Notatki myśliwskie z Indyi/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Mikołaj Potocki
Tytuł Notatki myśliwskie z Indyi
Wydawca Józef Mikołaj Potocki
Data wyd. 1891
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron










ROZDZIAŁ III.



1 marca.

Z prawdziwą rozkoszą przebudziłem się dziś rano w obszernym i chłodnym pokoju pięknej willi naszego gospodarza, a sama myśl, że przez kilka tygodni nie zobaczę brudnych hoteli i brudniejszych jeszcze wagonów kolejowych, które dotychczas były ciągle naszem mieszkaniem w Indyach — sama ta myśl radością serce napawa. Doktór S. mieszka pod namiotem w ogrodzie obok domu, w cieniu drzew rozpiętym. Cały ranek zajęty przygotowaniami do dalekiej drogi do Goony, dokąd pojutrze mamy podążyć. Na jutro przygotowane polowanie na antylopy.
Długa to droga do Goony, 140 mil angielskich, czyli około 210 wiorst (mila angielska równa się około 1½ wiorsty). Do pierwszego etapu dostawia nas major Barr końmi Maharadży.
Gwalior jest stołecznem miastem niezależnego państewka i rezydencyą gwaliorskiego Maharadży. Obecny władca liczy 13 lat. Major Barr pełni czynności angielskiego rezydenta, czyli przedstawiciela rządu królowej.
Dziś wieczorem wyprawiam z bagażami Majkla, tak zwaną pocztą wielbłądzią, na którą się na pierwszej stacyi mamy przesiąść. Oryginalny to i niezbyt lekki zaprząg, ta poczta wielbłądzia — jestto rodzaj bryki ogromnych rozmiarów, mniejwięcej tego kształtu, co wozy używane po wielkich miastach do przewożenia mebli, bez resorów naturalnie. Do bryki tej, na dwa piętra przedzielonej i pokrytej słomianym dachem, założona para wielkich, jednogarbnych wielbłądów. Na wierzchniem piętrze rozkładają się — bo siedzieć niema na czem, chyba w kuczki — pasażerowie, do dolnego pakują kufry i manatki. Zwykły to sposób jazdy w całych Indyach środkowych; powóz końmi zaprzągnięty, należy do rzadkości, którą tylko na dworze księcia lub u wysokich urzędników spotkać można. Dwa takie wozy są nam potrzebne, bo bagażów dużo i na jednę parę wielbłądów byłoby zaciężko. Tym zaprzęgiem mamy trzy czwarte drogi do Goony odbyć. Radzą nam podróżować w nocy, gdyż wielbłąd w nocnym chłodzie szybciej i raźniej się posuwa i w godzinę do 5 mil przebywa, gdy w dziennym upale zaledwie na 3 mile chodu na godzinę liczyć można.
Gospodarz nasz i jego małżonka tacy uprzejmi, i tak mi na każdym kroku pomódz i wszystko ułatwić się starają, że doprawdy każdego zadziwić to może, a conajmniej, nauczyć prawdziwej gościnności.
Prawdziwą niespodziankę zgotował mi nasz poczciwy gospodarz po południu, dając mi sposobność przyjrzenia się widowisku, jakiego już chyba nigdy nie zobaczę. W paradnym ekwipażu zawiózł doktora i mnie do rezydencyi Maharadży, pałacu wielkich rozmiarów w włoskim stylu, przez włoskiego budowniczego na początku bieżącego wieku wzniesionego. Przed pałacem na ogromnym placu zielonej murawy rozstawiony był cały dwór indyjskiego książątka. Około dwustu arabskich bachmatów, w pysznych, bogatych rzędach, trzymanych przez pachołków w czerwonych liberyach, tworzyło jakby szpaler przy drodze wiodącej do głównego zajazdu.
Przed frontem pałacu z jednej strony stał szereg sześciudziesięciu słoni, w czerwonych złotolitych kapach, ze złotemi pierścieniami i gałkami na kłach, z drugiej złociste palankiny, wołami o złoconych rogach i wielbłądami zaprzągnięte, w środku oddział przybocznej gwardyi Maharadży, w dziwacznych mundurach, który przyjął nas biciem w bębny i muzyką piszczałek, prezentując broń przed angielskim rezydentem. Sokolnicy z sokołami na ręku, tłum różnobarwny służby dopełniał tego malowniczego obrazu, na widok którego, myśl o kilka wieków wstecz się cofała.
Po obejrzeniu pałacu, który z europejska urządzony, nic szczególnego nie zawiera, udaliśmy się do ogrodu, gdzie Maharadża miał nam udzielić audyencyi. Trzynastoletni władca siedział na złocistem krześle pod jedwabnym baldachimem, w otoczeniu swych ministrów i dworaków. Zgraja służby stała za nim, trzymając parasole od słońca nad jego głową, wachlując go i muchy odpędzając. Wstał na nasze spotkanie, uprzejmie podaniem ręki powitał i koło siebie usiąść zaprosił. Ładny chłopiec, z czarnemi jak węgiel oczyma, o śniadej cerze, rosły na swój wiek i nieco już podżyły, zmieszał się z początku widocznie i nie wiedział jak rozmowę zacząć. Szybko się jednak oswoił i dobrą angielszczyzną począł mnie w zabawny sposób krótkiemi, urywanemi pytaniami zarzucać: jak się nazywam, zkąd jestem i t. d. Doktór S. szczególnie go zajął, gdy się dowiedział, że tenże po angielsku nie mówi; nie mogło mu się widocznie w głowie pomieścić, że są na świecie biali ludzie nie-Anglicy. Ubrany był w białą, muszlinową suknią, z czerwonym zawojem na głowie, na szyi miał kilka skręconych rzędów pereł, wielkości laskowych orzechów. Po chwili nas pożegnał, zalecając uprzejmie, byśmy cały jego dwór i resztę pałaców zwiedzili. Tych ostatnich, w parku rozrzuconych jest kilka, jeden szczególnie, w czysto hindustańskim stylu, z dziwacznem urządzeniem i rozkładem pokoi, zawiera skarby ciekawych zabytków malowideł i rzeźb dla amatora hindustańskiej sztuki i historyi. W środku parku mały zwierzyniec, z oswojonemi jeleniami i antylopami, tygrys w żelaznej klatce i wolno chodzący nosorożec dopełniają całości dworu indyjskiego księcia.
Młodziutki ten władca, wstąpiwszy po śmierci ojca na tron swych przodków, panuje nad obszernym krajem, de jure niezależnie od Anglii; obecnie podczas jego małoletności, rejencya, z ministrów złożona, sprawuje rządy kraju. Bliżej się stosunkom przypatrzywszy, widzi się tu, jak zgrabnie i rozumnie Anglicy swą politykę prowadzą. Wychowaniem chłopca trudnią się wyłącznie angielscy nauczyciele, wszystkie ważniejsze i większe posady zajmują angielscy urzędnicy, wojskowi i cywilni, prawdziwym rządcą kraju jest major Barr, nasz gospodarz, który całą władzę w swem ręku dzierży; jego słowo, to rozkaz, przed którym się cały dwór Maharadży pochyla.
Podziwiać trzeba politykę Anglików, którzy do tego stanu rzeczy w tak olbrzymim, różnoplemiennym jak Indye kraju, wszędzie doprowadzić zdołali. System ich, to bezwzględna potęga silniejszego nad słabszym, system strachu, kary i grozy, lecz tylko tam, gdzie chodzi o utrzymanie porządku w administracyi lub o zachowanie powagi angielskiego rządu; zresztą, co do języka, religii i zwyczajów krajowców, pozostawiają tymże wolność zupełną.
Nieraz w Europie słyszy się zdanie, — dość ogólnie zresztą rozpowszechnione — że »w Indyach miliony krajowej ludności jęczą w ohydnej niewoli pod straszliwem jarzmem zachodniego zdobywcy«. Mylne to wręcz zdanie, szczególnie gdy mowa o »milionach« ludności, dla tej bowiem, to jest dla właściwego ludu Hindustanu, era spokoju, wolności i bezpieczeństwa życia i mienia, zawitała dopiero od chwili utrwalenia w Indyach angielskiego rządu, który krusząc potęgę krajowych władców, położył tamę ich samowładztwu i krwawym bezprawiom, których się w ciągu długich wieków względem swych poddanych dopuszczali.
Na zmianie sposobu rządzenia stracili książęta, straciła wyższa warstwa Bohadorów, Nawabów i tym podobnych władyków, lecz bezwarunkowo zyskał lud.
O »jarzmie« niema mowy — jest rząd twardy, żelazny niemal, lecz prawy i sprawiedliwy, w wielu rzeczach, naprzykład co do wolności prasy, dziwnie nawet liberalny. Ogólny stan rzeczy w Indyach, co do porządku administracyi, rozszerzenia oświaty, rozwoju ekonomicznych stosunków i dobrobytu krajowego, dowodzi jasno, co zdziałać są w stanie ludzie nieugiętej energii i żelaznej woli, którzy wiedzą czego chcą i prosto dążą do celu. Niewątpliwie w całej angielskiej potędze w Indyach dużo jest powierzchowności, dużo sztucznych fikcyj i wiele braków w ich postępowaniu ze wschodniemi ludami, to też po dworach Maharadżów i między wyższemi warstwami muzułmańskiej ludności nurtuje pewien prąd niezadowolenia i daje się zauważyć chęć zmiany, lecz w jakim kierunku tej zmiany dokonać należy, tego sami malkontenci określić nie są w stanie. Anglicy — jak się ktoś wyraził — płyną w Indyach pod wodę. Czy się ich system utrzyma, czy się pływak à la longue nie zmęczy lub kiedyś nie spotka z drugim, który z wodą przypłynie i co wtedy z tego spotkania wyniknie, oto trudne pytanie, które jedynie przyszłość rozwiązać potrafi, a w każdym razie nie należy do zakresu skromnych notatek myśliwego.
Wieczorem zgromadziła się na obiedzie u majora cała — nieliczna zresztą — kolonia angielska Gwalioru, przeważnie oficerowie, pełniący rozmaite funkcye urzędowe przy dworze Maharadży. Jeden z nich Captain Masters szczególnie mnie zajął, gdyż przebywszy w Goonie długie lata, znał doskonale tamtejsze stosunki łowieckie. Potwierdził mi niestety to, co już przedtem wiedziałem, że grubej zwierzyny tam niewiele i tygrysów coraz mniej. Pułkownika Gerarda chwalą wszyscy, jako znakomitego myśliwego, prawdziwą powagę w łowieckim świecie Indyj.
2-go marca. Ciemna noc jeszcze była, gdy zajechali po mnie dwaj oficerowie, z którymi w wilią się zaznajomiłem, mający zabrać mnie na antylopy. Z niemałą ciekawością jechałem na to pierwsze w Indyach polowanie. Po godzinie jazdy słońce weszło, odkrywając niezwykły krajobraz. Jak daleko okiem sięgnąć, z obu stron drogi równina, żółtą, spaloną, wysoką trawą pokryta, gdzieniegdzie naga jak step chersoński, czasem karłowatem krzewiem porosła. Ulubione to miejsca wypasu indyjskiej antylopy (Antilope cervicapra, po angielsku black-buck). Zwyczajna to zwierzyna w Indyach, zamieszkująca przeważnie rozległe równiny w środkowej części półwyspu.
Niebawem ujrzeliśmy kilka sztuk pasących się o kilkaset kroków od drogi. Rozdzieliliśmy się na dwie partye: obaj oficerowie poszli w jednę stronę, ja zaś z przydanym mi »schikarim«, (»schikari« po hindustańsku oznacza myśliwy, to co u nas »chłop myśliwy«), który konno mi towarzyszył, drugą stronę zająłem. Poluje się w ten sposób, że schikary konno antylopy okrąża i stara się je podjechać, zakrywając myśliwego, który trzymając się puśliska, za koniem postępuje; ostrożny bowiem zwierz, mniej na konia, niż na człowieka piechotą idącego, zwraca uwagę. Ledwo uszliśmy kilkaset kroków, step przed nami jakby ożył. Wszędzie, gdzie okiem rzucić, stada antylop po kilka i kilkanaście sztuk; niektóre spoczywają jeszcze w wysokiej trawie, z której wystają jak świdry, rogi kozłów.
Kozły ślicznie ubarwione, czarne z białemi brzuchami, łanie rudawe, do danielic podobne. Im kozioł starszy, tem sierść ma czarniejszą. Kozły pasą się zwykle pojedyńczo lub po kilka razem, otoczone woddali stadem łań, czujnych małżonek, które zbliżające się niebezpieczeństwo wypatrują i pierwsze dają hasło do odwrotu.
Śliczny to widok, gdy stado antylop poczyna uciekać: najprzód jedna, potem druga, trzecia, wreszcie wszystkie, skaczą pionowo w górę ogromnemi susami, nieprawdopodobnie wysoko, jakby potężną sprężyną podrzucane, potem przechodzą w wolny galop, wreszcie w szalony pęd i w dzikim nieładzie znikają z oczu. Mimo mnogiej liczby sztuk, które się widzi, podejść je na możliwą do strzału odległość niełatwo, szczególnie w miejscowościach, gdzie często na nie polują.

Do pierwszych trzech kozłów — do łań bowiem się nie strzela — chybiłem na czysto: na niezmiernej równinie, w gorejącym blasku palącego słońca, każdy przedmiot tak ostro i wyraźnie się na widnokręgu rysuje, że dystans 150—200 kroków wygląda na 80; strzelałem daleko, i miałem nowy ekspres pierwszy raz w ręku, do tego chodzenie w wysokich, około nóg okręcających się trawach, pomiędzy dziurami w ziemi od gorąca pękającej, ogromnie jest męczące. Szłapak mego »schikara« przyzwyczajony do podobnych spacerów, szybko się posuwał, musiałem trzymając się puśliska, kłusem biedz, by mu kroku dotrzymać. Było już blisko południa, słońce paliło niemiłosiernie; niezbyt rad z tego początku, zziajany i spocony myślałem o powrocie, gdy ujrzeliśmy na odkrytem zupełnie miejscu pojedyńczo pasącego się kozła. Ślicznie wyglądał, czarny, aż lśniący prawie, wysokie rogi szkliły się w promieniach słońca, jakby z metalu. Zaczęliśmy go okrążać, zpoczątku szerokie zataczając koła, potem coraz je zwężając, mniejwięcej w ten sposób, jak się lisa sankami podjeżdża. Musiały mu się nasze ewolucye dziwnemi wydawać, nie spuszczał nas bowiem z oka, a chociaż nie uciekał, zwolna lecz ciągle się przed nami posuwał. Musieliśmy zamiast zwężać, szybko coraz szersze koła zataczać, by mu drogę zastąpić. Nie wiem jaką przestrzeń w ten sposób, do konia przytulony, przebiegłem; pot lał się ze mnie strumieniami, czułem, że już daleko nie ujdę. Wreszcie przecięliśmy mu drogę; kozioł zwolna, z podniesioną głową, ku nam się posuwał. Raptem, o jakie 120 kroków, czy mnie za koniem zoczył, czy odblask lufy go przestraszył, zwrócił się nagle i począł zmykać, tym razem na dobre. Na los szczęścia prawie strzeliłem.... Rulował w ogniu, dostawszy kulę w łeb, poza słucha — strzał więcej szczęśliwy niż zręczny. Piękna była sztuka; z radością pośpieszyłem by oglądnąć zdobycz, którą przywołani coolis


CZARNY KOZIOŁ (ANTILOPA CERVICAPRA).
(tragarze, najniższa kasta Hindusów) wzięli na barki do naznaczonego miejsca, gdzie mieliśmy około południa się spotkać. Tu zastałem już mych towarzyszów, którzy też jednego kozła przynieśli. W »bungalowie«, czyli domku zajezdnym, czekało nas mile widziane śniadanie, poczem parugodzinna siesta i około 4-ej ruszyliśmy znowu, każdy w swoję stronę, lecz w inne miejsca niż rano i nie piechotą, lecz w dwukołowych, chrustem zakrytych i wołami zaprzągniętych wozach. Łatwiejszy to sposób polowania, w każdym razie mniej męczący, a przytem i zwierzę łatwiej można podjechać niż podejść. Po południu jeszcze więcej sztuk widziałem niż rano; w jednem stadzie może sztuk — samych kozłów, kupką woddali się pasących — ze dwanaście. Udało mi się jeszcze dwa rozciągnąć, z których jeden z niezwykle dużemi rogami. Śliczna to myśliwska trofea — rogi czasem 24 cali długości dochodzą.

Gdy podjeżdżałem jednego, dwa wilki mignęło mi się w zaroślach, lecz tak szybko znikły w wysokiej trawie, że strzelić nie zdołałem. Oficerowie też dwa kozły ubili, tak, że sześć sztuk mieliśmy na rozkładzie. Wracając, zabiłem z wózka lisa indyjskiego (Vulpes bengalensis), o połowę mniejszy niż nasz lis, szary jak zając.
Taki był rezultat pierwszego dnia mego polowania w Indyach.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Mikołaj Potocki.