Notatki myśliwskie z Indyi/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Mikołaj Potocki
Tytuł Notatki myśliwskie z Indyi
Wydawca Józef Mikołaj Potocki
Data wyd. 1891
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron










ROZDZIAŁ V.



11 marca.

Raniutko wyprawiamy bryki z namiotami i służbą, sami zaś mamy po drodze wziąć kilka miotów, i pod wieczór dopiero do obozu ściągnąć. Pożegnawszy się z państwem Gérard, ruszamy na południe od Goony, w kierunku siniejącego na widnokręgu pasma niewysokich pagórków o fantastycznie piętrzących się skalistych szczytach, gdzieśmy dotąd nie byli. Wzgórza te mamy dzisiaj przegonić. Przybywszy na miejsce zebrania, zastajemy raport, że parę godzin temu widziano panterę, która z otwartej równiny do gąszcza ściągnęła. Gąszcz ludźmi obstawiono, aby nie wyszła, ewentualnie by śledzić jej ruchy. Bierzemy ten miot, pantery nie było; równie bezskutecznie zajmujemy następne ostępy, w ostatnim tylko doktor S. chybił dzika.
Słońce zachodziło, gdyśmy do obozu ściągnęli. Malowniczo wyglądały zdaleka rozpalone ogniska, migocące światła i na ciemnem tle drzew jasno odbijające białe ściany namiotów. Zastajemy przygotowany doskonały obiad. Trudno uwierzyć, jak smaczny obiad krajowy kucharz, bez wszelkich przyrządów, ogień na gołej ziemi rozłożywszy, w kilku prostych garnkach, zgotować jest w stanie.
12 marca. Pierwsza noc pod namiotem. Do dnia wyjechałem konno z Mahmud Khanem na podjazd, by spróbować, czy się nie uda gdzie strzelić gazellę lub Nilgaja. Ciemno jeszcze było gdyśmy wyruszyli, od wschodu tylko jasna smuga różowego światła wskazywała, że się niebawem rozwidni. Nie ujechaliśmy i kilkuset kroków, gdy zdało mi się, że na nagiej skale o kilkadziesiąt kroków przed sobą widzę niby czarną masę o wyraźnych konturach jakiegoś zwierzęcia. Zwróciłem się do Mahmuda, który widocznie w tejże chwili był to samo spostrzegł. »Riczi, Sahib, Riczi!« (Niedźwiedź, panie, niedźwiedź!) — szepnął mi zcicha. Piorunem zeskoczyłem z konia, na nieszczęście sztuciec był jeszcze nienabity, gdyż nie spodziewałem się go zapotrzebować pod samym obozem. W chwili gdy nabijałem strzelbę, niedźwiedź widocznie nas spostrzegł lub zwietrzył i zeskoczywszy na drugą stronę skały, zniknął nam z oczu. Rzuciliśmy się w tę stronę, lecz nigdzie nie mogliśmy go dopatrzeć; musiał się ukryć w jaskini, których w labiryncie skał i głazów było podostatkiem. Żal go było zostawić nie spróbowawszy nawet dostać. Mahmud galopem ruszył do obozu po fajerwerki, umyślnie w celu wykurzenia zwierza z jaskiń przyrządzone, a których spory zapas mieliśmy ze sobą w obozie. Powrócił po chwili z kilkoma ludźmi i fajerwerkami. Zepsuliśmy kilkadziesiąt sztuk tych ostatnich, w kilku jaskiniach je podkładając, pomimo to jednak niedźwiedź się nie pokazał. Jedyny to raz widziałem w Indyach niedźwiedzia. Później kilkakrotnie zdarzało się nam słyszeć od ludzi, że w tej lub owej jaskini, napewno się znajdować musi; próbowaliśmy w rozmaity sposób, lecz nigdy nie udało się nam go zobaczyć. Niedźwiedzi tu widocznie dosyć, codziennie niemal ślady ich widzimy. Indyjski niedźwiedź (Ursus labiatus) różny od naszego, znacznie mniejszy, włos ma czarniejszy i dłuższy, łeb również dłuższy, pysk spiczasty rudego koloru. Żyje w jaskiniach i nocą tylko za żerem wychodzi, dlatego go dostać niełatwo.
Tymczasem parę godzin zeszło, trzeba było wracać do obozu. Obóz nasz rozłożony w zielonym gaju olbrzymich tamarindów; namioty ustawione w półkole po jednym dla każdego z nas, piąty służy za jadalnią. W głębi stoją bryki, konie, obozują ludzie, ruch i gwar od rana. Do pięciudziesięciu ludzi mamy ze sobą — formalna karawana!
Ogromna ilość sług jest jedną z charakterystycznych cech domowego życia w Indyach. Do każdego rodzaju pracy około domu, lub nawet osobistej usługi, osobni są ludzie, z których każdy tylko te czynności wypełnia, które ściśle jego rodzaju pracy się tyczą. Ten, który buty czyści, za nic wody nie przyniesie i odwrotnie. W angielskich stajniach liczy się do każdego konia po jednym człowieku a nawet nieraz i po dwóch, jeżeli koń cenniejszy. Nigdzie podział pracy w ścisłem tego słowa znaczeniu nie jest tak skrupulatnie przeprowadzony jak w Indyach. Głównej tego przyczyny w bramińskiej religii i w podziale na kasty całego narodu szukać należy. Wogóle podaż pracy jest ogromną, wynagrodzenie śmiesznie małe, ztąd też w domu Anglika o średnich środkach materyalnych, widzi się nieraz 30—40 sług w domu zajętych.
Lecz wróćmy do naszego obozu.....
Mieszkańcy pobliskiej osady o dzikich twarzach, bez ubrania, prócz fartuszka na biodrach, przynieśli rozmaite wiktuały dla nas, ryż, kurczęta i t. p., i gapią się na »Sahibów«, pokornie pokłony bijąc, gdy się biały ku nim zbliży. Jeden z nich najwięcej nas zajmuje: przyszedł z wiadomością, że tejże nocy pantera zakradłszy się do jego zagrody, w środku wioski o pół mili od obozu położonej, wzięła młodego wołu (nie przynętę, lecz prosto z zagrody) i zaciągnęła do pobliskiej kniei. Skoro się ludzie zebrali, ruszamy śpiesznie w to miejsce. Obóz tymczasem mają zwinąć, i o ośm mil dalej, do miejscowości zwanej Ragogar posunąć. W wiosce oglądamy miejsce zbrodni, popełnionej rzeczywiście z niesłychaną zuchwałością. W otoczeniu kilkunastu chat, pod nosem śpiących ludzi, zadusiła pantera sporego wolika, wydarła go przez wysoki parkan i zawlekła pod pagórek w gąszcz o kilkaset kroków odległy; widzimy krwawy ślad, którędy biedną ofiarę ciągnęła.
Co za niesłychaną siłę w szczękach zwierz ten mieć musi, by taki ciężar jak wół, naprzód przez parkan przerzucić a potem spory kawał pod górę wlec! Sępy, gęsto na drzewach rozsiadłe, wskazują miejsce, gdzie leży pożarta ofiara. Bierzemy miot, z bijącem sercem wypatruję pantery — niestety! jeden zawód więcej powiększa spory już ich szereg. Znowu się gdzieś bestya wymknęła i przepadła bez śladu. Jak w każdem polowaniu na grubego zwierza, tak i tu, wiele, bardzo wiele od szczęścia zależy. Na ogromnym obszarze jednostajnej dżungli, gdzie skała koło skały się piętrzy, gąszcz gąszczu dotyka, nadzwyczaj jest trudno oznaczyć, dokąd zwierz się schronił i gdzie zaległ; wybór kniei polega na domyśle i instynkcie miejscowych ludzi, opartym wprawdzie na znajomości dżungli i zwyczajów zwierza, lecz jakże często zawodnym!
Odwrotna strona tego polowania na pantery leży, jak już wspomniałem, w konieczności puszczania bez strzału reszty zwierza. Dziś mogłem zabić kilka dzików i gazelli, oczekując jednak pantery, nie śmiałem strzelić, boby naturalnie ludzie skwapliwie pochwycili tę okazyą i powiedzieli, że ja panterę zestraszyłem.
Ptaków tu jeszcze więcej niż w okolicach Goony, między innemi widzę po raz pierwszy gatunek jarząbka brunatnego koloru z zielonawym piór odblaskiem (Gallopardix spadiceus). Ptak ten w skałach siedzi a gdy go zestraszyć, piechotą ucieka; nigdy nie widziałem, by się zerwał. Anglicy nazywają go spur-fowl, od pazurka u łapki w formie ostrogi (spur — ostroga). W niektórych kniejach, szczególnie w pobliżu wody, pawi tak dużo, że się zrywają całemi, tak zwanemi bukietami, jak bażanty w parkach. Mnóstwo też kuropatw, frankolinów i czarnych przepiórek. Wszystko to owoc zakazany: »strzelać nie można, bo pantera ruszy« — mówi Mahmud Khan.
W ostatnim miocie zabawne miałem stanowisko; obława zajęła stok pagórka mimozami zarosłego; gdy naganka dochodziła, zaczęły się z góry sypać jak z worka, dzikie małpy, jedna po drugiej, małe i duże, rozmaitego wzrostu, stare samce z brodami, samice niosące małpki na grzbiecie — pocieszny widok! Ze trzydzieści ich koło mnie przedefilowało. Tak są duże, że gdy się na łapy wzniosą, wzrostu średniego człowieka dochodzą; nie strzela się ich tu, również jak pawi i z tego samego powodu, Hindusi je bowiem za święte uważają.
Święta małpa Hindusów (Semnopithecus entellus), po krajowemu Hulman albo Huneman zwana, jest jednem z wielu tysięcy bóstw, którym Hindusi boską cześć oddają. Małpom są poświęcone osobne świątynie w Benares i wszędzie; czy to w dzikim stanie w dżungli, czy w pół oswojonym w pobliżu osad i wiosek, cieszą się małpy szczególnem ze strony krajowych mieszkańców poważaniem. Do niedawna kara śmierci groziła każdemu za zabicie świętego zwierza, biada Europejczykowi, któryby się był poważył rękę nań podnieść. Anglicy przez wzgląd na krajowców przestrzegają nietykalności małpy. Staro indyjskie podanie niesie, że gdy przed wielu tysiącami lat, olbrzym Ravan porwał boginią Sita, małżonkę boga Rania i na wyspę Ceylon się z nią schronił, małpy ujęły się za porwaną boginią, uwolniły ją z niewoli i utworzywszy z ciał swych, pozczepianych ze sobą ogonami, most przez morze, z Ceylonu do Indyi, Sitę napowrót do małżonka przywiodły. Od tej pory datuje się ubóstwianie małp. Im też, według podań Hindusów, zawdzięczają ludzie w Indyach odkrycie smacznego owocu »Mango« zwanego, który rzeczywiście do najlepszych fruktów należy, jakie na świecie spotkać można; niczem ananas, a nawet brzoskwinia w smaku i soczystości ustąpić mu musi. Bombay słynie z najlepszego gatunku mangosów, które tam nieraz wysokiej ceny, kilku rupii za sztukę dochodzą. W pojęciu przeto Hindusów zasługa małpy wielka, niedziw, że im spokojnie dozwalają pola swe i ogrody plondrować i krzywem okiem spoglądają na bezbożnika, który małpę ruszyć się ośmiela. Semnopithecus entellus żyje licznemi stadami w całych Indyach na południe od Gangesu, wyżej na północ się nie trafiają. Prócz tego gatunku, wiele innych rodzajów małp Indye zamieszkuje, między niemi również pospolitą jest Macacus radiatus, którego nieraz w okolicach Goony widziałem.
Pod wieczór przybyliśmy do Ragogar, gdzie zastaliśmy obóz rozłożony, namioty rozpięte i obiad przygotowany. Jesteśmy tu na gruncie jakiegoś indyjskiego książątka, który opodal na szczycie góry w obronnym zamku rezyduje. Potomek niegdyś potężnej dynastyi hindostańskich władców, dziś egzystuje tylko, dzięki protekcyi angielskiego rządu, utracił bowiem swe państwo w krwawych bojach z gwaliorskim Maharadżą, który całe jego terytoryum zaanektował. Dopóki był potężnym władcą, Anglicy neutralnie się zachowywali, gwaliorskiego księcia raczej forytując, dzisiaj jego protegują przeciw tamtemu. »Divide et impera« — stara maksyma, którą Anglicy, jako główną zasadę swej polityki przyjęli.
Legenda niesie o tutejszym księciu, że wielkie skarby posiada w ziemi ukryte, z obawy przed najazdem gwaliorskiego współzawodnika. Ledwo do obozu przybyliśmy, zjawił się jakiś urzędnik książęcego dworu, uprzejmie nas witając imieniem księcia i swe usługi ofiarując.
Nasz obóz rozłożony w obrębie starego fortu, od wieków w gruzach leżącego; o istnieniu jego świadczą gdzieniegdzie pozostałe szczątki murów i kamienne bryły. Miejsce jakby stworzone na obóz, który ocieniają wkoło cudnie kwitnące mangosy i figowe drzewa.
13 marca. Nad nami w drzewach papugi się gnieżdżą: wrzask, pisk, skrzek od samego rana. Do 9-tej oczekujemy raportów, żadnych jednak wiadomości nie przynoszą, wreszcie wracają wysłani ludzie z oznajmieniem, że przynęty nigdzie nie ruszone.
Aby tu daremnie czasu nie tracić, postanawiamy obóz zwinąć i dalej o kilkanaście mil w głąb dżungli się posunąć. Grant jedną stroną, ja drugą, puszczamy się w kierunku miejscowości Romnagar zwanej, gdzie wieczorem nowym obozem rozłożyć się mamy. Dżungla coraz gęstsza, okolica więcej górzysta i dzika. Z biedą przedzieram się konno za mym nagim przewodnikiem, który jak małpa ze skały na skałę skacząc, lub jak wąż w wysokiej trawie się wijąc, drogę mi wskazuje. Krajowcy tu widocznie myśliwi, niemal każdy z nich nosi strzelbę, jeżeli tem mianem nazwać można ich broń, wobec której, powiązana sznurkami pojedynka naszego Poleszuka, pierwszorzędną Lankastrówką się wydaje. Poprostu jest to długa lufa do kawałka zakrzywionego drewna przywiązana, bez zamków ni kurków. Chcąc wypalić, trzeba proch przez dziurkę w lufie wydrążoną loncikiem zapalić, a jednak od tej broni, z rąk krajowych myśliwych, padają setki zwierza, szczególnie jeleni i Nilgajów, które dla mięsa i skóry, masami strzelają. Ludzie tu dziksi niż w okolicach Goony, białego boją się jak dyabła; mieszkają małemi osadami w środku dżungli w nędznych lepiankach, nieraz w ziemnych kryjówkach i jak mnie zapewniali, w braku lepszego pokarmu ścierwem nie gardzą.
Na helawie, w wysokiej trawie udało mi się stadko gazelli zjechać; ledwo je z trawy widać było. Wybrawszy ładnego koziołka, strzeliłem go z ekspresa; po strzale podbiegł kilkanaście kroków i padł nieżywy. Większy od naszego rogacza, rogi ma prawie zupełnie proste, karbowane.

Musimy szybko się cofać. Gęste kłęby czarnego dymu wznoszą się przed nami. Dżungla się pali, widać płomień o kilkadziesiąt kroków. Szczęściem wiatr sprzyja, pędząc pożar równolegle z nami. O tej porze roku, pożary


GAZELLA INDYJSKA (GAZELLA BENNETTII).
dżungli bywają dosyć częste; mała iskierka z fajki lub rozpalonego ogniska, wystarczy, by zająć suchą jak pieprz trawę, ogień z szybkością błyskawicy się szerzy, zajmując nieraz milowe wokoło obszary. Nikomu to nie szkodzi, o dżungle nikt nie dba, chyba zwierz spłoszony; przeciwnie nawet, na spalonym gruncie trawa bujniej wyrasta. Mówią, że krajowcy sami pożary umyślnie wzniecają, by lepszą trawę na wypas bydła otrzymać. Przejeżdżamy obszary spalonej dżungli: nagie konary drzew sterczą jak szkielety na okopconym, czarnym i kamienistym gruncie; pusto tu i martwo, ni ptaka, ni zwierza nie zobaczy. W południe złączyłem się z Grantem i jego partyą, która drugiem pasmem dżungli postępowała. Grant zjechał leżącego w trawie jelenia Sambura: z pierwszej lufy ładunek klapnął, z drugiej do pomykającego chybił i tak stracił sposobność ubicia tego pysznego jelenia. Koło 4-tej doganiamy bryki obozowe, w dali srebrzy się na ciemnem tle gąszczu i skalistych wzgórków szmat wody, małe jeziorko wśród dżungli, obok którego mamy obozować. Gdyśmy dojeżdżali do jego brzegów, krokodyl chlupnął z brzegu do wody. Ogromne te jaszczurki (Gavial gangeticus) pospolite są w Indyach, trudno je jednak zabić, gdyż strzelone, chociażby ranne śmiertelnie, uchodzą do wody i przepadają. Na jeziorku roi się od ptastwa wszelakich gatunków, których wyliczyć nie pozwala mi brak dostatecznych ornitologicznych wiadomości. Środek jeziorka czernieje od masy kaczek, nurków i łysek; po brzegach kroczą poważnie ogromne żórawie, parami się trzymając, niezliczona ilość białych czapli z płaskiemi dzióbami, dalej czajki, kuliki i kulony nieznanych mi gatunków. Mając jeszcze przed sobą parę godzin do zachodu słońca, zamieniwszy sztućce na strzelby, rozstawiamy się w krzakach nad brzegiem jeziorka, posyłając paru chłopaków do wody, by kaczki ze środka spędzili. Zerwały się jak chmura i rozbiwszy w mniejsze stadka, poczęły krążyć nad nami, dając sposobność zużycia sporej ilości ładunków. Zabiłem pięć kaczek i krzyka: kaczki dwojakiego gatunku, jedne bronzowe, z białemi lotkami i brzuszkami, zwane po angielsku gadwall (Chaulelasmus streperus), drugie większe, jak gęsi niemal, popielatego koloru, z białemi odmianami na szyi i brzuchu (Anser indica). Grant także parę kaczek ubił i wyszturkał gdzieś w krzakach zająca, co razem z kaczkami stanowi smaczny dodatek do dzisiejszego obiadu, przerywający nieco jednostajność wiecznej baraniny, zwykłej w całych Indyach a w obozie wyłącznej niemal mięsnej potrawy.

14 marca. Dzień za dniem szybko mija, nigdy czas prędzej nie schodzi, jak na polowaniu w obozowem życiu. O grubszym zwierzu, niestety, nieliczne a właściwie żadnych wiadomości. Na kilkumilowej przestrzeni mamy porozstawiane woły na przynętę, tygrys dotąd żadnego nie ruszył. Grant do dnia pojechał na podjazd i z niczem powrócił. Postanawiamy przepędzić dzisiaj okoliczne knieje, jak to mówią »na podumajkę«; o tyle to ma swoję dobrą stronę, że do wszystkiego strzelać wolno.
Okolica mniejwięcej jednakowa, niezmierny obszar dżungli, skał niebotycznych i głazów, w kotlinie między górami płynie górski potoczek, wzdłuż którego mamy dziś polować.

W drugim miocie siedziałem na skale w głębi skalistego wertepu między dwoma wzgórkami. Ledwo naganka ruszyła, na prawo przedemną parę kamyków się stoczyło, gałęzie poczęły trzaskać i po chwili zoczyłem
OBÓZ POD RAGORARE.
potężnego byka Nilgaja, który powoli i niezgrabnie, ostrożnie się rozglądając, spuszczał się z górki na połeć o jakie 60 kroków ode mnie. Patrząc pod słońce wydawał się cały siny, prawie niebieski, ztąd też słusznie Anglicy »blue bull« czyli niebieskim bykiem go nazywają.

Poczekałem aż z górki zeszedł i w chwili gdy strumyczek w dole wertepu przeskakiwał, posłałem mu dwie kule ekspresowe. Po drugiej dał znak jak łoś strzelony i w niezgrabnych susach rwał pod przeciwległy pagórek. Po odgłosie drugiej kuli byłem pewny, że w nim siedzi, jakoż gdy naganka doszła, podbiegłszy do miejsca strzału, zoczyłem na kamieniu pierwszą kroplę farby.
Oddawna mam wrodzoną pasyą chodzenia za postrzałkami, pochwyciłem też skwapliwie tę sposobność i porzuciwszy resztę polowania, z kilkoma nagimi krajowcami, puściłem się tropem za postrzelonym zwierzem. Trudno sobie wystawić, jak żmudnem jest śledzenie tropu farby na gruncie skał i czerwonawych kamieni, gdzie farba przysychając odrazu na rozpalonym głazie, schodzi się niemal z kolorem skały lub suchych, czerwonawych liści. Byk słabo farbował, miejscami wcale nic; z mozołem i trudem wolno posuwaliśmy się naprzód, przedzierając przez kolczaste krzaki na stromym stoku pagórka. Hindusi z niesłychaną bystrością odnajdują najdrobniejszy ślad tropu, dzięki im zdołaliśmy go nie zgubić.
Zszedłszy z pagórka, wyprowadził nas ślad na równą przestrzeń, wysoką trawą zarosłą. Tu śledzenie farby na żółtej trawie było łatwiejsze, nareszcie po 3 godzinach marszu, doszliśmy nieżywego już Nilgaja. Kulę miał w brzuchu za nisko. Potężny byk, wielkości łosia; pierwszy raz widziałem zbliska tego zwierza, z tego bowiem, którego w Goonie zabiłem, tylko czaszkę i rogi przynieśli. Historya naturalna zalicza go do bowidów w sub-kategoryi »Tragelaplinae«. Przypomina nieco gatunek wielkich afrykańskich antylop, trudno jednak powiedzieć do czego on podobny, kształtem do łosia, garo ma wysokie jak koń, łeb jak u młodego byka, rogi zaś krowie, brzydkie i małe, śmiesznie małe w stosunku do ogromnego korpusu. Stare byki jak mój, z latami sinieją, niebieskawego nabierając koloru, klempy znacznie jaśniejsze. Skórę ma niesłychanie grubą i twardą: dawnemi czasy robiono z niej tarcze, wysuszona bowiem staje się twardą jak deska. Wogóle zwierz więcej oryginalny i ciekawy niż ładny, brak pięknych rogów odejmuje mu znamię pięknej trofei myśliwskiej.
Trudno opisać dziką radość poczciwych Hindusów, gdyśmy zwierzę doszli; śmiejąc się do rozpuku, poczęli pokłony bić, to mnie, to leżącemu Nilgajowi, jakby mu dziękując, że z jego łaski obiecany »bakszysz« kilku rupii dostaną — dla nich to fortuna. Zaczęły się między nimi długie, dla mnie naturalnie niezrozumiałe dyskusye nad Nilgajem, zapewne co do rozdziału »bakszyszu« lub transportu zwierza do obozu; pokazało się bowiem, że moi towarzysze za wysokiej są kasty, by się zniżyć mogli do zaniesienia zwierza do obozu. Musiałem zostawić go pod strażą i z powrotem śpieszyć, by koolisów po niego wysłać. Wracając naszym śladem, spotkałem się bec à bec z dwoma szakalami, które zwietrzywszy widocznie farbę, jej tropem śpieszyły na ucztę, ciesząc się już zapewne ze smacznego kąska, którego zastać nie miały.

15-go marca. Nilgaja w nocy przyciągnęli; jemu to zapewne zawdzięczamy niezbyt miły koncert szakali, które tuż pod mym namiotem się zebrawszy, wyły całą noc
OBÓZ POD LHOPAL.
żałośnie, jakby skarżąc się, że im uszedł smaczny kąsek postrzelonego Nilgaja. Obóz zwijamy i posuwamy się dalej o mil 12 do miejscowości Lopal zwanej. Wysławszy w przeddzień ludzi na zwiady, mamy tam na dziś urządzone polowanie. Ruszamy wcześnie, bo droga daleka, 12 mil na wskroś przez dżunglę. W mizernej osadzie Hindusów, z kilkunastu lepianek złożonej, oczekiwał nas wysłany w wilią Mahmud Khan z całym sztabem krajowych szikarich. Już po tajemniczej minie Mahmuda, z którą nas przywitał, można było się dorozumieć, że coś niezwykłego ma do doniesienia. Jakoż okazuje się, że ogromny, jak oni mówią, niebywałych rozmiarów tygrys zadusił tejże nocy wystawionego na przynętę wołu i zaległ w pobliskiej kniei. Z bijącem sercem zachodzimy do miotu, każdy sobą zajęty, cicho, nikt słowa nie mówi. Mahmud był już przedtem z krajowcami się ułożył, jak knieję zająć i gdzie myśliwych rozstawić. Mnie stawiają pierwszego w konarach jakiejś akacyi indyjskiej, dalej Grant, trzeci doktor S. Padło zabitego wołu przede mną leżeć musi, gdyż sępy krążą mi nad głową i kilkanaście ich tuż obok mego drzewa się rozsiadło. Brzydkie ptaszyska siedzą nieruchome, nagie szyje od czasu do czasu wyciągając.

Naganka ruszyła, zaczęły się emocye długiego wyczekiwania, gdzie każdy zmysł naprężony, za najmniejszym szelestem oddech w piersi zamiera i serce młotem walić poczyna. Myśliwy tylko pojmie emocyą moję w podobnej chwili; czuje się ją, ale opisać jej ani określić niepodobna.
Naganka się zbliżała, wreszcie ludzie doszli: tygrysa nie było. Pobiegłem do miejsca, gdzie przynęta była wystawioną. Na halawce obok potoczka leżał wół na wznak wywrócony i do przednich łopatek pożarty. W karku miał jednę głęboką ranę od zębów a z wierzchu znaki olbrzymich pazurów; musiał go tygrys najprzód uderzeniem łapy wywrócić, zanim go zadusił. Powróz, na którym ofiara do drzewa była przywiązana, naprężony był silnie, widocznie tygrys starał się, zabiwszy wołu, oderwać go od drzewa i w głąb gąszczu zaciągnąć. Koci to zwyczaj i charakterystyczna cecha tygrysa i pantery, że zawsze chcą swą ofiarę zawlec jak najdalej od miejsca, gdzie ją ubiją. Powróz jednak nie puścił, tygrys dał za wygraną i na miejscu pożarł wołu.
Zajęliśmy obok drugą knieję, potem trzecią, równie bezskutecznie, tygrys się gdzieś ulotnił. Na doktora S. wyszedł w pierwszym miocie pyszny jeleń Sambur i stał przed nim przez chwilę na kroków 20; naturalnie, do niczego prócz do tygrysa, nie wolno było strzelać. W ostatnim miocie tygrysa się już nie spodziewano, klauzulę przeto pierwszego strzału zniesiono. Przy samym końcu, gdy ludzie tuż przy nas już byli, padł strzał z sąsiedniego stanowiska, poczem ujrzałem jakieś czerwonawe zwierzę, wielkości wilka, wymykające bokiem z miotu, za daleko jednak, bym mógł o strzale myśleć. Pokazało się, że dwa dzikie psy wyszły na doktora S., jednego z nich tenże szczęśliwym strzałem na sztych w łeb rozciągnął, drugiego widziałem uchodzącego.

Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się widzieć dzikiego psa (Cuon rutilans). W środkowych Indyach i u podnóża Himalajów pospolite to zwierzę, choć rzadko się na polowaniach spotkać a tem mniej ubić go zdarza. Żyją parami, czasami w liczne stada się zbijając i wtedy biada zwierzęciu, które się przed nie dostanie. Ni jeleń, ni dzik, ni niedźwiedź nawet nie jest wolny od napaści stada


DZIKI PIES (CUON RUTILANS).
dzikich psów. Polują milczkiem, niesłychanie szybko za tropem wybranej ofiary pędząc; przytaczają nawet autentyczne zdarzenie, że stado dzikich psów, tygrysa do ucieczki zmusiło, zabierając mu zaduszonego przezeń Sambura. Para dzikich psów jest w stanie najlepszy zwierzostan w danej miejscowości w krótkim czasie zniszczyć: część wyduszą, resztę rozpędzą i rozgonią. Zwierzę to, wielkości wilka przelatka, zupełnie do niego podobne, włos ma krótki, rudo-ceglasty, ogon czarny, dla nas stanowi ciekawą trofeę. Charakterystyczną cechą natury dzikiego psa jest to, że się nigdy nie udało choćby jednego oswoić, złapane bowiem, pozostają strasznie dzikie i szybko giną w niewoli.

Przed wieczorem Grant polecił w tem samem miejscu co wczoraj drugiego wołu na przynętę postawić.
16 marca. Gorący dzień w ścisłem i całem tego słowa znaczeniu. Nadedniem wpadł Hindus »schikari« z wiadomością, że tygrys znowu wołu zabił i pożarł. Przechodzący przypadkiem niedaleko od tego miejsca przed północą mieszkaniec pobliskiej osady, słyszał szamotanie się i ryk biednego bydlęcia. W przeciągu 36 godzin zatem tygrys drugiego wołu pożerał. Nielada apetyt! Zebrawszy ludzi ruszyliśmy do kniei i zajęli miot jak wczoraj, inaczej nas tylko rozstawiono: na wczorajszem stanowisku doktora S., tam gdzie był wyszedł Sambur, stanął Stefan, od czasu obozowego życia pierwszy raz biorąc udział w polowaniu, dotąd bowiem, gdy się obóz przesuwał, razem z nim zostawał. Obok niego, na najlepszem niby miejscu, mnie postawiono, dalej Granta i doktora.
W połowie miotu padł strzał ze stanowiska Stefana, potem szybko za nim drugi, po chwilce trzeci. »Zabił, trzecim dobija« — pomyślałem sobie, — nie śmiałem jednak złazić, gdyż regułą tygrysiego polowania jest, tak długo po strzale na drzewie wyczekać, dopóki albo strzelający nie da sygnału, że zwierza na miejscu położył, albo prowadzący polowanie pierwszy ze stanowiska nie zejdzie. Postanowienie to bardzo jest racyonalnem, gdyż może się zdarzyć, że tygrys postrzelony lub chybiony obłoży i w innem miejscu wytknie. Tymczasem Stefan nie dawał świstawką sygnału, że zabił, Grant jak posąg dalej stał na drzewie — należało czekać. Naganka w mig po strzale umilkła, na drzewa się schroniwszy, ponura cisza zaległa, nic prócz sępów nad padłem krążących. Przeszedł kwadrans, który wiekiem mi się wydał; paliła mię ciekawość dowiedzieć się, co się stało, nie mogłem zaś dojrzeć stanowiska Stefana drzewami zakrytego. Jeszcze kwadrans minął, wreszcie Grant się ruszył do złażenia. Nie czekając na niego podbiegłem do Stefana, by się nareszcie o wszystkiem wywiedzieć. Okazuje się, że ogromny tygrys wyszedł na niego stokiem pagórka na kroków 40 i stanął przed nim na połeć, ponieważ szedł miotem równolegle z linią strzelców. Stefan nie strzelił, myśląc, że tygrys może ku mnie się zwróci: po chwili tygrys obłożył i drugi raz wyszedł na niego, tym razem na sztych w małej kotlince naprzeciw jego stanowiska. Przypuścił go na 25 kroków i gdy tygrys, skręciwszy się nieco, łopatkę mu pokazał, strzelił do niego z ekspresa pierwszy raz. Tygrys zwrócił się na miejscu i chrapliwie mrucząc, postrzelony widocznie, powoli darł się pod pagórek; wtedy strzelił drugi raz, tygrys wylazłszy na szczyt wzgórka, przystanął i Stefan miał czas na nowo nabić i trzecią kulę mu posłać, poczem zwierz znikł w gąszczu. Cały epizod nie potrzebuje komentarza: ten strzela do grubego zwierza, kto ma szczęście, nie ten, którego na najlepszych miejscach stawiają, dosyć jednak, że tygrys był strzelony i zapewne ciężko ranny, gdyż nie byłby tak wolno drapał się pod górkę i przystawał. Przybiegł Mahmud Khan z trzema innymi żołnierzami i poczęły się narady co robić wypada. Mahmud i żołnierze obstawali koniecznie by posłać do Goony po słonia i czekać do jutra, my z Grantem nalegamy, by, bądźcobądź, piechotą iść za śladem. Na tem drugiem stanęło i pierwsza rzecz naturalnie zaczęliśmy od dokładnego obejrzenia miejsca strzału. Farbę odrazu znaleźliśmy po pierwszej kuli, instynkt mi też mówi, że tylko pierwsza kula w nim siedzi, następne zaś strzały chybione. Ustawiliśmy się rzędem: Grant, Stefan, ja i czterech żołnierzy, Mahmud prowadził. Żołnierze co parę kroków wyłażą na drzewa, czy się nie uda ujrzeć leżącego zwierza. Farby dosyć, ślad wciąż prowadzi pod górę stokiem pagórka; niebawem znaleźliśmy się u szczytu tegoż, przed nami stroma obcięta ściana granitu i w dole skalisty wertep gąszczem zarośnięty. Widzimy po farbie, że tygrys przyszedł do skalistej ściany, za wysoko mu się jednak do skoku na dół musiało wydawać, gdyż widocznie przystanął, w dół popatrzał i na prawo wzdłuż ściany się zwrócił. Ściana się nieznacznie zniżała; w jednem miejscu kilka głazów jak stopnie schodów w dół prowadziło, tu się wertep zwężał, tworząc załom w skalistej ścianie. To miejsce wybrał tygrys, by się na dół spuścić, widoczne bowiem były krople farby na kamiennych stopniach. Mahmud tu przystanął i położywszy się na brzuchu, starał się zajrzeć pod siebie, pod załom ściany. Uszło mi to jakoś i nie zważając na niego, chciałem za farbą w dół złazić. Jedną nogą byłem już na pierwszym stopniu w dół prowadzącym, gdy raptem uczułem, że mnie ktoś z tyłu silnym ruchem za pasek uchwycił i całą siłą w tył w górę szarpnął. W tejże chwili rozległ się piekielny, ochrypły, demoniczny ryk i straszliwa bestya o krok przede mną z załomu ściany jak piorun wyskoczyła w miejsce, dokąd właśnie chciałem schodzić i w tejże chwili napowrót w tył się zwróciwszy, znikła nam z oczu pomiędzy skałami w ciemnym i wąskim wertepie.
Cały epizod trwał mniej niż sekundę, i o strzale mowy być nie mogło; popatrzyliśmy tylko po sobie; jeden żołnierz, nie wiem dlaczego, leżał na ziemi, Grant był blady jak trup, ja sam nie wiedziałem w pierwszej chwili, co się stało i kto mnie tak à tempo w górę szarpnął.
Pokazało się, że Mahmud zaglądając pod załom ściany, spostrzegł wyglądający z pod skały łeb przyczajonego tygrysa, zerwał się jak mógł najśpieszniej i przytomnem uchwyceniem za pasek w tył mię porwał. Gdyby nie on, byłbym się zapewne znalazł w zębach tygrysa, który zaległ w wydrążeniu skały i słysząc nadchodzących ludzi, przyczaił się do skoku. Kałuża farby w miejscu gdzie leżał, dodała nam otuchy i pewności, że daleko chyba nie pójdzie. Tymczasem nowe dyskusye i wątpliwości co dalej robić. Nie było bezpiecznem iść za nim w dół wertepu, obłożyliśmy zatem kołem i wyszli w miejscu, gdzie wąwóz się kończył a zaczynała, ogromną na półtora łokcia wysoką trawą zarosła i rzadko drzewami pokryta równina. Po chwili natrafiliśmy na smugę świeżutkiej farby, tygrys nie został przeto w wertepie, tylko jest przed nami. Dalej iść za śladem farby w wysokiej trawie, gdzie na krok literalnie nic się grzed[1] sobą nie widzi, było, gdy teraz o tem pomyślę, prostem szaleństwem, lecz wówczas się o tem nie myślało i linią się znowu ustawiwszy, z palcem na cynglu, jak na kuropatwy na porywanego w owsie posuwaliśmy się naprzód. Nawiasem tu wspomnę, że niema na świecie większej emocyi w polowaniu, jak piechotą iść za takim postrzałkiem jak tygrys; chęć ujrzenia zwierza łączy się z uczuciem śmiertelnego niebezpieczeństwa. Za najmniejszym szelestem krew w żyłach się ścina, niema nerwów, choćby nie wiem jak zahartowanych, któreby w podobnej chwili potężnemu wzruszeniu były w stanie się oprzeć. O ile bowiem polowanie na tygrysa, jeżeli się zachowa przepisane środki ostrożności, nie jest wcale niebezpiecznem, o tyle w razie zaniedbania powyższych środków, na dziesięć wypadków, ośm tragicznie się kończy. Kardynalną zasadą jest »nie stać na ziemi, gdy tygrys w miocie i piechotą nie iść za postrzałkiem«; naturalnie — nulla reguła sine exceptione, — są wyjątki w jednym i drugim kierunku. Zdarzyć się może i niedalej jak w roku bieżącym się zdarzyło, że strzelony tygrys z drzewa ściągnął myśliwego i na miejscu go na śmierć zagryzł, z drugiej zaś strony, nie każdy tygrys się bezwarunkowo rzucać musi, gdy się piechotą za nim idzie, lecz w zasadzie tego ostatniego się robić nie powinno i żaden Anglik, kierujący naseryo polowaniem, nikomu z uczestników tego zrobić nie pozwoli. Dlatego też słoń jest koniecznym warunkiem do tygrysiego polowania i dla bezpieczeństwa i poprostu dlatego, że się z jego grzbietu dalej widzi i łatwo strzelić można, co piechotą w trawie, gąszczu lub skałach jest niemal niepodobnem.
W polowaniu piechotą nie pomoże ani pewna ręka, ani zimna krew; w zgarbionej postawie, zasłaniając oczy od kolczastych krzaków, jest się w gąszczu lub trawie niemal bezbronnym i na krok się przed sobą nie widzi, podczas gdy przyczajony tygrys słyszy zbliżającego się człowieka i nim tenże do strzału się złoży, już na nim siedzi i człowiek ginie w jego łapie, jak mysz w kocich pazurkach. Na słoniu inna sprawa: po pierwsze słoń opatrzony przez naturę znakomitym węchem, zwietrzy tygrysa o 10 kroków i myśliwemu trąbą go wskaże, po drugie, gdyby tygrys na słonia się rzucił, co się zresztą dość często trafia, nigdy prawie nie doskoczy do galeryjki, w której się siedzi i myśliwy ma czas i możność go dostrzelić. Inne za to niebezpieczeństwo grozi w polowaniu ze słonia, mianowicie jeżeli tenże niezupełnie wytresowany przestraszy się tygrysa i poniesie, co ma być straszniejszem od wszystkiego, gdyż pędzi wówczas ślepo przed siebie i roztrzaskuje głowę jeźdźców o pierwszy konar lub pień wznoszącego się po drodze drzewa. Tygrysie polowanie, to szeroki temat dla myśliwego, dużo się o tem w Indyach słyszy i tomy o tym przedmiocie możnaby spisać; Anglicy też tomy o tem wydają. Opisy te są znakomitemi podręcznikami dla amatora, który do Indyj w myśliwskich celach się udaje, pozwalam sobie do nich ciekawych odesłać, my zaś wróćmy do naszego tygrysa.

Doszliśmy po śladzie do małej rzeczułki. Nad brzegiem szeroka plama farby na kamieniu, widocznie zatrzymał się tu dłużej i wodę pił, może nawet w wodzie się tarzał, gdyż z drugiej strony farby nie widać. W tem nowy alarm: jeden z obławników, na drzewie siedzący, krzyczy przed nami, że widzi tygrysa, drapiącego się na przeciwległy skalisty pagórek, o kroków może 350.
MAHMUD KHAN I JEGO TOWARZYSZE.
Uniesieni wzruszeniem popełniliśmy tu wielki błąd, zamiast dalej trzymać się tropu, puściliśmy się na przełaj we wskazanym przez człowieka kierunku, lecz czy Hindus źle widział, czy my nie mogliśmy odszukać miejsca, lecz farby ani dopatrzeć. Wróciliśmy potem do rzeczki, starając się trzymać tropu, od rzeczki jednak jak nożem uciął, farby coraz mniej, wreszcie znikła kompletnie. Tymczasem słońce poczęło się zniżać, chcąc nie chcąc musieliśmy od dalszego szukania odstąpić i do obozu powracać. Sześć godzin byliśmy w ciągłym ruchu, na skwarze piekielnym. Nigdy podobnego zmęczenia, jak dnia tego nie czułem. Wysłaliśmy tegoż wieczora gońca do Goony, by natychmiast słonia nam wyprawiono.

17 marca. Raniutko byliśmy już w miejscu, gdzie ostatni raz wczoraj farbę widziano, lecz nie szło nam jakoś. Ludzie byli jakby niechętni, sam Mahmud opieszale prowadził, powtarzając ciągle, że musi być taki losu wyrok i fatum, że go nie dostaniemy. Znaleźliśmy wprawdzie o kilkaset kroków dalej parę kropel zaschłej farby, lecz na tem koniec. Przeszukaliśmy okoliczne pagórki, knieje i gąszcze — tygrysa ani śladu! Co prawda, szukanie to nie odbywa się zbyt gruntownie; omija się najgęstsze miejsca, wertepy i jaskinie, ludzie formalnie się boją: nie pomogły ani bakszysze, ani obietnice wielkich nagród, z niczem powróciliśmy do domu. Pod wieczór słoń z Goony przyciągnął: stary Ramdullah, 80 lat liczący; ma być wytrawnym myśliwskim słoniem, chociaż nieco wolny. Jutro z jego pomocą dalej mamy szukać. Grant i ja wzięliśmy sobie do serca tego tygrysa; postanowiliśmy odnaleść go i nie opuszczać placu, dopóki wszelkich sposobów nie wyczerpiemy. Nie ulega wątpliwości, że tygrys ciężko ranny: świadczy o tem, prócz farby, okoliczność, że zaległ pierwszy raz niedalej dwustu kroków od miejsca strzału. Z tego co Stefan mówi, kulę powinien mieć w przodzie, może nisko w łopatce.
18 marca. Dalszy ciąg wczorajszych poszukiwań, z tą tylko różnicą, że dzisiaj na słoniu jedziemy. Grant i ja w »howda« czyli wieżyczce na jego grzbiecie przypiętej, krajowy szikari z tyłu, by nam drogę wskazywać, naturalnie prócz tego kornak, który na głowie siedzi i słoniem kieruje. Systematycznie, krok za krokiem przeszukujemy każdy gąszcz, każdy wertep w okolicznych kniejach i wzgórkach. Rozpaczliwe nic — tygrys jakby w wodę wpadł.
Mam za to sposobność pierwszy raz na myśliwskim słoniu jadąc, podziwiać jego zręczność i rozum, ludzki niemal spryt, gdy w gąszczu toruje drogę dla siebie i wysokiej na nim »howdy«. Drzewa i grube konary łamie, albo trąbą je skręcając, albo gdy drzewo zbyt grube, opiera się o nie czołem i w ten sposób druzgocze je jak zapałkę, lub też nakoniec nogą je do ziemi przygniata. Wspinając się na strome pagórki i urwiste skały, ostrożnie naprzód nogą próbuje. Jeźdźcy nieraz dziwaczne pozycye na grzbiecie jego przybierać muszą a rzucani to w tył to naprzód, do sztuki ekwilibrystycznej się uciekają, aby z howdy nie wylecieć.

W południe odpoczęliśmy nieco, by dać folgę słoniowi i sobie, wtem jeden z żołnierzy, którzy opodal rezultatu naszych poszukiwań mieli oczekiwać, przybiegł z oznajmieniem, że przypadkiem spostrzegł na drodze parę kropel farby zaschłej, lecz świeższej, niż z pierwszego dnia, gdy tygrys był strzelony. Pośpieszyliśmy w to miejsce, rzeczywiście parę kropel farby czerniało na kamieniu. Lecz
RAMDULLAH W KĄPIELI.
co dalej? dokąd dalej poszedł? Napróżno kilku nas, koła zakreślając, każdy kamyczek, każdą niemal trawkę obejrzało, nie było sposobu więcej farby odnaleść. Dżungla tu otwarta jak step niemal, w oddali o paręset kroków czerniał gąszczyk niewielki, jakby klomb krzaków mimozy i jaśminu. Należało i tam poszukać, wsiadłszy więc na słonia, zwróciliśmy go w to miejsce. Zaledwo stary Ramdullah wlazł w krzaki, wydał krzykliwy, śmiesznie cienki, jak na takiego kolosa, głos — »słoń przemówił« — jak mówią Anglicy. Porwaliśmy się do sztućców, Ramdullah parę kroków się posunął, lecz jakby niechętnie i nerwowo kroczył, trąbę zwinąwszy w kółko i do góry ją podciągnąwszy — wszystko oznaki nieomylne, że tygrysa wietrzy. Mieliśmy chwilę straszliwej emocyi, gdy słoń nagle trąbę spuścił, wyprężył i przed siebie wskazał, gdzie pod krzakiem mimozy, trawa była zbita, jakby jaki zwierz wielki tam był leżał. Zauważyliśmy sobie to miejsce i dalej cały gąszczyk przetratowali. Ramdullah ciągle dawał oznaki niepokoju, lecz tygrysa już nie było. Powróciliśmy nazad do miejsca, gdzie trawa była zbitą i tu zsiedliśmy ze słonia, by dokładnie miejsce obejrzeć. Kałuża ciemnej zaschniętej farby i sporo rudych włosów na kolczastych liściach mimozy, wskazywały jasno, że ranny tygrys tu leżał; farba z wierzchu zaschnięta, z pod spodu była jeszcze wilgotną, musiał tu albo noc przebyć, albo może do samego południa przeleżał i niewięcej jak parę godzin przed naszem przybyciem ruszył. Naokoło nigdzie farby nie było, rana musiała zaschnąć, farby więcej nie puszczając. Gdzie dalej się podział — niewiadomo; mógł gdziebądź w trawie zalegnąć lub wyzdrowieć i wynieść się zupełnie. Zapadający zmrok zmusił nas do odwrotu, powracaliśmy nie bez nadziei i otuchy, że odnalazłszy szczęśliwym trafem nowy ślad zwierza, jutro może na niego samego trafimy.

19 marca. Piąty dzień stracony za tym nieszczęsnym tygrysem; od miejsca, gdzie leżał pod krzakiem mimozy, wzdłuż i wszerz przedrabowaliśmy na słoniu całą okolicę, Mahmud z żołnierzami obszedł wszystkie potoczki i strumyki, spodziewając się, że w ich pobliżu może tygrys zaległ, niestety — nic!
Nadzieje nasze podniecone wczorajszem odnalezieniem świeżej farby, poczęły z każdą upływającą godziną słabnąć, wreszcie musieliśmy dać za wygraną i skapitulować. Albo tygrys wlazł do jaskini, zkąd go, choćby tam zginął, ludzka siła już nie dostanie, albo wylizał się z rany i wyniósł światami. To ostatnie bardzo jest prawdopodobne; kulę, jak odrazu przeczuwałem, musiał dostać nisko w łopatkę, nie odniósłszy śmiertelnego płuc obrażenia. Może i Anglicy mają racyą, utrzymując, że kal. 500 ze średnim nabojem prochu za słaby, dosyć, że tygrys zginął i przepadł bez wieści.
Tak się, niefortunnie niestety, skończyła tygrysia epopeja. Straciliśmy pięć dni za nim i wyłącznie za nim tylko śledząc; niejeden, czytając te notatki, powie, że najskuteczniej byłoby w podobnym wypadku, miot po miocie zajmować i w ten sposób postrzałka szukać jak dzika lub jelenia. Kilkakrotnie o tem Grantowi wspomniałem, lecz ani on nie mógł tego wziąć na siebie, ani zresztą ludzieby nic poszli. W razie wypadku odpowiedzialność ciąży na myśliwych, którzy dla swej przyjemności, ludzi na śmiertelne niebezpieczeństwo wystawiać nie są w prawie. Pułkownik Gerard, któremu opowiadając całe przejście, o możliwości użycia naganki za postrzelonym tygrysem wspomniałem, aż skoczył z oburzenia: »Samemu można robić, co się podoba, — odrzekł — lecz niewolno bezbronnych ludzi dla sportu na śmierć narażać«. Chwalebna zasada, którą z ust niejednego anglo-indyjskiego myśliwego słyszałem. Prócz humanitarnej racyi, konieczność takiego postępowania z krajowcami wynika również i z praktycznego powodu, mianowicie dlatego, że krajowcy raz nieszczęśliwym wypadkiem jednego ze swoich zrażeni, drugi raz w tej miejscowości nietylko do obławy nie pójdą i swego współudziału odmówią, lecz nadto z umysłu polowanie psuć będą, by »Sahib« znowu ich na śmierć nie narażał.
Naturalnie mówię tu o zasadzie; nieraz inaczej się zdarza i jak już raz wspomniałem, rzadko mija sezon tygrysiego polowania, by kilku krajowców nie padło ofiarą postrzelonej bestyi. W takich razach chodzi głównie o to, by nieszczęśliwy wypadek nie był bezpośrednim wynikiem zaniedbania danego środka ostrożności ze strony myśliwego, poza tem ustaje wina i odpowiedzialność.
Zmęczeni, zziajani i upadli na duchu powróciliśmy do obozu. Fatalny pech nas prześladuje! Z obawy, by tygrysa strzałem nie spłoszyć, puściliśmy w tych kilku dniach całą moc zwierzyny bez strzału; niedalej jak dzisiaj, gdy zlazłszy ze słonia, spoczywaliśmy w południe w cieniu akacyi, dwie czarne antylopy, jedyne okazy tego zwierza, jakie w okolicach Goony widziałem, przeszły stępa koło nas, ciągnąc do wody, o jakie 40 kroków. Siedząc na słoniu, mogłem był również zabić Sambura; jeleń zobaczywszy słonia, stanął przez sekundę jak wryty, osłupiawszy na widok czarnego kolosu, miałem przeto sposobność łatwego strzału.
Od trzech dni temperatura znacznie podskoczyła; dotąd mieliśmy w dzień upały wielkie, lecz znośne, ranki i wieczory stosunkowo niemal chłodne, noce wręcz zimne, tak, że śpiąc pod namiotem, kołdry potrzebowałem. Od paru dni zato, nietylko że w dzień żywy ogień z nieba idzie, lecz w nocy gorąco dokucza; w namiocie w dzień 30° R. termometr wskazuje, nocą spada na 26—28 R. »Hot season« (gorący sezon) na dobre się rozpoczął. Ciągłość i równość upału, bez chwili orzeźwiającego chłodu, jest jedną z przykrych stron indyjskiego klimatu o tej porze roku. W nocy szczególnie gorąco dokucza; nieraz doświadczyłem, że mniej się odczuje chociażby większe gorąco w dzień, gdy się jest w ciągłym ruchu, niż mniej upalną, lecz duszną atmosferę w nocy.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przed.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Mikołaj Potocki.