyta. Mnie samemu często się zdarzyło spytać którego z czarnych czytaniem zajętego: Zrozumiałeś, coś przeczytał? Odpowiada: »Tak, wszystko rozumię.« Cóżeś zrozumiał, o czem tu mowa? zapytałem znowu. — Odpowiada: »Nie wiem.« Rozumię znaczy u nich, że każde słowo zosobna rozumie, ale co znaczy całe zdanie, to już nie rzecz literata, wcale się o to nie troszczą czytając. Takie rozumienie wcale nie pomaga w katechizowaniu, często się im co najprostszego tłumaczy i to bardzo nie wiele na raz, a potem zapytać: Rozumiesz moje słowa? Odpowie: »Tak, rozumię.« Cóż ja powiedziałem? Odpowie: »Nie wiem.« Widzi więc Ojciec, że z książkami do czytania kłopotu nie będzie, jakie dwie lub trzy książki ot już i jest biblioteka, z której korzystać będą mogli moi pacyenci nie inaczej, jak tylko wspólnie, to jest, że albo sam będę im czytał, tłumacząc zarazem o co im chodzi, albo każę któremu z nich czytać, a sam będę tłumaczył w czem rzecz.
Trudność wielka w tej mierze w rysunkach do oglądania. Nie mówię tu wcale o obrazkach, albo obrazkach świętych, bo to zupełnie inna rzecz, nie o to mi chodzi na razie. Trzeba mi mnóstwo rycin do oglądania, to jest: widoki, zwierzęta, ptaki, owady, kolej żelazną, okręty, wojsko, bitwy, kwiaty i t. d., słowem wszystko dobre, na co tylko patrzeć można, bo moja komenda nigdy nic nie widziała, wszystko zatem ich zajmuje, wszystkiemu się dziwią. Pomiędzy Malgaszami jest wielu, co nie wie np. co to koń, bo go nigdy nie widzieli. Rzecz jasna, że ryciny malowane przypadną więcej do gustu moim dzikusom, ale i nie malowanemi zajmą się chętnie i całkowicie, bo są nadzwyczaj ciekawi. Wiem, że jak po zakładach publicznych, tak i po prywatnych domach jest zwykle mnóstwo illustracyj najrozmaitszych, które jakiś czas walają się bez użytku po kątach, a wreszcie bywają zupełnie wyrzucane, dlatego proszę, żeby Ojciec był łaskaw ogłosić w »Misyach katolickich«, że tych illustracyj bardzo potrzebuję i pokornie o takowe upraszam. Osobnych rycin nie mogę dać moim pisklętom do oglądania, bo albo je prędko zniszczą, albo rozkradną; muszą te ryciny być koniecznie ponaklejane na papierze i oprawione, żeby je można było dawać do oglądania, jak zwykłe książki się dają; opisów żadnych do tych rycin nie trzeba, bo nikt tu ich czytać nie będzie, zajmowałoby to tylko miejsce niepotrzebnie w oprawionym zbiorze rycin. Introligatorów tu niema, gdybym więc dostał sporo takich rycin, nie wiedziałbym, jak i co z tem począć. Wielkiem byłoby zatem dobrodziejstwem dla mego schroniska, gdyby każdy, co będzie mógł i zechce zająć się zebraniem pewnej ilości rycin, był łaskaw dać je przedtem oprawić (jak najprościej rozumie się), a potem dopiero dać je Ojcu dla przesłania mnie.
To oglądanie rycin wydaje mi się bardzo skutecznym środkiem do zabezpieczenia od grzechu tych, co przez jakiś dłuższy przeciąg czasu muszą być w bezczynności, a zwłaszcza tych, co jeszcze nie są zbyt mocno chorzy, albo prawie zdrowi zupełnie, jak np. ci, co dopiero mają tylko plamy trądu i nic więcej. Dlatego choć pokornie, ale śmiało proszę wszystkich o tę łaskę, kto tylko może i chce mi ją wyświadczyć, wiem bowiem przytem na pewno, że im to Matka Najśw. stokrotnie po swojemu wynagrodzi. Kilkanaście, albo kilkadziesiąt rycin rozmaitych, oprawionych w jedną książkę, na pozór zdaje się to być nie zbyt wielką rzeczą, a tymczasem ilu to grzechom się przeszkodzi, i ile chwały Bożej przysporzy! Nie jedna dusza będzie za to wdzięczna wiecznie łaskawym dobroczyńcom. O grach, któreby mogły tu być użyte, też przemyśliwałem również jak o zabawkach dla dzieci, któremi, bez ubliżania im, mogę powiedzieć, starzy bawiliby się również chętnie jak dzieci, od których prawie niczem innem się nie różnią jak wzrostem i latami. Czy uwierzy Ojciec, że tu zepsucie do takiego stopnia posunięte, że nie odważyłbym się dać dziecku np. lalki do zabawy, bo z pewnością zaraz byłoby to powodem jakiejś niemoralności.
Kończąc bazgraninę, wszystkim Wam razem i każdemu zosobna winszuję Świąt i Nowego Roku i polecam Was opiece Matki Najświętszej.





Nowe ramy do obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, wyrzeźbione przez O. Beyzyma do kościoła trędowatych w Maranie.





LIST XLVII.

Fianarantsoa, 26 grudnia 1903 r.

Bóg zapłać za list z października b. r. Ucieszyłem się nim jak zwykle, bo już oddawna nie miałem od Ojca wiadomości. Wiadomości z kraju w tym liście zawarte, to jest o tych strasznych powodziach, co tyle narobiły szkody, nie zmartwiły mnie, ani przeraziły wcale, lecz przeciwnie ucieszyły też. Zaraz się wytłumaczę, żeby Ojciec nie sądził, że żyjąc między poganami, sam spoganiałem i cieszę się z nieszczęścia bliźnich. Dzięki Bogu, jeszcze tak źle nie jest, nie cieszę się wcale z nieszczęścia, które nasz kraj spotkało i, gdybym tak mógł, jak nie mogę, zaraz wszystkim razem i każdemu zosobna radbym z całego serca dopomódz i podźwignąć z biedy, ale ucieszyłem się temi wiadomościami, bo zdaje mi się, że powiększy się przez to cześć i chwała Najśw. Matce należna. A jest to tak: patrząc na rzecz czysto po ludzku, okiem materyalnym, pewno, że źle i bardzo źle, woda niszczy i zabiera wszystko, nie jeden i śmierć znalazł w tej klęsce i t. d. i t. d., słowem że źle. Ale patrząc na to wszystko okiem wiary, tak trochę więcej po katolicku, po bożemu, tak to sobie moim głupim rozumem tłumaczę: musieli ludzie nabróździć za wiele, zanadto zapomnieć o Bogu, więc też Pan Jezus i zesłał nieszczęście, żeby ich nieco upamiętać, jak dobry Ojciec, który, choć kocha swe dzieci, jednak je i rózgą popieści kiedy na to zasłużą. Zwykle w nieszczęściu stają się ludzie pobożniejsi, co potwierdza nawet i przysłowie: »jak trwoga, to do Boga.« Do kogóż zatem zaczną się udawać, kogo o przyczynę prosić, jeżeli nie Matkę Najświętszą, wszak wiedzą wszyscy, że jedyną i najpewniejszą obroną i pomocą — Matka Najświętsza nie kto inny. Jak zaś więcej zaczną ludzie garnąć się do Matki Najświętszej, to już wszystko dobrze, bo powiększy się Jej cześć, o Ona ze swej strony nikogo udającego się do Niej nie odrzuci, bo więcej niż pewno. Uprosi przebaczenie win ludziom u swego Boskiego Syna i dopomoże, jak w rzeczach doczesnych, tak i co do duszy — ot dlaczego tak się wyraziłem, t. j. że ucieszyła mnie wiadomość o powodziach.
My tu mamy też obficie deszczu codziennie, ale nie są to powodzie, tylko zwyczajna deszczowa pora przez 5 czy 6 miesięcy, potem znowu ani kropli deszczu przez drugie tyle czasu. Nie zbyt dawno temu mieliśmy tu dwa razy grad. Było przez jakiś czas okropnie parno, duszno i nieznośnie gorąco, poczem spadł tu grad, porządnie go spadło i leżał kilka minut; wszystko było pobielone na ziemi, jak kiedy śnieg spadnie. Przypomniały mi się konwiktowe czasy na chwilę, bo widziałem jak czarni, nie zważając na to, że tak są wrażliwi na zimno, zaczęli ze swawoli obsypywać jeden drugiego garściami gradu, zlepiali go ile mogli w kule i walili się tem nawzajem; słowem przez kilka chwil mieli rozrywkę, a ja, patrząc na to, miałem i rozrywkę i miłe wspomnienie przeszłości.
Kiedyś pokazywałem chorym sanie na rysunku i starałem się im wytłumaczyć co to jest, ale naturalnie nie udawało się to, bo nie mają pojęcia o śniegu. Po gradzie, mówię im: wiecie co jest grad — jest to zmarznięta woda; odpowiadają: »rozumiemy.« Otóż taka sama zmarznięta woda, tylko nie w kulkach, a w gwiazdeczkach — to śnieg; tego śniegu spada tak wiele, jak tu spada wiele deszczu, a że zimno, więc on się nie topi i po niem jeżdżą wazaha saniami. Kiedy zapytałem, czy teraz rozumieją co to śnieg, odpowiedzieli że nie; musiałem zatem dać za wygranę, bo wszystkie tłumaczenia na nicby się nie przydały.
Powietrze tutaj po deszczu, a jeszcze więcej po gradzie, jest nieco odświeżone, to prawda, jednak nie może się porównać nawet z naszem letniem świeżem powietrzem, chociaż niby odświeżone przez deszcz albo grad, jednak czuć w niem skwar afrykańskiej pustyni.
Brak czasu bardzo mnie nagli, nim jednak skończę bazgraninę, powiem Ojcu jeszcze, że zupełnie niespodziewanie, a jeszcze bardziej niezasłużenie spotkał mnie zaszczyt, mianowicie: dostałem Liturgię wydaną przez P. X. Prałata Nojszewskiego, którą mi przysłał sam Przewielebny autor. Czytam ją wolnemi chwilami i bardzo mi się podoba; otwarcie Ojcu powiem, że gdyby to odemnie zależało, tobym nietylko radził, ale nakazał poprostu, żeby każdy kapłan ex offo ją miał i czytał. Wszystko w tej książce tak jasno i dokładnie wyłożono, że lepiej nie można, ale co się mi wydaje jeszcze ważniejszem, to mianowicie to, że czytając tę Liturgię z uwagą, pokrzepia się człowiek na duchu, jakoś więcej i wyraźniej uwidacznia sobie, że poświęcił się na służbę Ołtarza nie po to, żeby ją spełniać jako rzemiosło jakie, dające mu utrzymanie, ale że oddał się zupełnie na usługi Chrystusa Pana, o którym ludzie coraz bardziej teraz zapominają, żeby i samemu się zbawić i bliźnich do tegoż celu prowadzić. Słowem, żeby nie wiele gadać, a wszystko powiedzieć, odrywa się człowiek od tej ziemi, a zbliża do Boga. Jeżeli Ojciec tej Liturgii jeszcze nie czytał, to radzę Ojcu ją przeczytać, jestem prawie pewien, że Ojciec zgodzi się ze mną w zdaniu co do tej rzeczy.
Fotografij do tego listu nie dołączam, bo nie gotowe. Mam jednak nadzieję w Bogu, że wkrótce będę mógł Ojcu przesłać takowe.
Tyle tymczasem, bo jeszcze mam mnóstwo do napisania. Wszystkich Was polecam opiece Matki Najświętszej i bardzo a bardzo proszę o modlitwy.








LIST XLVIII.

Fianarantsoa, 26 stycznia 1904.

Tymi dniami dostałem wreszcie potrzebne fotografie i spieszę przesłać je Ojcu; pora deszczowa zatrzymała roboty w takim stanie, jak widzi Ojciec na fotografiach. Obecnie wewnątrz pracują, blacha na dachach przyśrubowuje się na stałe, gdzie jeszcze była położona dla przykrycia tylko murów od deszczu; góra ścina się, żeby przygotować miejsce pod resztę budynków, ale murować nie można, trzeba czekać, aż nadejdzie pora sucha. Plan dla Ojca przygotowuję, ale jeszcze nie miałem czasu go skończyć i dlatego nie posyłam; szkoda zresztą nie wielka, bo i tak budowa nie skończona, więc na razie ma Ojciec wszystko na fotografiach. Jak skończę rysować plan, a Matka Najśw. pozwoli skończyć cały zakład, to Ojciec wtedy lepiej się zoryentuje. Budynki dla chorych (fotogr. 1 podwórze wewnętrzne — str. 365) już prawie wszystkie stoją pod dachem, brakują tylko refektarze i dwa czy trzy składy. Wszędzie wewnątrz biegnie chodnik kryty koło domu, słupy ma z cegły i wyłożony płytami kamiennemi, żeby podczas deszczu można było wszędzie dostać się na sucho. To niby brama (fot. 2 podwórze wewnętrzne mężczyzn, str. 369), naprzeciw której stoi na fotografii nas dwóch: kamieniarz i ja, to wcale nie brama i przejścia tam nie ma wcale, jest to miejsce wolne, zostawione umyślnie dla przewiewu, bo po obu stronach są wychodki przy sypialniach. Wszędzie w budynkach przewiew urządzony tak: w sufitach powprawiane rury blaszane, niby kominki (decimetr średnicy), wychodzące z mieszkań na strych tylko, t. j. pod blachę, ale nie na zewnątrz dachu. Na strychu wszędzie w tych przejściach niby, zostawionych dla przewiewu, o których nieco wyżej wspomniałem, nad drzwiami mieszkań są okna (widać to dobrze na fotografii 1 w końcowych budynkach) wychodzące na zewnątrz, ale zawsze pod dachem. Dach całego zakładu, a zatem i strych, stanowi jedną całość, takim więc sposobem na strychu ustawiczny przeciąg wiatru, oczyszczający powietrze, a deszcz do środka dostać się nie może. Tenże sam przeciąg wiatru na strychu będzie chronił od zbytecznego gorąca, kiedy się blacha rozpali od słońca. W każdym mieszkaniu będzie tych kominków więcej lub mniej, stosownie do wielkości sali. W oknach nigdzie krat niema i nie będzie; gdzie będzie tego potrzeba, dam siatkę drucianą. Okna wyglądają niby zakratowane (fotografia 3), chociaż to nie są kraty tylko same okna, bo szyby umyślnie dano maleńkie, żeby łatwiej było wstawić kiedy się stłucze (o co wcale nie będzie trudno u moich piskląt) i żeby nie zbyt wiele stracić szkła podczas transportu z Europy. Coś stracić trzeba, to rzecz jasna, ale o małą szybkę daleko łatwiej wystarać się i dostać, niż wielką, a szkoda mniejsza kiedy się stłucze. Te niby ganki poprzybudowywane wszędzie (fotogr. 3, str. 373), to z przeproszeniem wychodki, nie co innego.


Schronisko trędowatych w Maranie. — Nr. 1. Podwórze wewnętrzne: po prawej stronie oddział żeński. (Zob. str. 364).

Zapomniałem napisać o przewiewie u dołu dla zabezpieczenia od wilgoci i psucia się podłóg. Otóż jest tak: we wszystkich ścianach zakładu są otwory u dołu nad fundamentami, ale pod podłogą (fot. 3 podługowate czarne plamki u dołu), między ziemią a podłogą zostawiona wszędzie próżnia 60 ct. głębokości, w której będzie ustawiczny przeciąg wiatru przez te otwory w ścianach i tym sposobem da Bóg, że będzie sucho wewnątrz. Pioruny walą nie źle, ale szkody niema i da Bóg, nie będzie, bo będą wszędzie konduktory na dachach, obecnie jest ich już trzy umocowanych. Widać ich na fotografii (1), ale bardzo słabo. Wcinać się w górę jeszcze trzeba sporo, jak widzi Ojciec na fotografii (4, str. 377) i dlatego korzystamy z deszczowej pory póki ziemia nieco miększa.
Fotografie, które Ojcu posyłam, robione w obecnej porze, o czem najlepiej świadczy kałuża, którą widać na fotografii (1). Słupy chodnika odbijają się we wodzie. Ot tyle niby na razie wiadomości, a raczej sprawozdania o robotach mogę Ojcu przesłać. Jak Bóg pozwoli postąpić naprzód, to znowu Ojcu poszlę ciąg dalszy tego. Chciałby Ojciec wiedzieć może, co oprócz tego u mnie słychać, to odpowiedź na to krótka, mianowicie: grzmoty i pioruny.
Pewnego dnie w połowie stycznia b. r. było tak: od samego wschodu słońca do południa nie było zbyt gorąco, ale dość parno i cisza taka, że ani listek się nie poruczył, najmniejszego wiaterka nie było. Między godziną 12 a 1 zaczęły się błyskawice i grzmoty. Nic w tem zgoła nie widziałem dziwnego, bo jesteśmy w porze deszczowej. Sądziłem tylko, że może będziemy znowu mieli grad, bo niebo zaciemniało się coraz bardziej gęstemi, mocno ołowianego koloru, tak, że można powiedzieć prawie czarnemi chmurami. Pioruny zaczęły się sypać coraz bliżej i bliżej, waliły jeden po drugim co się zowie, jakby chciały się popisać, kto lepiej palnie. Stałem niedaleko okna i przypatrywałem się i przysłuchiwałem temu wszystkiemu z wielką przyjemnością, bo bardzo lubię patrzeć na burzę. Naraz taki rozległ się trzask, jakby się niebo rozdarło i przeleciał nad moją chatą piorun po niebie, jakby ognista wstęga i palnął gdzieś w góry. Zaraz po nim chlasnął drugi pionowo w ziemię tuż obok mnie, tak może co najwięcej to o jakie 3 metry odemnie, albo i nie tyle nawet. Drgnąłem, nie ze strachu, ale z konieczności, bo cała chata drgnęła, tak zupełnie, jak podczas trzęsienia ziemi, zatem i ja drgnąć musiałem razem z podłogą, na której stałem. Wspaniale strzelił ten piorun, to ani słowa, ale żeby był tak nieco bliżej mnie spadł, tobym już tego listu prawdopodobnie nie był pisał, kto inny dałby znać W. O. Prowincyałowi, że trzeba następcę na moje miejsce przysłać. Nie nastraszyłem się, to prawda, ale dokładnie i jasno wytłumaczył mi ten piorun słabość i nicość człowieka, że już lepiej chyba trudno to zrobić. Otwarcie Ojcu powiem, że nie mogę pojąć jak moją własną, tak wogóle ludzką głupotę. Tyle razy w życiu w najrozmaitszy sposób poznaje człowiek dokładnie, namacalnie, że jest najzupełniejszem zerem, garścią prochu i nic więcej, że choćby posiadał niewiedzieć jakie przymioty, zajmował nie wiem jak wysokie stanowisko i t. d., i t. d., mimo to wszystko w porównaniu do Boga jest zupełnie niczem w całe najściślejszem tego słowa znaczeniu, że śmierci, która każdej chwili może go zaskoczyć, uniknąć nie może, że po śmierci stanie zaraz na sądzie Bożym. A nie zważając na to wszystko, nie pamiętamy nigdy o tem, tylko zawsze uważamy się za coś, czapkujemy przed naszem kochanem ja, a o Panu Bogu, o własnej duszy zupełnie zapominamy. Cobym ja dał za to, żebym mógł zupełnie umorzyć to moje podłe ja, któremu się tak daję za nos wodzić, żeby to obrzydliwe ja wszędzie nie było górą, nie byłoby tak źle na świecie, jak jest obecnie.


Schronisko trędowatych w Maranie. — Nr. 2. Podwórze wewnętrzne mężczyzn. (Zob. str. 366).

Rozbazgrałem się, ale muszę już kończyć, bo czas nagli okropnie i poczta na odchodnem i roboty sporo na mnie czeka. Nim jednak skończę, muszę jeszcze przedtem uiścić się z długu wdzięczności, mianowicie: Do fotografij, które Ojcu posyłam, a które Ojciec z pewnością każe odbić w »Misyach katolickich«, dołączam dla wszystkich naszych łaskawych dobroczyńców razem i dla każdego zosobna stokrotne »Bóg zapłać« za jałmużny, z których się dźwiga schronisko, żeby nietylko widzieli owoc swego miłosierdzia, ale żeby zarazem wiedzieli, że i nieszczęśliwi trędowaci czują wdzięczność za dobrodziejstwo im wyświadczone. Jak w imieniu wszystkich trędowatych, którzy będą korzystać z tego schroniska, tak też od siebie wszystkim dobroczyńcom naszym razem i każdemu zosobna pokornie dziękuję za pomoc. Niech Matka Najświętsza, dla miłości której dają jałmużny, po swojemu wszystkim stokrotnie wynagrodzi — prosimy i będziemy ustawicznie prosić Ją o to w codziennych naszych modlitwach.
Misaotra dia misaotra Anareo izahaj — czytaj: misótr diá misótr Anaréu izaháj — znaczy: dziękujemy i dziękujemy Wam.
Czekając niecierpliwie na odpowiedź drogiego Ojca, polecam Go opiece Matki Najśw. i bardzo a bardzo proszę o modlitwy.








LIST XLIX.

Fianarantsoa, 26 marca 1904 r.

Bóg zapłać Ojcu za ostatni list z dnia 1/2 r. b., bardzom się nim ucieszył, bo już oddawna nie miałem od Ojca wiadomości. Bardzo rad jestem, kiedy mogę listownie przynajmniej z Ojcem pogwarzyć, nie mogę sobie jednak często w tem dogadzać, bo czasu mam tak mało, że często nie wiem do czego pierwej się zabrać. Nie wiele mogłem poznać dotychczas Betsileo, bo na krok nigdzie się nie ruszam w całem ścisłem znaczeniu tego słowa. Temu zaś wszystkiemu, co usłyszę, nie koniecznie wierzę, bo, jak po całym świecie, tak i tutaj nie brak ludzi, którzy o wszystkiem rozprawiają tak, jakby to, co mówią, było w Ewangelii napisane. Odrzuciwszy zaś to, co ich własne »widzimi się«, albo imaginacya sfabrykowała, prawdziwego zostaje albo bardzo mało, albo i wcale nic. Dlatego nic Ojcu nigdy nie piszę o czem się zupełnie dokładnie sam nie przekonam, że tak jest rzeczywiście. Zdaje mi się, żem jeszcze nigdy Ojcu nie pisał o palaczach konopi. Jest to zgubny zwyczaj, bardzo często przechodzący w nałóg u Malgaszów wogóle, jak u Hóva (czytaj Huwa) zamieszkujących Imerin, tak u Betsileów i innych malgaskich plemion. Robią Malgasze, najczęściej z tykwy, rodzaj fajki z wodą wewnątrz, przez którą to wodę dym przechodzi, coś w rodzaju tego, jak Turcy palą tytoń, tylko bardzo w sposób prymitywnie zrobiony, zapomniałem zupełnie, jak się ten przyrząd nazywa. Z takiej fajki palą liście konopiane zamiast tytoniu. Dym tych liści bardzo szkodliwie działa na palaczy, bo choć niektórzy twierdzą, że takie palenie drażni i jakby ożywia całego człowieka i wskutek tego ma więcej siły do roboty, jednak nic to nie znaczy w porównaniu do szkody jaką wyrządza. Kto wypali taką fajkę konopi, czuje się na razie niby rzeźwiejszym i wesołym, ale przytem głupieje, patrzy na wszystko, ale nic nie rozumi, śmieje się, ale nie wie wcale dlaczego, a po upływie jakiegoś czasu, jeżeli nie przestaje palić tych liści, staje się zupełnym idyotą — żyjąca maszyna poprostu, bo nawet tyle nie ma rozumu, żeby mógł stać na równi ze zwierzętami. Kilka tygodni temu, utopił się taki palacz konopi w rzece, płynącej tuż koło budującego się schroniska; utopił się w biały dzień, czemu wcale się nie dziwili Malgasze, bo mówili: był to »mpifoka rongony« — czytaj: mpifuka runguni — znaczy: palacz konopi (mifoka — czytaj mifuka = palić; mpifoka = palacz; rongony = konopie). Przyrząd do palenia konopi nazywają Malgasze fifohana — czytaj fifuhana, albo faniserana — czytaj fanisérana, ale toż samo słowo oznacza i zwykłą fajkę do tytoniu. Między narzeczem Hova i Betsileo, chociaż jak jedni tak i drudzy Malgasze, różnica jest nie wielka wprawdzie, ale jednak jest. O ile jednak wiem, to w mowie tych wszystkich plemion malgaskich jest różnica. W ubiorze niema różnicy, własna skóra i lamba, albo przepaska na biodrach, to cały ubiór Malgasza. Teraz już zaczynają powoli nosić koszule i spodnie, ale jeszcze nie wszyscy, bardzo i bardzo wielu tych rzeczy wcale nie używa. Do odpowiedzi Malgaszów trzeba się przyzwyczaić, a z początku ma się w tem trudność. U nas np. można doskonale zapytać: »czy nie wziąłeś przypadkiem mego np. noża?« i zapytany odpowie tak lub nie, stosownie do tego, jak zrobił. Tutaj inaczej — odpowiedź będzie zależała od tego, w jaki sposób zapytać. Naprzykład jeżeli Malgasz, nie brał mego noża, a zapytam go: »czy nie wziąłeś mego noża?« Odpowie: tak, co ma znaczyć, że potwierdza moje słowa (podkreślone) — jeżeli zaś zapytam: »czy wziąłeś mój nóż?« Odpowie: nie, t. j. zaprzecza moje słowa (podkreślone).


Schronisko trędowatych w Maranie. — Nr. 3. Widok zewnętrzny od strony północno-zachodniej. (Zob. str. 366).

Mnie daleko więcej podoba się prowincya Betsileo, niż Imerina, bo tu roślinność lepsza. Niema tu wprawdzie, o ile wiem, wspaniałych podzwrotnikowych okazów roślinności, ale jest przynajmniej coś; jest kilka rodzajów drzew i innych roślin, co nie mało rozwesela, w Imerynie zaś, choć sadzą, nic róść nie chce. Klimat i ziemia te same, nie wiem, co za przyczyna tego. Wszystek budulec schroniska pochodzi z tutejszych lasów; czy to lasy w takiem znaczeniu słowa, jak u nas ono się rozumie, czy tylko może kawałeczki zalesione, tego nie wiem, bo na własne oczy nie widziałem, ale dość na tem, że to drzewo rodem stąd, a w Imerynie trzebaby było to wszystko opłacić co najmniej dziesięć razy drożej, li tylko z powodu sprowadzenia z niewiedzieć jak daleka.
Znalazłem tu gatunek róży pnącej się, ogromnie długie robi łodygi i spina się na wysokie drzewa. Często tu można zobaczyć na wierzchołku eukaliptusa, albo innego jakiego drzewa porządnie wysokiego, bukiety kwitnących róż; nie wyrosły one, jak to się często zdarza, w jakiej dziurze będącej w drzewie, ale łodygi ich idą z ziemi na tę wysokość. Ogrody warzywne muszę mieć dla chorych; ogrodzić to trzeba koniecznie, bo inaczej moje pisklęta wędrowałyby ustawicznie gdzie się komu podoba. Ogrodzenie najtańsze kilkudziesięciu hektarów ziemi, kosztowałoby z pewnością kilka tysięcy franków, a potem naprawki też trzebaby bodaj corocznie dopłacać. Żeby uniknąć tego niepotrzebnego wydatku i kłopotu z naprawkami, kazałem okopać ogrody chorych wokoło i nasadzić tych róż; zrobiłem rabatę naokoło ogrodów na 2 metry szer. i gęsto nasztobrowałem tych pnących się róż. Między różami co kilka metrów zasadzone drzewo, już to się wszystko przyjęło; jak Bóg pozwoli, to za jakie lat 3 lub 4, będę miał żywy płot doskonały, jak się róże dobrze powikłają i porozpinają po drzewach; podczas kwitnienia będziemy mieli trochę zapachu, co też nadliczbowem nie będzie. Do przejścia ten żywopłot nie arcyłatwy, bo ten gatunek róż ma kolców dość, a szerokość płotu 2 metry też nie ułatwia przejścia. Kosztowało mnie to wprawdzie około 400 franków, ale trudna rada, co trzeba to trzeba zrobić, jednak co 400, to nie 9 albo i 10.000, no czy nie? Za myśl i wykonanie onej, nie przestanę dziękować Matce Najświętszej, która mi tę myśl podała, a łaskawym ofiarodawcom pokornie dziękuję za jałmużnę, bez której nicbym zrobić nie mógł. Ile będzie kwiatów różanych na tych płotach, tyle razy niech Matka Najśw. po swojemu odpłaci wszystkim razem i każdemu zosobna, za pomoc niesioną nieszczęśliwym trędowatym.
Jak we wszystkich, tak i w tym różanym żywopłocie jest mnóstwo pro i contra — inaczej być nie może na tym świecie. Kiedyś niedawno zwiedzał moją budowę pewien jegomość, nie czarny, nie, ale wazaha, i to dość gruba ryba w dodatku, i mówi mi: »nie na wiele się przyda taki płot, bo to żadne zamknięcie, żeby nie wiem jak rozrosły się róże, to, mając angady (łopatka żelazna) łatwo sobie drogę zrobić; lepiejby, Ojcze, o czem mocniejszem pomyśleć.« Odpowiedziałem mu na to, że nie na wiele drzwi w domu się przydarzą, bo żeby je nie wiedzieć jak zamknąć i zaryglować, to mając siekierę, łatwo wejść do wnętrza domu. — »No tak... ale...« mówi on. — No co ale, ale co? zapytałem. Nic mi na to nie odpowiedział, więc i ja dałem mu pokój, w krytyka jednak przestał się ten pan bawić.
Ostatnie fotografie jakie Ojcu posłałem, były to mieszkania chorych pod dachem już, na razie nie mogę jeszcze wysłać nowych, bo dopiero kopią się i zakładają fundamenta po resztę budynków, jak coś już będzie widać murów nad ziemią, zaraz postaram się o fotografię takowych dla Ojca. Do tego czasu, może Bóg pozwoli, że i żywopłot na tyle podrośnie, że będzie mógł też figurować na papierze, będzie Ojciec miał jasne pojęcie o tem, co zrobiłem.
Mój Ojcze, teraz wielka do Ojca prośba, mianowicie: żeby Ojciec żebrał jak u Matki Najświętszej, tak u ludzi fundacye łóżek; niech Ojciec będzie łaskaw i modlić się o to i wydrukować w »Misyach«, żeby czytający je wiedzieli, że ja proszę bardzo a bardzo o zakupywanie łóżek — zapewnienie utrzymania chorych po wieczne czasy. Na drobniejsze jałmużny nie bardzo ja rachuję, bo to strasznie nie pewne; mamy np. na utrzymanie chorego przez rok — a co po tem? Jeżeli nie będzie za co go dalej żywić, to wyrzucić go za drzwi, czy co, kiedy on może bardziej chory, niż kiedyś go przyjąłem przed rokiem? Robota, dzięki Bogu, postępuje nie źle, zatem zbliża się ku końcowi i dlatego ta myśl o zabezpieczeniu utrzymania coraz bardziej mnie niepokoi. Jak Bóg pozwoli to najdalej za półtora roku albo i prędzej można będzie zaczynać zaludniać schronisko. Wierzę w to jak najzupełniej, że wszystko będzie, bo rządzić raczy tem wszystkiem sama Matka Najświętsza; mimo to jednak kiedy mnie użyła za narzędzie swoje Najświętsza Pani, muszę tak o wszystkiem myśleć, jak gdyby to odemnie tylko zależało. Pod wielu względami muszę płynąć przeciw porządnie silnemu prądowi, bo trudności mam bardzo wiele, a będę ich miał wkrótce jeszcze więcej i większych, i otwarcie Ojcu się przyznaję, że czuję to porządnie. Niech Ojciec jednak mnie nie posądza, żebym miał wskutek tego na duchu upaść, tak źle jeszcze, dzięki Bogu, nie jest, gdybym na duchu upadł, toby znaczyło, że tracę ufność w pomoc Matki Najświętszej, a od tego, za łaską Bożą, jestem bardzo daleki.


Schronisko trędowatych w Maranie. — Nr. 4. Ścinanie góry dla zrobienia miejsca pod budynki. (Zob. str. 377).

Na zakończenie tego listu opowiem jeszcze Ojcu nie przygodę, ale maleńką przygódkę, która mi się przed kilkoma dniami wydarzyła. Odmawiałem wieczorny pacierz przed spaniem, podczas pacierza spadło coś z dachu nad samą głową, ale że bambusy, stanowiące sufit mego apartamentu nie przełamały się, guza przeto nie oberwałem; skończywszy pacierz położyłem się spać, bo iść opatrywać, co z dachu zleciało, nie można było dla ciemności, zresztą wcale nie byłem ciekawy tego; spadło to spadło, dzięki Bogu, że nie na głowę. Byłem tego dnia jakoś trochę zmęczony, więc ledwom się położył, zaraz i zasnąłem. Koło północy obudziłem się i poczułem, że coś trochę za świeżo, oraz usłyszałem jakąś klapaninę; zerwałem się jak oparzony, choć skropiony byłem zimną wodą a nie warem, zapaliłem świecę i widzę, że moje łóżko zalane już do połowy, a z góry ciec nie przestaje. Nie mając wcale ochoty do dalszej kąpieli, musiałem z łóżkiem emigrować z pod ściany, gdzie ciekło na sam środek sypialni, mówiąc górnym stylem; a wyrażając się po prostu, odsunąłem łóżko o jakie ½ metra co najwięcej, bo dalej już nie było można, wytarłem łóżko, ile się dało i na zwilżonej rogóżce zasnąłem znowu tak smacznie, jak może nie zasypiał jeszcze żaden najzawołańszy śpioch na stosie piernatów. Na drugi dzień, po Mszy św., zobaczyłem, co było powodem tej niespodziewanej spadkowej kąpieli; wiatr wyłamał kilka bambusów, służących za łaty na dachu — dachówki spadły, zaczął deszcz w nocy padać, a że dziura w dachu była prosto nad mojem łóżkiem, rzecz zatem jasna, że się mnie dostało. Dzięki Bogu, że się na tem tylko skończyło, gdyby wiatr był zrobił nie jedną, ale kilka dziur w dachu. Musiałbym rozwinąć parasol i resztę nocy przesiedzieć na łóżku pod parasolem, jak zając pod kapuścianym liściem, innej rady by nie było na razie.
Rozpisałem się nie źle, ale muszę już skończyć, żeby podnocować trochę, a że dziura w dachu naprawiona, więc jakoś to się uda, choć deszcz obecnie znowu pada.
Wszystkich Was razem i każdego z osobna polecam opiece Matki Najświętszej, a moją niegodność waszym modlitwom.

Posługacz trędowatych
X. Jan Beyzym S. J.

Chociaż na tym liście kończy się czwarte i ostatnie wydanie listów O. Beyzyma do nas pisanych, jednak czytelnik będzie mógł uzupełnić sobie dalsze wiadomości dotyczące O. Beyzyma, trędowatych i schroniska w Maranie z dalszych listów, jakie tenże misyonarz obiecał pisywać do redakcyi »Misyj katolickich«, dopokąd choroba trądu uniemożliwi mu trzymanie pióra w ręku.

Kraków, 2 lipca 1904 r.

X. M. Czermiński S. J.





  1. Niegdyś królowa Madagaskaru.
  2. Radaman I był królem Madagaskaru.
  3. Spytałem jednego Malgasza, jak można tak się cieszyć z szarańczy, kiedy ona tyle szkody robi? »Che — odpowiedział — szkoda będzie niewielka, bo szarańczy niewiele, a co się najemy, to się najemy«.
  4. Z początkiem stycznia wysłałem O. Beyzymowi ofiarę przeszło 21.000 franków zebraną w ciągu r. 1900. (Przyp. Redaktora).
  5. A tu jak na toż, wszystko robi się coraz droższe prawie z dnia na dzień; skąd taka drożyzna, nie wiem, ale wszystko obecnie prawie trzy razy tyle kosztuje, niż trochę przedtem, choćby nie tak dawno temu.
  6. Dwa kameleony na ziemi, a jeden na końcu patyka trzymanego pionowo.
  7. Każde dziecko nazywa się inaczej, a nazwiska dzieci nic zgoła nie maja wspólnego z nazwiskiem ojca lub matki.
  8. Zwłaszcza kiedy Malgasz kręci i cygani, chcąc się ukrywać.
  9. Przy tej sposobności proszę, żeby drogi Ojciec był łaskaw podziękować, jak odemnie, tak też w imieniu moich chorych, Pani P. P. z Wilna, za łaskawe zajęcie się losem nieszczęśliwych trędowatych. Pisano mnie o tem z kraju, ale nie mam adresu Pani P., dlatego proszę, żeby Ojciec był łaskaw Jej w naszem imieniu podziękować za wszystko, co dla nas robi. My posyłamy tylko Bóg zapłać, a wynagrodzi Jej stokrotnie sama Matka Najświętsza.
  10. Wszystkie przedmioty, jak płótna, ornaty, bieliznę kościelną etc., przeznaczone dla misyi O. Beyzyma, posyłamy za pośrednictwem łaskawie nam ofiarowanem przez Sodalicyę św. Piotra Klawera, Kraków, Starowiślna 3.
    (Przyp. Redaktora Misyi katol.).
  11. W styczniu 1902 wysłaliśmy O. Beyzymowi 22.150 franków, zebranych dlań w ciągu roku 1901.
    (Przyp. Redakcyi).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.