O Zabłockim i mydle

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Kondratowicz
Tytuł O Zabłockim i mydle
Podtytuł Tom I
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza
Wydawca Wydawnictwo Karola Miarki
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Mikołów-Warszawa
Źródło skany na commons
Indeks stron
O ZABŁOCKIM I MYDLE.

PRZYPOWIEŚĆ SZLACHECKA.



I.
Wiersz co, panie Jakóbie?

Ja tych żalów nie lubię.
To już nasza natura,
Że gdzie człowiek nie wskóra,
Zaraz krzyki, hałasy:
Winien Pan Bóg, złe czasy,
Albo ludzka w tem wina,
Lub feralna godzina...
Ej! my, panie Jakóbie,
Sami winni swej zgubie.

II.
Mamy, panie swój rozum,

Mamy nomen gloriosum,
Chleba, miodu i mleka,
Że daj Boże do wieka!
Siedź w dostatkach po szyję
I chwal Pannę Maryę.
Gdzie tam! ani do głowy!
Gorzki nam chleb domowy...
Doma chwast i pokrzywa,
Choć grunt niezgorszy bywa,

A my ze swym lemieszem
Na cudzą niwę spieszym.
Naśladuje chęć płocha
To Francuza, to Włocha,
A jak ludzi nie stanie,
To choć Niemca, mospanie.
Więc nie dziwne koleje,
Że nas Francuz ośmieje,
Że nas Niemiec oskubie.
Prawdaż, panie Jakóbie?

III.
Żywy przykład ci właśnie

Na Zabłockim wyjaśnię.
A Zabłocki... to wiecie,
Co to sławny na świecie,
Co to z wielkiej rachuby
Mydłem przyszedł do zguby.
Ja go znałem... Dziad stary
Siedział z kijkiem u fary,
Żebrząc chleba i strawy;
Nosił kubrak dziurawy,
Na nim torbę przypasze
I pas z herbem na blasze.
Drży bywało od chłodu...
A był bogacz za młodu!
Gdzieś na Litwie głębokiej
Trzymał gruntu trzy włoki,
Konie, pszczoły, oborę
I grosiwo miał spore.
Gdzież to wszystko przemija?
Szlachcic przyszedł do kija!
Żebrze stary i chory;
A na Mszę i Nieszpory
Szlachta idąc gromadnie,
Aż od śmiechu się kładnie.
Zaczepiają go młodzi:

Jak się handel powodzi?”
A staremu nie żarty:
Płacze ręką podpary,
I choć własna w tem wina,
To on Niemców przeklina.
Raz mu jakiś podróżny
Hojnie rzucił jałmużny,
Więc, jak zwykle dziadowie,
Za dobrodziejów zdrowie
Poszedł na miód w gospodę,
I tam dzieje swe młode
Gadał... mając już w czubie.
Słuchaj, panie Jakóbie!

IV.
Byłem młody — powiada —

I zamożny nielada:
Trzos pełen, szkapa gładka,
Pracowita czeladka,
A karność jak po brzytwie;
A nad Niemnem na Litwie,
Chociaż niwa piasczysta,
Człek na sianku skorzysta.
Dawałem sobie radę:
Do Turowa pojadę
I nakupię, mospanie.
Krówek wielkich jak łanie,
Wołów jak się należy,
Jak żubrów z Białowieży,
Wszystko siwe wspaniale
Ukraińskie rogale.
Pędzę na błonia nasze
I sowito wypaszę.
A potem z naszej trawy
Prowadzę do Warszawy,
I na mojej chudobie
Wór talarów zarobię!

Same szczęście szło do mnie:
Po szlachecku i skromnie
Zbieram ziarnko do ziarnka,
Talarek do talarka,
I tak z trudem niemałym
Cały tysiąc zebrałem;
A talarki w tej dacie,
Jeżeli pamiętacie,
Bite jednym kalibrem
Szły dziewięć złotych srebrem.
Gdy Zabłocki to gwarzy,
To aż wesół na twarzy,
Kręci wąsy w swej chlubie,
Ot tak, panie Jakóbie!

V.
Raz — powiada — w Warszawie

Szedłem sobie ciekawie,
Szedłem i łamię głowę,
Że tam w strony domowe
Coś mi kupić wypadnie,
Byle tylko coś ładnie,
Byle tylko nie drogo!
A zgadnijcie dla kogo?
Ha! choć miałem w tej porze
Lat z pięćdziesiąt już może,
Ale co tam! choć trzysta,
Byle dusza ognista,
Jak po maśle, jak z góry,
Można ruszyć w konkury!
A o milę ode mnie
Mieszkał szlachcic przy Niemnie
I miał krewną daleką,
Krew, mospanie, i mleko,
Dziewczę pełne urody,
Że klękajcie narody!
Więc myślałem i szczerze:

Ot w zaloty uderzę:
Daj mi rączkę i kwita, —
I ksiądz Proboszcz przeczyta
Zapowiedzi w kościele,
Potem będzie wesele,
I Zabłockich rodzina
Pójdzie z ojca na syna.
Otóż w głowę zachodzę,
Coby kupić niebodze?
Mało w oczy co kole?
Tam złotogłów, sobole,
Zausznice ze złota,
Wszystko cudna robota;
Lecz to drogo bez miary,
Senatorskie towary.
Myślę sobie: Do licha!
Nie dla szlachty ta pycha.
Mój się mieszek rozszasta,
A tu jeszcze niewiasta
(Niechaj Pan Bóg zachowa)!
Popsuć mi się gotowa;
Jakiemś cackiem, klejnotem
Kupię biedę na potem,
Śmiać się będą sąsiedzi!
Tak Zabłocki się biedzi,
Biedzi swoją chudobą,
I miał słuszność za sobą.
Bo kiedy się niebacznie
Zbytek przed ślubem zacznie,
To cóż będzie po ślubie?
Prawda, panie Jakóbie?
 

VI.
Co tu począć? zła rada!

Chciałem wracać, — powiada; —
Aż tu sklepik koło mnie,
Strojny pięknie a skromnie,

Na nim desek ze cztery
Ze złotemi litery:
Tu są różne pachnidła,
Wonią zaprawne mydła,
Wonne wódki i wina.
Johann Gripsner z Berlina
.
Ot znalazłem nareszcie,
Co potrzeba niewieście!
Tu nie musi być drogo,
Kupię dla cię, niebogo,
Funt mydełka z Warszawy
Z różanemi zaprawy;
Rzecz to u nas tak rzadka,
I niejedna sąsiadka
Pozazdrości niebodze!
Pomyślałem — i wchodzę.
I w targ z Niemcem — tfu mara!
Za funt mydła talara...
Aż przebiegły mnie dreszcze!...
A tu Niemiec w śmiech jeszcze!
Co to, Niemcze! ja dziecko?!
Znaj naturę szlachecką!
Więc zmarszczywszy nań czołem,
Talar bity cisnąłem,
I z mem kupnem wychodzę,
I tak myślę po drodze:
Co to Niemiec! no proszę!
Jak mu łatwo o grosze!
Jak on w pierze porasta!
Przemysł, panie... i basta!
Wszak to — spytaj mydlarzy:
Mydło z mięsa się warzy,
Dodaj wonnej zaprawy,
Ot i sekret ciekawy!
Zysk na mydle nie lada!
Funt... talara wypada
Bez żadnego mozołu;

Toż on z jednego wołu,
Wziąwszy pod kredkę szczerze,
Sto talarów wybierze.
U nas wołów dostatek,
Toć sprzedajem do jatek,
Głupia szlachta i kwita!
Żaden ani zapyta,
Że niemiecką iść drogą,
Większe zyski być mogą.
Nie Święci lepią garnki.
Zła korzyść z gospodarki:
Ot ja zadziwię tłuszczę,
W nowe się zyski puszczę,
I jak Pan Bóg da zdrowie,
Kupię woły w Turowie
I mydełko uwarzę —
Zazdrośćcie, gospodarze!
Bo to pod dobrą porę
Ze sto tysięcy zbiorę
Tych talarków... co wiecie,
Co w brzęczącej monecie
Bite jednym kalibrem
Po dziewięć złotych srebrem.
W takich myślach jak w Niebie
Wszedł Zabłocki do siebie,
Piękne zyski gotówką
Licząc kredką i główką;
A na takiej rachubie
Zasnął, panie Jakóbie!

VII.
Już wpadł w niemieckie sidła,

Marzy o bańkach z mydła,
I wybiera z nich plony,
Sta, tysiące, miliony,
Które już go zdurzyły,
Że już i dom niemiły,

I małżeństwo nie w głowie.
Kupił woły w Turowie,
Roił jakieś zakłady,
Przybrał Niemca do rady
Pan Bóg wie skąd i poco?
A z niemiecką pomocą
Zrobił kuchnię z stodoły,
Rznie barany i woły,
I nie bacząc co ziści,
Na mydlane korzyści
Stracił cały kapitał,
Jeszcze długu nachwytał.
Warzy, miesza i cedzi,
Choć się śmieją sąsiedzi,
On nikogo nie słucha,
A myśli w głębi ducha:
Otóż będą pieniądze,
Jak się całkiem urządzę!
Jak mydełko uwarzę,
Przedam funt po talarze!
Tożto ludziska prości
Pękać będą ze złości!
Aż tu... słyszą ludziska,
Że z pod kotła, z ogniska
Wicher iskrę wyniesie,
Buchnął ogień na strzesie,
I spłonęła stodoła.
Zginął krwawy pot czoła!
Zabłocki zły do licha...
Niemca z domu wypycha
I oblicza swe straty...
Gdzie zarobek bogaty?
Gdzie stodoła? gdzie zboże?
Gdzie bydełko w oborze?
Ot porznięte, mospanie,
Krówki tłuste jak łanie,
Woły jak się należy,

Jak żubry z Białowieży,
Wszystko siwe wspaniale
Ukraińskie rogale.

Coś tam jeszcze z pożaru
Ocalało towaru,
Ale towar ladaco.

Cóż mi ludzie zapłacą?
Talarków sto, czy dwieście,
Niech i trzysta nareszcie,
Zawsze mało, ej mało,
Gdy się tyle wydało!
Dwa tysiączki, niestety!
Dobrej, czystej monety,
Bitej jednym kalibrem
Po dziewięć złotych srebrem.
Ej biadaż mi, ej biada!
Marnie zginąć wypada,
Wstyd, ubóstwo i zakał!
I Zabłocki zapłakał.
Bo już strata to strata,
Lecz boleśniej od kata
Przyjść samochcąc ku zgubie...
Prawda, panie Jakóbie?

VIII.
Panie ojcze! — rzekł w biedzie —

Miłościwy sąsiedzie,
Choć już liczę dopióro
Lat pięćdziesiąt i z górą,
Lecz duch jeszcze młodzieńczy,
Miłość serce aż dręczy;
Chciejże spełnić me szczęście,
Daj mi córkę w zamęście,
Tak Zabłocki powiada,
Klęcząc u nóg sąsiada.
Ale sąsiad ciemięga

Skrytych myśli dosięga,
A więc śmiało odpowie:
Ej! nie żona ci w głowie,
Jeno myślisz, junacze,
Że ci posag przeznaczę,
Że ci grosza dostanę
Na twe bańki mydlane.
A gdzie byłeś w tym czasie,
Gdyś miał grosze w zapasie,
Póki chata bogata,
Dobre imię u świata?
Dziś, straciwszy kapitał,
W dziewosłęby zawitał
I uroił dziad stary,
Że mi weźmie talary,
Że mi córkę wyłudzi!
Chyba na śmiech u ludzi??
Idź do licha wasindziej,
Szukaj sobie gdzieindziej
I małżonki i grosza!
Tak dostawszy odkosza,
Rzekł Zabłocki sam w sobie:
Jeszcze jakoś to zrobię,
Jeszcze bieda nie bieda,
Gdy mydełko się przeda,
I po ciężkiej nauce
Grosz inaczej obrócę...
O! na wszystko jest rada,
Więc swój towar układa
Do podróżnej kolasy,
I przez góry przez lasy,
Przez jeziora i rzeki
Rusza na świat daleki.
I kieruje rumaki,
Kędy widzi dwór jaki,
Lub zaścianek, lub wioskę,
Kędy słyszy pogłoskę

W jakiej wiosce czy mieście
O jarmarku lub feście.
Tam na środku kiermasza
Ludzi k' sobie zaprasza,
I wmówić im się stara,
Że funt mydła talara
To jest wcale nie drogo;
Lecz nie złudził nikogo,
Bo był towar ladaco.
Ludzie nic mu nie płacą,
Jeszcze wstydzić się musi,
Bo na Litwie, na Rusi,
W całej Polsce, na Żmudzi
Już był pośmiech u ludzi,
Aż mu słuchać obrzydle
Zabłockim i mydle.
Daj tu radę z prostotą!
A mydełko jak złoto!
A wonniejsze od róży!
Choćby zginąć w podróży,
Przedam towar w Kijowie,
Aż mi będzie na zdrowie!
To nie naszym odpustem,
Tam słyszę ludzie z gustem
I nie z taką kieszenią,
Tam nasz przemysł ocenią.
O! na wszystko jest rada.
Więc swój towar układa
Do podróżnej kolasy,
I przez góry, przez lasy,
Przez jeziora, przez rzeki,
Rusza na świat daleki.
Tak wesoło, wygodnie
Jechał cztery tygodnie,
Stracił złotych ze dwieście
I dojechał nareszcie.
Wesół z bicza wypali;

Kiedy spojrzał z oddali
Na kijowskie wieżyce,
To aż skoczył na bryce,
Aż mu serce podrasta.
Rusza tedy do miasta,
A to była już zima,
Lód na rzece się trzyma,
Droga po nim ubita,
Więc się o nic nie pyta.
Lecz w boki się podeprze,
Rusza lodem po Dnieprze,
Już się pod brzeg pomyka,
Wtem lód pęka — i bryka,
I mydełko, i konie,
I Zabłocki już tonie.
Gwałt! ratujcie z otchłani
Święci Pańscy wybrani! —
Krzyknął biedny w rozpaczy;
Wtem się o lód zahaczy;
I gdy zguba już blizka,
Wyskoczył z topieliska.
Wybrnął drżący jak listek;
A koniki, wóz wszystek,
I mydełko ciekawe —
Poszło rybom na strawę.
Klasnął w ręce rozpacznie
I rozmyślać tak zacznie:
Wołać ludzi z pomocą?
Ale niema już poco,
Dnieprowemi odmęty
Wóz się strzaskał na szczęty;
A choć szczęty dostanę,
Mydło poszło na pianę.
W domu czeka... cóż? nędza,
Dziedzic z gruntu wypędza,
Bo już mija dwa lata,
Jak o czynsze kołata.

A co doma... to marnie...
Bo wierzyciel zagarnie,
Czy na Litwie człek zginie,
Czy to w cudzej krainie,
Wszystko jedno; gdzie ruszy,
Gdy bez grosza przy duszy,
Kiedy starość przygniata,
Pośmiewisko u świata.
W jednej przemokłej szubie,
Żebrak... panie Jakóbie!
 

IX.
Zachorował od żalu,

Wzięto go do szpitalu;
A gdy niemoc omija,
Kupił torbę i kija,
Gdy nie można inaczej,
Począł żywot żebraczy,
Ale mało co zyska,
Bo już z jego nazwiska
Nawet w samym Kijowie
Było znane przysłowie.
Każdy w śmiechy i kwita,
O mydełko się pyta,
Wybadywa go ściśle
O niemieckim przemyśle,
Naszydzi, naurąga,
Lecz nie rzuci szeląga.
Otóż i zysk i sława,
Kto się z Niemcy zadawa,
Kto na Litwie lub Rusi
Ich się zyskiem spokusi.
Lecz cóż? i gadać szkoda!
Obcy zwyczaj i moda
W większym u nas honorze
Niż przykazanie Boże.
Doma chwast i pokrzywa,

Choć grunt niezgorszy bywa,
A my ze swym lemieszem
Na cudzą niwę spieszym.
Tylko zmęczym się pracą,
A zarobek ladaco;
Giną młodzi i starzy —
Dmucha, kto się oparzy —
Mądry Polak po zgubie...
Prawda, panie Jakóbie?
7 grudnia 1852. Załucze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.