Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix/Peyotl

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Towarzystwa Polskiej Macierzy Szkolnej
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



PEYOTL

TERAZ czeka mnie zadanie specjalnie trudne: nie być fałszywie zrozumianym, co przy wyjątkowem stanowisku, które muszę zająć w stosunku do peyotlu, jest bardzo możliwe. Mogę być posądzonym o to, że odsądziwszy od czci i wiary trzy wyżej opisane jady, chcę udowodnić, że jedynie godnym używania jest właśnie ten czwarty i że uratowałem się od trzech nałogów przy pomocy oddania się innemu. Ludzie są bardzo sceptyczni na ten temat i poniekąd mają rację. Kiedy przy pomocy peyotlu przestałem zupełnie pić na czas dłuższy (około 1 ½ roku), a wogóle nie wróciłem już przed definitywnem wyrzeczeniem się alkoholu i innych trucizn, których przeważnie dla eksperymentów rysunkowych sporadycznie używałem (eukodal, harmina, czyli syntetyczna banisteryna Mercka, lub tak zwane ya-yôo, eter i meskalina (syntetycznie otrzymany jeden z pięciu składników peyotlu), do dawek alkoholu, których używałem przedtem. Otóż w tym okresie spotykałem się często z następującemi powiedzeniami, w których zawierała się wątpliwość w zaprzestanie picia i innych procederów, o których nałogowość byłem najniesłuszniej posądzany: a więc mówiono mi: „oto wyrzekłeś się picia, aby wpaść w nałogowy peyotlizm”, albo: „ho, ho, więc to tak: z deszczu pod rynnę” i t. p., i t. p. Otóż przedewszystkiem: niema prawie na świecie całym nałogowych peyotlistów. Są podobno w Meksyku nieliczne, wyjątkowo zdegenerowane indywidua, które żują stale tak zwane „mescal-buttons”, czyli kawałki suszonego peyotlu. Są to ostatnie wyrzutki z pośród ginących niestety szczepów czerwonej rasy, bardzo nieliczne i widocznie tak do upadku predestynowane, że nawet peyotl, do którego przyzwyczajenie się jest niesłychanie trudnem, uczynić mogły swoim nałogiem.
Nie będę tu powtarzał rzeczy, które każdy znaleźć może w specjalnej literaturze naukowej, zaczynając od dzieła dr. Alexandra Rouhier „Peyotl, la plante qui fait les yeux émervéillés”, aż do ostatnich badań prof. Kurta Beringera nad syntetyczną meskaliną Merck’a pod tytułem „Meskalinrausch”. Opowiem tylko o moich osobistych doświadczeniach z peyotlem, który uważam za absolutnie nieszkodliwy przy sporadycznem używaniu, a dający, poza niebywałemi wizjami wzrokowemi, tak głębokie wejrzenie w ukryte pokłady psychiki i tak zniechęcający do wszelkich innych narkotyków, a przedewszystkiem do alkoholu, że na tle prawie absolutnej niemożności przyzwyczajenia się doń, powinien być używany we wszystkich sanatorjach, gdzie leczą wszelakiego rodzaju nałogowców. Zaznaczę tylko, na dowód niemożności przyzwyczajenia się do peyotlu, że indjanie meksykańscy używający tej rośliny, czczonej przez nich jako Bóstwo Światła, od tysięcy lat, nie zażywają jej inaczej, jak w czasie religijnych uroczystości, które razem ze zbiorem kaktusa w pustyni — wyprawa przeciąga się czasem do paru tygodni — trwają niecałe dwa miesiące, przyczem nie można na jej czcicielach stwierdzić jakichkolwiek skutków szkodliwych, jak to ma miejsce np. u peruańskich czcicieli kokki, której żucie wywołuje zupełnie regularny kokainizm i tak moralną, jak i fizyczną degenerację.
Oczywiście, od czasu kiedy posłyszałem o peyotlu i wizjach, które wywołuje, marzeniem mojem było sprobowanie cudownego drogu. Niestety uważany był w Europie za rzadkość tak wielką, że nigdy nie miałem nadziei dostąpienia tej łaski. Opowiadanie o wizjach uważałem oczywiście za przesadzone jak każdy, który nie mając pojęcia o peyotlu, słucha nawet tego, który osobiście przeżył nieporównaną chwilę oglądania na własne oczy innego, niewspółmiernego z naszą rzeczywistością świata, z niedowierzaniem, a nawet z posądzaniem na dnie już nie o przesadę, ale poprostu o blagę. Dodać należy, że o „umoralniającem“ działaniu „świętej“ (w każdym razie dla indjan) rośliny nie wiedziałem nic i nic, poza broszurką „Czciciele św. kaktusa“, o niej nie czytałem. Wszystko, co nastąpiło było piekielną wprost niespodzianką.
Dostałem maksymalną dawkę peyotlu: 7 piguł wielkości grochu, zupełnie nieoczekiwanie od p. Prospera Szmurły, za co do końca życia będę miał dla niego niczem nie dającą się wyrazić wdzięczność. A trzeba dodać, że był to oryginalny peyotl meksykański, pochodzący z niewielkiego zapasu dr. Osty, Prezesa Międzynarodowego Towarzystwa dla Badań Metapsychicznych. Preparaty które dostawałem następnie od dr. Rouhier, wydobyte z kaktusów, hodowanych zdaje się na Côte d’Azur, nie dorównują mu co do zdolności wywoływania wizji, a przewyższają znacznie co do skutków ujemnych. Z powodu pewnych zajęć nie mogłem zażyć tajemniczych pigułek tego samego dnia i przeżyłem 24 godziny w naprężeniu nerwowem, graniczącem z gorączką, tembardziej, że p. Szmurło opowiedział mi pobieżnie o swoich wizjach, nie zachwalając ich jednak zbytnio. Ale nawet jego opowiadania uważałem za lekką „koloryzację“. Znane są przesadzone opowiadania o snach u ludzi, nie mających nic wspólnego z rzeczywistą blagą — przyparci do muru odwołują czasami wiele znaczących szczegółów. Ale sen to dla niektórych coś, nic wspólnego nie mającego z rzeczywistością życia. Inaczej twierdzi Freud, dla którego nawet zmiany czynione w snach przez opowiadającego, są wyrazem istotnych stosunków panujących w warstwach podświadomych. Twierdzę, że to samo stosuje się do wizji peyotlowych, które ukazać mogą człowiekowi to, co sam przed sobą starannie ukryć się stara. Opiszę wizje z maksymalną dokładnością, a zamiast deformować odpowiednio rzeczy zbyt osobiste, opuszczę je zupełnie.
Pierwszą dawkę, 2 pigułki, zażyłem o godzinie 6-tej wieczorem. Ponieważ nic nie czytałem o objawach wywołanych działaniem peyotlu, miałem zupełnie czysty obraz całego przebiegu zjawiska, bez najmniejszej autosugestji. Około pół godziny po pierwszej dawce, tuż przed zażyciem następnej, doznałem uczucia lekkiego podniecenia — coś jakby po dwóch kieliszkach wódki, albo po małej dozie kokainy. Uważałem to podniecenie za zdenerwowanie wskutek oczekiwania mających nadejść wizji. Okazało się później, że był to już objaw peyotlowy. Przez cały czas męczyła mnie obawa przed torsjami, — bałem się utracić drogocenny preparat, zanim zdąży wessać się w krew. Na szczęście tak się nie stało. Mogę powiedzieć, że siłą woli pokonałem nudności, ze strachu przed zmarnowaniem jedynej, ostatniej dawki peyotlu, na którą zupełnie przypadkowo natrafiłem. Pozasłaniałem szczelnie okna, ponieważ światło zaczęło mnie zlekka razić i przechadzałem się po pokoju, odczuwając przyjemne ogłupienie i lekkość. Zmęczenie po trzech seansach portretowych zniknęło zupełnie. O godz. 6.50 zażywam 3-cią dawkę i kładę się na łóżku z obawy przed torsjami. Samopoczucie dziwne. Bez rezultatu oczekuję na wizje i z nudów, nie mając istotnej potrzeby, zapalam papierosa. Ale po paru pociągnięciach rzucam go ze wstrętem. Od tej chwili aż do 5-ej popołudniu następnego dnia nie paliłem bez żadnego wysiłku, odczuwając obrzydzenie i pogardę dla papierosów. O 7-ej 20 wstałem już z pewnym trudem i zażyłem ostatnią, siódmą pigułkę. Bezwład i zniechęcenie. Puls osłabiony i rzadki — z normalnych 80-ciu kilku spadł na 70. Samopoczucie coraz gorsze, źrenice rozszerzone. Wypiłem filiżankę kawy i leżę. Jak tylko probuję się podnieść, czuję się dość fatalnie: zawrót głowy, nudności i dziwne poczucie własnego ciała — jakby nie było zupełnie tożsame ze sobą i zlekka rozluźnione. Muszę zaznaczyć, że nigdy prawie (dwa razy może i to bardzo słabo) nie miewałem tak zwanych „hypnagogów”, to jest przedsennych wizji przy zamkniętych oczach, co jest zresztą zjawiskiem u bardzo wielu ludzi dość częstym, niemal codziennem. Czuję coś w rodzaju spotęgowania wyobraźni, ale nie mogę jeszcze nazwać tego wizjami. Są to obrazy płaskie — coś w rodzaju widzeń hypnagogicznych. Wiry jakby z cienkich drucików, jasne na ciemnem tle, czasem zlekka tęczowo zabarwione. Z początku płaskie — potem zaczęły powoli dostawać trzeciego wymiaru, rozkręcając się to ku mnie, to odemnie, w przestrzeni czarnej, która z płaskiego normalnego tła, które się zwykle widzi przy zamkniętych oczach, staje się głęboka i ruchoma, nawet wtedy, gdy nie widać na niej wcale drucikowatych wirów — jest taka niewiadomym sposobem, sama w sobie, mimo że się w niej nic nie zmienia. Zjawisko to jest tak nikłe i subtelne, że trudno je zanalizować w czasie jego trwania, a następnie trudno odtworzyć ten paradoksalny stan rzeczy w pamięci — wie się, że tak było i koniec — nic na ten temat więcej nie da się powiedzieć. Hypnagogiczne obrazy potężnieją, ale ciągle jeszcze nie uważam ich za wizje we właściwem tego słowa znaczeniu, którego naprawdę nie znam — ale wyobrażam sobie, że musi to być coś zupełnie innego, bardziej realnego. Godzina 8.20-cia — zaczynają się pojawiać coraz wyraźniejsze obrazy, ale prawie bezbarwne, występujące zaledwie z czarnego tła. Przypomina to przekopjowane i wyblakłe następnie odbitki fotograficzne z niedoeksponowanych klisz. Ktoś ubrany w szerokorondowy kapelusz z czarnego aksamitu, wychyla się z włoskiego balkonu i przemawia do tłumu na dole. Skąd wiem, że ten balkon jest włoski, nie mogę pojąć, ale wiem — to wystarcza. Wogóle charakterystyczną rzeczą przy wizjach peyotlowych jest fakt podpowiadania jakby przez jakiś tajemny głos, wychodzący z jakichś „piwnic jaźni”, znaczenia widzianych obrazów i uzupełniania tego, czego w samym obrazie nawet śladu niema. Ale to zjawisko wystąpiło u mnie tylko na początku uwyraźnienia się hypnagogów, a następnie czasami, prawie w pełni działania preparatu dr. Rouhier, który działał o wiele słabiej, jak to już zaznaczyłem. Wtedy miałem dziwne wrażenie, szczególniej na początku seansu, że wiem o widzeniu rzeczy, których właściwie nie widzę, ale tem niemniej mógłbym dokładnie je opisać, tak jakbym je widział rzeczywiście. Jest to jedno z tych wrażeń peyotlowych, które niezmiernie trudno wyrazić słowami i jeszcze trudniej dać do zrozumienia czytelnikowi, o co właściwie chodzi. Podobnie rzecz się ma z psychopatycznemi stanami przy zażyciu czystej meskaliny, które opiszę później. Peyotlowe sensacje i dziwniejsze wizje — bo są niektóre zupełnie realistyczne — są tak trudne do zrekonstruowania, jak niektóre sny, w których niewiadomo o co chodzi i co się dzieje i których żadnemi porównaniami nawet w przybliżeniu ująć nie można, a mimo to, szczególnie zaraz po obudzeniu się, — uczuciowo jakby — ma się zupełnie dokładne o ich treści pojęcie. Obrazy łączą się w dziwne sploty z uczuciami muskularnemi, z czuciami wewnętrznych organów i tak powstaje nie dająca się rozplątać całość, o niesłychanie subtelnym nastroju ogólnym, która wymyka się wszelkiej analizie i rozsypuje się w gruzy, w nieokreślony chaos, przy najmniejszym wysiłku w celu jej skonsolidowania. Wogóle między normalnemi hypnagogami i snem, a peytlową wizją jest ścisły związek — ten sam materjał podświadomy jest tu i tam symbolicznie opracowany. Tylko że peyotl odznacza się wyraźnemi czterema stadjami w całym przebiegu transu, które u wszystkich prawie są jednakowe, a następnie daje pewne specyficzne bogactwo widzenia w związku z artystyczną, dekoracyjną stroną rzeczy, która ma przeważnie cechy podobieństwa z wielkiemi stylami sztuki minionych epok. W tem leży niedocieczona dotąd tajemnica, co do której pewne, dość fantastyczne zresztą przypuszczenia, przedstawię później. Domysły to powstały w czasie samego transu, kiedy przygnieciony wprost nawałem i przepychem wizji, starałem się w stanie oszołomienia, nietyle psychicznego, co wzrokowego, wytłomaczyć sobie choć w przybliżeniu, czemu to właśnie widzę, a nie co innego. Hypoteza moja konstatuje jednak raczej specyficzność peyotlowego widzenia, a nie tłomaczy jego istoty, która wątpię aby kiedykolwiek zbadaną być mogła. Fizjologja i toksykologja będą tu absolutnie bezsilne, aż po krańce naszego istnienia, a psychologja będzie mogła podać tylko teorję związków zjawisk, ale nigdy nie wytłomaczy ich pochodzenia i istoty.
Samopoczucie trochę lepsze, ale gdy wstałem, zawołany do telefonu, poczułem się dość „głupio”. Na brzegach mebli i drzwi widzę świetliste obwódki czerwone i fijoletowe, ale ani mnie to cieszy, ani dziwi. W tej chwili, zbłądziwszy w podwórzu i wszedłszy przez tylne schody, wchodzi do przedpokuju nieoczekiwanie i z nieoczekiwanej strony, p. Szmurło w pelerynie. Wrażenie jest spotęgowane — doznaję lekkiego przerażenia, jakbym zobaczył widmo, ale mija to szybko — kładę się znowu i czuję się gorzej. Puls spada z 73-ch na sześćdziesiąt kilka i jest bardzo słaby, nitkowaty. Czuję się tak, jakbym miał ochotę umrzeć i mówię to panu Szmurle, który twierdzi, że przykre te subjektywnie wrażenia są zupełnie nie niebezpieczne. Pojawiają się zjawy zwierzęce, morskie potwory, jakiś jakby znany mi brodacz. Wszystkiego tego nie uważam jeszcze za wizje właściwe — oczekuję jakiegoś cudu i „robię wyrzuty peyotlowi”, że daje zbyt przykre wrażenia fizyczne za zbyt małą cenę. Jeśli to mają być te osławione wizje, to wolałbym nic nie zażywać i jeść w tej chwili dobrą kolację, zamiast mieć ochotę na torsje i puls zredukowany jak się zdaje tylko do stopnia koniecznego aby wogóle żyć. Na tle tych spotęgowanych hypnagogów przesuwają się czasem smugi kolorów: czerwony, fiolet, niebieski i cytrynowo-żółty. Są one jakby w innej płaszczyźnie niż widziane postacie — trochę bliżej i pochodzą „z innego widzialnego świata”. Czuję stanowczo szalone spotęgowanie wyobraźni ale jeszcze nic znowu tak aż nadzwyczajnego. Kiedy otwieram oczy — bo trzeba nadmienić, że rzadko widzi się coś przy oczach otwartych — świat jest prawie normalny. Tylko jakby jakaś lekka deformacja i to samej przestrzeni a nie przedmiotów i pewna „niesamowitość rzeczywistości”, słabo przypominająca stan zatrucia kokainą. Tylko o ile alkohol i kokainę zaliczyć można do jadów realistycznych, — potęgują świat nie dając nastroju niesamowitości — o tyle peyotl nazwałbym narkotykiem metafizycznym, dającym poczucie dziwności istnienia, którego w stanie normalnym doznajemy niezmiernie rzadko — w chwilach samotności w górach, późno w nocy, w okresach wielkiego umysłowego przemęczenia, czasem na widok rzeczy bardzo pięknych, lub przy słuchaniu muzyki, o ile nie jest to poprostu normalnem wrażeniem metafizyczno-artystycznem, pochodzącem od pojmowania bezpośrednio samej Czystej Formy dzieła sztuki. Ale wtedy ma to inny charakter: nie jest przerażeniem nad dziwnością bytu, tylko raczej łagodnem usprawiedliwieniem matafizycznej jej konieczności.
9.30 — chęć zapomnienia o rzeczywistości. Rozmowa — przyciszona zresztą — między p. Szmurło a moją żoną męczy mnie. Kiedy p. Szmurło pochylił się cicho nademną, chcąc zbadać, czy mam rozszerzone źrenice i ujrzałem nagle jego twarz tuż przy mojej, wydał mi się jakimś dziwnie spotworniałym i nieomal odepchnąłem go od siebie. Wszystko co działo się dotąd, odbywało się jakby przed jakąś kurtyną. Później dopiero dowiedziałem się o tem, zażywając peyotl kilka razy. Zjawisko to powtarzało się zawsze, ale wtedy nic nie wiedziałem jeszcze, że kurtyna odsłoni się. Nareszcie stało się. A wszystko zaczęło się od małego złotego posążku faunowatego Belzebuba. Skąd wiedziałem, że to Belzebub nie wiem i nigdy się nie dowiem. Tajemny głos mówił tytuły obrazów, które gdybym w normalnym stanie widział, nigdybym się ich znaczenia nie domyślił. Ale — zapomniałem: pierwsze poczucie tego że to już jest wizja przyszło a propos obrazka, który wytworzył się w sposób ciągły z drucikowatych wirów, powtarzających się stale w przerwach między zjawami potworów. Druciki zaczęły się konsolidować w przedmioty: powstały z nich pióropusze, które zmieniły się w drzewa. Wśród nich również z zupełną ciągłością przetwarzania się kształtów jednych w drugie, która odtąd trwała przez cały czas seansu, powstały stylizowane, zrobione z tęczowych już teraz wyraźnie drucików na ciemnem tle, strusie. Te zmieniły się w plesiosaury i przez chwilę ruchomy obraz trwał zasadniczo niezmiennie. Plesiosaury poruszały szyjami nad jakąś sadzawką, a wokół chwiały się strusio-ogoniaste krzewy. Powiedziałem głośno „Teraz mam zdaje się pierwszą wizję”. Zacząłem dyktować mojej żonie treść niektórych obrazów, aby je zapamiętać wśród straszliwego wzrokowego zamieszania, które się odtąd zaczęło i trwało 11 (jedenaście!) godzin z krótkiemi przerwami, gdy otwierałem oczy aby odpocząć, coś zjeść lub narysować. A więc wracając do Belzebuba; nagle rozdarła się zasłona, „le grand rideau du peyotl s’est déchiré” (koniecznie po francusku) i z ciemności wychyliła się ku mnie pierwsza wizja realna. To nie były już żadne hypnagogi, żadne płaskurki i złudy: to była nowa rzeczywistość. I do tego to poczucie, że teraz jestem zdany na łaskę i niełaskę narkotyku, że choćbym nie wiem co zrobił, nie powstrzymam tego prądu dziwacznych zdarzeń, który był przedemną w przyszłości. Chyba siedzieć całą noc z otwartemi oczami. Ale i to, jak się przekonałem później, nie wieleby pomogło, gdyż przy wpatrywaniu się, rzeczywistość codzienna też deformuje się i to w sposób tak przerażający, że z ulgą wraca się do „świata zamkniętych oczu”, bo właśnie to zamknięcie daje nam pewną, ale nie całkowitą jednak, pewność co do jego nierealności. Chociaż i to zawodzi. Mają rację indjanie, twierdząc, że kto niegodny ośmieli się zażyć peyotlu, nie oczyściwszy się wprzód ze swych grzechów, strasznie może być ukarany. Sprawdziło się to na mnie. Nie powinienem był tego robić, a właśnie na kilka dni przed peyotlowem świętem upiłem się i zażyłem przeklęte „coco”. „Masz za swoje — teraz skacz”. Z początku niby nic. Ale co się działo potem! Nie wszystko będę mógł opisać — nie tylko ze względu na samego siebie, ale i na czytelników. A chcę aby ta książka mogła być czytana przez wszystkich. Nie wiem tylko czy zdołam „przelać” w czytającego te słowa całe piękno i całą okropność tego co widziałem. Co innego fikcja w powieści, a co innego rzeczywistość. Z fikcją nie robi się ceremonji — można „walić na całego” i zawsze jest zamało. Przynajmniej mojem zdaniem — bo są ludzie, którzy skarżą się na intensywność stylu w literaturze: wolą kaszkę na mleku, niż abisyńskie suki prażone żywcem na bringhauserach i podlewane sokiem ya-yôô. Ale mnie się zdaje, że każdy powinien pisać jaknajintenzywniej, na ile go tylko stać i to tak samo w subtelnościach, jak i w brutalnościach. Nie twierdzę bynajmniej, że „zły język” (bad language w znaczeniu angielskiem: ordynarny, świński i brutalny) jest warunkiem dobrej literatury. Jedni muszą tak pisać, inni mogą tego sposobu nie używać. Chodzi o natężenie tak w anielstwie, jak w djabelstwie — a tego brak jest w naszej literaturze. Ach dosyć dygresji — tego też nie lubią niektórzy, a dla mnie dygresje to czasem cały smak powieści — chodzi oczywiście o ich intelektualny poziom. A więc Belzebub... Nigdy nie zapomnę tego piekielnego wrażenia, gdy będąc zupełnie zdrowym na umyśle, — (z chwilą kiedy nie patrzyłem na rzeczywisty świat, nie było we mnie prawie śladu niesamowitości, tej „étrangeté de la réalité”, o której pisze Rouhier) — i gdy zdawałem sobie dokładnie sprawę z tego, że mam silnie zamknięte oczy, zobaczyłem o jaki metr odemnie małą rzeźbę ze szczerego złota (aż czułem jej ciężar) tak wycyzelowaną, wyrobioną, wy — passez moi l’expréssion grotesque — pichconą (wyrażenie pewnych malarzy na „wylizanie”), że zdawała się być dziełem jakiegoś naprawdę belzebubicznego zminiaturzałego Donatella nie z tego świata, albo jakiegoś zeuropeizowanego chińczyka, który całe swoje życie strawił na wykucie tej jednej jedynej rzeczy. Cud stał się. „Widzę to, widzę to” — powtarzałem sobie w myśli. Ile czasu trwała ta chwila szczęścia — (bo jednak te pierwsze razy” to są zawsze najlepsze, to niema co gadać: potem są rzeczy większe, potężniejsze, wszystko jest rozwinięte, wykończone, ale to już nie to — ten smak nie da się już nigdy zreprodukować) — nie wiem. Ale potem przekonałem się, jak złudna jest ocena trwania podczas peyotlowych wizji. Nazwałem to w „języku peyotlowym” — „spuchnięciem czasu”. Bo trzeba jeszcze zauważyć, że peyotl, może wskutek chęci ujęcia w słowa tego, co się ująć nie da, stwarza neologizmy pojęciowe sobie tylko właściwe i zdania nagina w ich składni do swoich straszliwych wymiarów niesamowitości — (świetny wyraz i będę go właśnie w tem znaczeniu używał, choćby stu profesorów powiesiło się na własnych kiszkach — język jest rzeczą żywą — gdyby zawsze uważano go za mumję i myślano, że nic w nim zmienić nie wolno, to ładnie wyglądałaby literatura, poezja, a nawet to kochane i przeklęte życie). A może ta chęć tworzenia nowych kombinacji znaczeniowych to jest owo słynne „schizofreniczne przesunięcie” — Schisofrenische Verschiebung — o którem pisze Beringer a propos meskaliny Merck’a. (Merck to jednak piekielne jest nazwisko dla tych, którzy zadawali się z białemi jadami. A propos — ekstrakt peyotlowy jest czarno-brunatno-zielony, jak asfalt zmięszany z gęsiemi ekskrementami i ma smak wstrętny: gorzki, ostry i przytem rzygliwy). Podobno nawet pyknicy doznają lekkiego schwiania w kierunku schizofrenicznej psychostruktury — a cóż dopiero mówić o prawdziwych „schyziach” pod wpływem peyotlu. Ale o tem później w związku z meskaliną.
I nagle — („o cudzie wyższego rzędu!” jakby wykrzyknął poeta) — Belzebub ożył, nie przestając być martwym złotym Belzebubem, uśmiechał się, strzygł oczami i nawet kręcił głową. Mimo to dobrze wiedziałem, że to co widzę przed sobą jest tylko kawałem szczerego złota. Są w wizjach peyotlowych trzy gatunki przedmiotów: martwe, martwe ożywione i stworzenia żywe. Te dzielą się na realne i fantastyczne — realne mogą być 1) znane, proste i 2) skombinowane ze znanych elementów, w połączeniach nie odpowiadających żadnej rzeczywistości. Fantastyczne „urągają” poprostu, jak się to pisze (ale nigdy się niestety nie mówi) wszelkim wysiłkom ich adekwatnego opisu: pojmuje się je jedynie w chwili widzenia, a i to nie bardzo. Z chwilą gdy znikną z peyotlowej rzeczywistości, żadna siła nie potrafi ich zrekonstruować. Sprobuję później dać mniej więcej przynajmniej poznać do jakiej kategorji mogą one należeć. Kto tego typu stworów nie widział, ten nigdy nie potrafi ich sobie odtworzyć. A do tego to piekielne wprost wykończenie wykonania! Rzeczywistość peyotlowa robi wrażenie naszej, oglądanej przez mikroskop, oczywiście tylko co do dokładności „odrobienia”. Pole widzenia jest początkowo małe — wizje zaczynają się mniej więcej w jego środku. Ale jeśli się nie otwiera oczu przez czas dłuższy, to pole rozszerza się i czasem nawet prawie „obejmuje” zapeyotlowanego tak, jak normalna rzeczywistość — zachodzi bokami, a nawet daje dziwne specyficzne wrażenie: widzenia plecami. Przytem zaznaczyć trzeba (koniecznie), że pole widzenia peyotlowe ma jednakową ostrość na całej swojej przestrzeni: niema w niem ostrego widzenia w punkcie rzucającym i coraz bardziej rozwianego w miarę zbliżania się do krańców — całe posiada ostrość najbliższego sąsiedztwa punktu rzucającego przy zwykłem patrzeniu. Następnie muszę jeszcze zaznaczyć, że to, co tu jest opisane stanowi może 1/2000 (jedną dwutysiączną) całości wizji tej niezapomnianej dla mnie nocy. Prawie wszystko to, czego nie zanotowałem w ciągu samego transu, zginęło bezpowrotnie nie w szalonym nawale obrazów, ciągle zmiennych i przechodzących jedne w drugie w sposób nieuchwytny i nieznaczny, przy niebywałych jednocześnie kontrastach obrazów między sobą.
Widzę wielki gmach z czerwonej cegły, zwrócony do mnie kantem. Z każdej cegły wyrasta jakaś twarz dziwaczna, karykaturalna. Twarze te potwornieją i po chwili cały gmach jest najeżony towarzystwem przypominającem gargule na Notre Dame w Paryżu. Potworny negr, którego czaszka powiększa się i otwiera. Widzę mózg wewnątrz — powstają na nim wrzody, które zjadają go z szaloną szybkością. Całe lata procesu tego widzę w sekundach. Z wrzodów zaczynają wytryskiwać snopy iskier i po chwili cały mózg i głowa negra spalają się w kolorowych wytryskach płomieni, jak niektóre przyrządy do ogni sztucznych. Zjawy stają się coraz bardziej nieprzyjemne. Ale nie odczuwam narazie żadnego strachu. Dzieje się to w obecności mojej Żony i p. Szmurło, więc mimo dziwności przeżyć, czuję się dość bezpiecznie. Objawy sercowe ustępują, jakoteż skłonność do torsji i osłabienie. P. Szmurło twierdzi, że w czasie transu peyotlowego bardzo łatwem jest poddanie sugestywne obrazów, nawet ludziom wogóle niezdolnym do podlegania sugestji. Wszystkie próby hypnozy i narzucenia mi jakichś wyobrażeń, czy czynności były zawsze w normalnym stanie bezowocne. Zgadzam się z wielkiem zainteresowaniem na propozycję p. Szmurły, który mówi mi, abym się przeniósł w wyobraźni do Hadesu. Momentalnie widzę podziemie oświetlone w głębi purpurowym blaskiem. U sufitu skłębione czarno-zielone łby bawołów z ogromnemi rogami — głowy bawole, a rogi jak u wołów włoskich. Z tych łbów wyrastają powoli ogromne nogi żabie, które zwisają prawie aż do ziemi. Chwilami fikają dziko, jakby wstrząsane elektrycznym prądem, potem wciągają się znowu w łby u sufitu, jakby były zrobione z protoplazmy. P. Szmurło proponuje mi dla odmiany dno oceanu. Wizja następuje wprost natychmiast, u mnie, który nigdy, nawet z maksymalną dobrą wolą nie mogłem się poddać najmniejszej sugestji wyobraźniowej — conajwyżej pod wpływem nakazu najlepszych sugestjonerów nie mogłem otworzyć oczu lub musiałem wymawiać jedno i to samo słowo w odpowiedzi na wszelkie pytania. Jestem wśród zielonkawej wody. Widzę cień rekina nad głową, a potem jego samego przepływającego tuż nademną z brzuchem odwróconym do mnie i ruszającą się górną szczęką. Realność i dokładność widzenia jest nieporównanie większa niż w rzeczywistości i niż w fantazji. Jeżeli to, co widzę jest syntezą i przeróbką obrazów widzianych, jeśli nie w rzeczywistości to w kinie, czy w jakichś atlasach, to czem wytłomaczyć niesłychaną wyrazistość wizji peyotlowej, jej trójwymiarową namacalność w stosunku do zawsze bardzo lotnych, nikłych i nie dających się wyobraźniowo nigdy, poza pewien stopień realności, spotęgować obrazów pamięciowych i ich kombinacji. Na lewo ciemne skały, pokryte czerwonemi ukwiałami i polipami. U ich stóp walczą czarne głowonogi. Godz. 10-ta. Ociężałość i ogłupienie. Pewna „deformacja przestrzenna” przy otwartych oczach. Walka rzeczy bezsensownych i nie dających się określić. Szereg komnat, które zmieniają się w cyrk podziemny. Dziwne bydlęta pokazują się w lożach. Towarzystwo mięszane — ludzko-zwierzęce jako publiczność. Loże zmieniają się w wanny, połączone z jakiemiś dziwacznemi pisuarami w stylu meksykańskim, azteckim. Chwilami poczucie dwóch warstw widzialności: obrazy w głębi przeważnie czarno-białe, na ich tle przepływające ukośnie pasy zgniłej czerwieni i brudnego cytrynowo-żółtego. W wizjach przeważają potwory lądowe i morskie i straszne mordy ludzkie. Żyrafy, których szyje i głowy zamieniają się w węże, wyrastające z żyrafowatych korpusów. Baran z nosem flaminga, ze zwieszającym się różowym flaczkiem. Z tego barana powyłaziły okularniki — wogóle cały rozlazł się na masę węży. Foka na plaży — pejzaż morski zupełnie realistyczny, słoneczny. Morda foki staje się „twarzą” perkosa dwuczubego — (jak się wogóle mówi o ptakach? Morda, pysk, gęba — wszystko wydaje się nieodpowiednie), wyrastają jej czarne czuby na łbie. Poczem z tej uptasionej foki w sposób ciągły powstaje hiszpan, jakby z obrazu Velasqueza, w kapeluszu z ogromnemi czarnemi piórami. Te wszystkie wizje są wielkości „naturalnej”, albo nawet jakby trochę pomniejszone. Pierwsza wizja „brobdignagiczna”, jak nazywa widzenie o powiększonych rozmiarach dr. Rouhier, w przeciwieństwie do „liliputycznych”, w wymiarach miniaturowych. Olbrzymia, „bezimienna paszcza”. (Wyrazy lub zdania w cudzysłowach są cytowane dosłownie z protokółu seansu, który pisałem sam w przerwach od wizji. Raczej przerywałem wizje sam, otwierając oczy, ponieważ bałem się, że w natłoku zjaw zapomnę o tych, o które specjalnie mi chodziło). Paszcza jest tak olbrzymia, że nie mieści mi się cała w polu widzenia. Pęka i drze się w strzępy. Przekrój ziemi, ale ustawiony prostopadle do poziomu. Widzę warstwy najrozmaitszych kolorów i niesłychanie bujną, jakby tropikalną roślinność. Znowu walka „bezprzedmiotowych potworów” — staram się napróżno zapamiętać ich kształty, zmieniające się co chwila. Są one maszynowate, ale żywe. Wyciory, cylindry, rodzaj karykatur maszyn i lokomotyw, zmięszanych w jedno ze spotworniałemi owadami w rodzaju koników polnych, szarańczy i modliszek. Maszyny porosłe włosami. Cylindry stalowe olbrzymie, kręcące się z szaloną szybkością, porosłe w pewnych miejscach niesłychanie delikatnem, rdzawem futerkiem. Maszyny potężnieją i zamieniają się w potwornej wielkości turbiny, które tajemny głos nazywa „motorem centrum świata“. Szybkość obrotu jest wprost niepojęta. Nie rozumiem czemu mimo tej szybkości, widzę wszystko wyraźnie. Chcę żeby „turbina świata” szła wolniej. Pojawiają się hamulczyki, zrobione z tego cudownie delikatnego ryżego futerka i olbrzymie wały stalowe pod wpływem tarcia o nie zwalniają powoli, tak, że mogę dokładnie obserwować ich dziwnie prostą, a przytem potężną maszynerję. Są to „brobdignagi” wymiarów nieomal astronomicznych. Nie mogę zdać sobie sprawy z odległości, z jakiej je oglądam. Pojawia się pejzaż górski, wulkaniczny. Oglądam go jakby z aeroplanu. Kratery zioną czerwonym, nie-świecącym ogniem. Ich brzegi zaczynają się wyginać i wykręcać i nagle widzę, że to nie są wogóle wulkany i kratery, tylko olbrzymie ryby, sterczące głowami do góry. Są teraz zielone, a ich czerwone paszcze cmokają i mlaskają, a wyłupiaste oczy łypią na wszystkie strony. Wogóle łypiące ze wszystkich stron oczy są zasadniczą cechą peyotlowych wizji, a ich spojrzenia są tak szatańsko spotęgowane, że żadne oczy żadnych ziemskich stworów nie są w stanie, nawet w najwyższem natężeniu najdzikszych pasji, czy napięcia myślowego, dorównać im co do potęgi wyrazu. Cała skala uczuć, od najsubtelniejszych, do najpotworniejszych, ale jakże dziko spotęgowana. Uplastycznienie wyrazu od anielskich twarzy aż do mord przeokropnych, doprowadzone jest do ostatecznych granic możliwości. Peyotlowe oczy zdają się pękać od niewyrażalnego żaru skondensowanych w nich, jak w jakichś piekielnych pigułkach, uczuć i myśli. Przestają one być martwemi gałkami, poza obrotami i wykrętami których — cały wyraz jest przecie tylko w oprawie i jej zmianach — przez odwieczną konwencję, widzimy niby psychiczną rzeczywistość tajemniczej, niezgłębialnej osobowości. To są prawdziwe „zwierciadła duszy” — zwierciadła piekielne, któremi łudzi nas demon peyotlu, wmawiając w nas, że może i w życiu możliwem jest poznanie obcej psychiki, stopienie się z nią w jedność w żarach jakiejś straszliwej miłości, w której naprawdę ciało z duchem stanowi absolutną jedność, choćby za cenę unicestwienia. I dobra jest przytem ta aż dźwięcząca sobą cisza wizji stwarzanych przez azteckiego Boga Światła — cisza spotęgowana niewiarogodnym korowodem zdarzeń, który w jej objęciach przepływa przed nami w nicość. A jednak nicość ta nie jest zupełna. Coś zostaje po peyotlowym transie niezniszczalnego, coś wyższego stwarza w nas ten prąd widzeń, z których wszystkie prawie mają głębie ukrytego w nich symbolizmu rzeczy najwyższych, ostatecznych. I niech nikt nie myśli, że wychwalam tu nowy narkotyk, niby wyrzekłszy się tamtych, podobnych mu, tylko niższych w działaniu. Są to rzeczy jakościowo różne w duchowej skali, a nie tylko co do samej wartości obrazów wzrokowych, pozatem już, że stanowią pewien bezpośredni sposób widzenia siebie i swoich przeznaczeń, dając po jednorazowem użyciu drogowskazy na dalekie przestrzenie przyszłości. A o przyzwyczajeniu się wtem znaczeniu, jak do innych jadów, niema nawet mowy: peyotl nie daje fizycznej, bydlęcej euforji, którą tamte „białe wróżki” wciągają powoli do swych zakazanych rajów, niszcząc przytem wolę i odwartościowując rzeczywisty świat i życie. Peyotl jest fizycznie nieprzyjemny w swem działaniu: poza krótkiemi okresami dość słabego „błogostanu” — nie ma się do niego żadnego „cielesnego” pociągu. Zato psychicznie, ale nie w formie złudy i chwilowego omamienia, daje niezmiernie wiele i to zdaje się tylko za pierwszym razem, lub przy rzadkiem bardzo użyciu. Znane są te pierwsze widzenia i jasnowidzenia, które przy następnych próbach już się nigdy w tej sile, co pierwotne zjawisko, nie powtórzyły. Ja sam zażywałem peyotl kilka razy — za każdym razem miałem wizje coraz słabsze, działanie wizyjne uświadamiające co do siebie za następnemi próbami prawie żadne, a pociągu tego prawdziwie narkotycznego nie uczułem nigdy. Zresztą zależało tu dużo, co do dwóch pierwszych punktów, od wartości samego preparatu. Ale począwszy od samego pierszego razu, nigdy nie chciało mi się peyotlu tak, jak czasem alkoholu, lub niestety prawie całe życie nikotyny. Może na podstawie tego, co dotąd opisałem, możnaby wątpić w tę całą zachwalaną przezemnie „moralną” wartość peyotlu. Bo ostatecznie, że ktoś widział kombinację modliszki z lokomotywą walczącą z wyciorem do lampy, jakimś dziwnym cudem uhipopotamionym, to jeszcze nic nie mówi o jego możliwościach moralnego udoskonalenia. Postaram się rzecz tę wyjaśnić nieco później. Narazie opiszę jeszcze dalsze wizje. Boję się tylko, że czytelnik będzie miał ich niedługo dość, tak jak ja gdzieś koło 5-tej nad ranem, kiedy błagałem niewiadome potęgi o to, aby zwiały z mego umęczonego mózgu ten bezlitosny korowód potworów i potwornych zdarzeń. P. Szmurło probuje ze mną jasnowidzenia. Zapytuje mnie co robi w tej chwili dr. Tadeusz Sokołowski. Odrazu widzę go, opartego o kominek, na którym stoją ozdobne chińskie wazy. Przed nim, pochylona na krześle siedzi kobieta, której twarzy nie widzę. Szmurło telefonuje do Sokołowskiego — okazuje się, że stał oparty o pianino i rozmawiał z siedzącą przed nim na krześle kuzynką. Rzeczywistość, ale w pewnej warjacji — podobnie jak rzeczywistość widziana wprost otwartemi oczami i zdeformowana przez nakładanie się na nią wizji wewnętrznej. Po wyjściu p. Szmurły ogarnia mnie szalony apetyt — cały dzień nie jadłem nic prawie, stosując się do przepisów co do zażywania „świętego ziela”. Wstaję i zabieram się do sałaty. Ale odczuwam przytem takie lenistwo i ruchy moje są tak powolne, że zjedzenie kilku pomidorów zajmuje mi przeszło pół godziny czasu. Żując powoli jak krowa, rozwalony w fotelu, zamykam oczy i widzę w tej samej prawie chwili brzeg jeziora, pokryty tropikalną roślinnością[1]. Wiem, że to jest Afryka. Jakoteż pokazują się na brzegu murzynki i rozpoczyna się kąpiel. Wśród splątanej gęstwy wyrasta powoli posąg bóstwa w formie wieży śpiczastej, z obręczowym ornamentem. Posąg rusza oczami, murzynki pluszczą się w błękitno-brudnej wodzie. Widząc to, jednocześnie zdaję sobie dokładnie sprawę, że siedzę w fotelu w moim pokoju i żuję pomidory. To poczucie „zdrowia na umyśle” i jednoczesności niewspółmiernych światów, jest jedną z największych rozkoszy peyotlowego transu. Kładę się znowu. Na tle bezimiennych potworów ukazuje się olbrzymia oficerska lotnicza czapka, średnicy jakichś 4-ech metrów. Czapka zmniejsza się i pod nią zarysowuje się zupełnie realistycznie, w żółtem świetle, śmiejąca się twarz pułkownika lotnictwa p. B., stojącego o trzy kroki odemnie w skórzanej kurtce. Śmieje się, wydając jakieś rozkazy. Tu jasnowidzenie „omyliło się” — p. B. robił o tej porze niestety zupełnie co innego. Dalsze widzenia znajomych osób, które wymuszałem na sobie autosugestją, nie odpowiadały wogóle rzeczywistości, mimo szalonego realizmu obrazów. Jednak przeważnie widziałem je leżące w łóżkach. Ale po sprawdzeniu okazało się, że widziane szczegóły niezgodne były z faktycznym stanem rzeczy.
Dalej będę prawie dosłownie cytował protokół wizji pisany w przerwach przezemnie samego. A więc: na tle dzikich bezładnych splotów „czegoś niewiadomego“ wystąpiła wspaniała plaża. Po niej wzdłuż morza jedzie mały murzynek na bicyklu — nie na rowerze, tylko na takiej dawnej machinie o jednem ogromnem, a drugiem małem kółku. Murzynek zmienia się w śmiesznego pana z bródką. Wiezie on na kolanach mnóstwo zabawek, które powoli zmieniają się we wspaniale wykonane azteckie rzeźby. Zaczynają one wspinać się w górę po sznurowych drabinkach, łypiąc na mnie oczami. Wykręcają przytem śmiesznie głowy w moją stronę. Widzę je ztyłu. Albo z tego powodu, że „przyjąłem” peyotl w stanie „niegodnym”, albo dlatego, że zbyt często zmuszałem się siłą do widzenia pewnych rzeczy, wizje często stawały się potworne z przewagą najprzeróżniejszych gadów i kombinacji erotycznych, przekraczających jako fantastyczność wszystko, co w sztuce całego świata na ten temat wykonanem było. Nie mogę ze względu na możliwą obrazę przyzwoitości wdawać się w szczegółową analizę tych widzeń. Lubię czasem oglądać potworności, ale tu peyotl przewyższył wszelkie moje oczekiwania. Na całe życie dość mam tej jednej nocy. Zdaje mi się, że mam dosyć wyobraźni — jednak gdybym 1000 lat żył i co noc zmuszał się do wyobrażenia sobie najdzikszych rzeczy na jakie mnie stać, nie wymyśliłbym 1/1000000-ej tego, co widziałem tej nocy letniej. Zaznaczę tylko wizje, nie wdając się w szczegółowe opisy. Zwracam uwagę, że pod wpływem peyotlu ma się ochotę na neologizmy językowe. Pewien mój przyjaciel, pod względem mowy najnormalniejszy w świecie człowiek, tak określił w transie swoje widzenia, nie mogąc dać sobie rady z ich, przekraczającą wszelkie normalne kombinacje słów, dziwnością: „Pajtrakały symforowe i końdzioł w trykrętnych pordeljansach“. Takich sformułowań stworzył wiele pewnej nocy, gdy sam leżał otoczony widziadłami. Pamiętam to jedno tylko. Cóż więc dziwnego, że ja, który w normalnym czasie miewam takie skłonności, też czasem musiałem stworzyć jakieś słówko, aby uporać się z rozplątaniem i rozczłonkowaniem piekielnego wiru stworów, który walił się na mnie przez całą noc z czeluści peyotlowych zaświatów. Widzę szereg kobiecych organów płciowych nadnaturalnej wielkości, z których wysypują się flaki i żyjące robaki. Na końcu wyskakuje z nich zielony embrjon wielkości San-Bernarda i fika kozły z niesłychaną uciechą. Cudownej piękności morze, oświetlone jakimś hyper-słońcem. Z boku „połosate“ potwory, ocierające się o siebie — coś w rodzaju rekinów w kolorach: białym, czarnym i pomarańczowym. Potem widzę ich przekroje, jakby ktoś w moich oczach porżnął olbrzymie rekinowate salcesony, niewyrażalnej piękności. Mrówkojady kręcące się z zawrotną szybkością. Kolczatki — wśród nich niesłychanie milutki gryzoń — w rodzaju białego stepowego skoczka, pokryty futerkiem o dwa razy rozwidlających się włosach. Mimo szybkości przemian widzę to z mikroskopijną dokładnością. Pani Z. — bardzo piękna kobieta, przedstawia mi się w szalonej deformacji, jak na moich kompozycyjnych portretach, robionych pod wpływem narkotyków; ale mimo to nie traci nic ze swej normalnej piękności. Jest to niepojęty cud. Robi przytem filuterne oko, co na tle ogólnego zniekształcenia twarzy stwarza niezmiernie komiczny efekt.
12.10 — Puls 72. „Spuchnięcie czasu“ dochodzi do niemożliwych rozmiarów. Przeżywam całe tygodnie w ciągu kilku minut. Metalowe, złociste rzeźby indyjskie, z inkrustowanemi drogiemi kamieniami cudownych kolorów, ożywają i wykonują wspaniałe tańce, pełne artystycznej logiki ruchów. Są to całe kompozycje taneczne, których cienia nawet nie wymyśliłbym w normalnym stanie. Piekielne przemiany stylizowanych mord i pysków zwierzęcych, zakończone wężowiskiem na Wielką Skalę — całe kilometry przestrzeni rojące się od węży w cudownych kolorach: zielonych, złotych, błękitnych i czerwonych. Niektóre węże łączyły się po kilka naraz w fantastyczne potwory. „Pramaterja żabia” — kupa czegoś żabiego, z pryszczami jak u ropuch, falująca, dysząca — z niej łypały żabie oczy i chwilami wyłaniały się jak z roztopionej magmy, zastygające na chwilkę żabie kształty. Moja Żona nie mogła już ze zmęczenia zapisywać wizji i postanowiła pójść spać, ale na kanapie w moim pokoju, z obawy żeby mi się coś nie stało, ponieważ puls bywał jeszcze chwilami niewyraźny. Przy wpatrywaniu się w jej twarz nastąpiły straszliwe deformacje, przyczem reszta pola widzenia pozostawała zupełnie niezmieniona. Zamknięte oczy powiększały się niepomiernie, powieki pękały wreszcie ukazując oczy wielkości kurzego jaja, łypiące straszliwie jak u gadzinowych potworów, widzianych przy oczach zamkniętych. Nos zadarł się, usta rozszerzyły się i z twarzy uśpionej powstała jakby okropna karnawałowa maska, żywa i robiąca przeraźliwe miny. Dzbanek stojący w drugim kącie pokoju, ożył. Wypuścił białe macki, jak mątwa, ciągnące się ku mnie i wijące się w powietrzu. Z dwóch czarnych pęknięć w białej emalji powstały oczy o groźnym i wciągającym wyrazie, które wpatrzyły się we mnie z jakimś niesamowitym uporem. Wolałem zamknąć oczy, bo rzeczywistość przytem widziana nie była jednak tak przekonywująco realna, jak zmieniające się prawdziwe przedmioty. Widzę łokieć z przyczepioną tarczą herbową. Pojawia się człowieczo-jaszczurcza ręka, żywa ale zrobiona tak, jakby chińskie „cloisonné” w kolorach: żółtym i niebieskim. Tę rękę zdobywa całe mnóstwo rakowatych, bezbarwnych potworków, odbarwiając ją przytem całkowicie. Zielone wężo-światy na bronzowem tle, które powoli przechodzą w chińskie smoki, stylizowane, a jednak żywe. „Miałem wrażenie, że upłynęły dnie, a był to kwadrans. Co użyć można w tak krótkim czasie”. 12.30. — Rysuję na małych kartkach zwykłego papieru ołówkiem, mimo wielkiego lenistwa. Przemagam się aby było parę rysunków markowanych „peyotl”, dla paru przyjaciół, zbierających moje bardziej „dzikie” wytwory. Rysunki bardzo skromne, ale przedstawiające coś w rodzaju rzeczy widzianych w wizjach. Wykonanie też inne niż zwykle i pewna nieobliczalność tego co ma się zamiar narysować. Ręka porusza się automatycznie, czego w czasie działania żadnego ze znanych mi dotąd narkotyków nie doświadczałem.[2] Ale szkoda czasu na rysowanie wobec tego co się widzi. „Jak wykonane węże! Stylizacja i kolory. Perłowe tanki asyryjskich królów. Często przerywam wizje, aby zapisywać. Tyle rzeczy ginie w tym wirze. Portret Juljusza Kossaka przez Simmlera, wiszący na przeciwległej ścianie ożył, wystąpił z ramy i ruszał się. Wracam do tamtego świata. Te ilości kolorowych gadów są potworne. Akrobatyka wyższa („metafizyczna”) kameleonów. Że też one nie giną w tych koziołkach”. Widać tu niejaką naiwność, ale świat wizji jest tak przekonywujący, że można wybaczyć nawet pewne zidjocenie, wobec niewiarogodnych zjawisk, które się ogląda. „Główniaki na mózgu. Ruchome masy gadów porcelanowych. Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przytem w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnioryj w zielonej konfederatce z piórkiem. Wypiłem trochę wódki „dla otrzeźwienia”. Zupełna pogarda dla papierosów. Wódka była bez smaku, jak woda.
12.55 — „Sprobuję nie pisać, tylko bardziej wżyć się w tamten świat. Gaszę lampę na próbę. Nie mogę wytrzymać, żeby nie zapisać: przekroje gadzinowych maszyn (oczywiście to zaledwie cząstka). Wysiostrzanie się podwójnych rekinów na bęcwałowiskach wodnych”.
1.19 — Druga serja rysunków. Ryczę ze śmiechu. Rysunki były dość humorystyczne, a podpisy pod niemi jeszcze bardziej. Niestety rzeczy nie-do-zacytowania. „Łażę po pokoju i jem słodycze. Rysunek karykaturalny przedstawiający moich krewnych”. Sprawdzić co robili. Zamykam oczy na sekundę. Widzę zwierza za rozbitemi pokrywami. Jakieś hyperbydlę włochate, miotające się wśród skorup niedobitego jaja wielkości kilku metrów. Przemiany zwierząt w ludzi w sposób ciągły, à la fourchette.
1.28. — „Gaszę lampę i postanawiam nie zapisywać. Nie mogę. Upłynęły wieki, a na zegarze jest 1.37. Zaczęło się wszystko od bolszewików (Trocki) i ich przemian. Hyper-genitalja w kolorach rakowych, potem sceny erotyczne nie-do-opisania, a następnie obraz, przedstawiający symbolicznie rozkosz w postaci walczących ze sobą potworków w kolorach rakowatych i błękitnych. Czasem kobaltowe oczka migały na jakichś pręcikach. Skończyło się na gadach.
1.40. — Puls 68. Mam dziwne wrażenie, że zapisuje nie moja ręka, tylko jakiś obcy przedmiot, którym niewiadomo jak poruszam na odległość. Zamykam oczy przy zapalonej lampie. Pramaterja z wężami. Zaczęło się od sceny z Makbetem z boku i od spodu, w szalonem spotęgowaniu. Olbrzymia siostra miłosierdzia w przecięciu ze straszliwemi bebechami, widziana z dołu. Trochę chcę się palić, ale wstrzymuje mnie od tego tajemny głos wewnętrzny. Wpatruję się w portret mojej Żony z lat dziecinnych, roboty Wojciecha Kossaka, wiszący nad łóżkiem. Portret uśmiecha się, rusza oczami, ale nie chce spojrzeć na mnie. Mam dość gadów! Foki w morzu gęstem jak maź. Całe serje płaskorzeźb bronzowo-zielonych, przedstawiających sceny peyotlowe — wysoce artystyczne wykonanie. Klasztor w świetle księżycowem, podminowany wężami, widziany od morza, nad którem się unoszę. Potworny żywy organ kobiecy inkrustowany w skały. W to wali fijoletowy piorun i cały klasztor rozpada się w gruzy.
1.52. — „Zdaje się że wizje słabną”. Umyłem się jak zwykle, bez większych trudności i kładę się do łóżka. Napad wesołości. Prześladuje mnie pieśń (nieznana zresztą): „kagda ja pierestanu kuszat’ pamidory!“
2.5 — Upłynęły wieki. Całe góry, światy i tabuny wizji. Zadużo gadów. Ostatnia: jaskinia zrobiona ze świń. Jestem w olbrzymiej ruchomej świni, zrobionej z świniowatych tafelek. Narkotyki stwarzają style w sztuce i architekturze. Chińczycy musieli znać peyotl. Wszystkie smoki i całe Indje stąd. Wtajemniczeni artyści. Eine allgemeine Peyotltheorie — panpeyotlizm.[3]
Muzyka i gramofon zdołu psują powagę wizji. Czy zapalić. Chwilami były czerwone i niebieskie tańczące papierowe figurki.
2.15 — Wizja Augusta Zamoyskiego zwężonego (w tym znaczeniu, że zamienia się ona powoli w kupę węży żółtych w czarne paski). Potem widzę go realistycznie, śpiącego na prawym brzucho-boku pod czerwoną kołdrą. Ból głowy. Wizje szklanne, a przytem zbrodnicze. Hyperbatjary. Zbrodniarze szklanni, w maskach japońskich, skradają się do willi pp. S. pod miastem i kuszą aby iść z nimi. Oczywiście odrzucam propozycje z oburzeniem. Początek fantastycznego teatru rozwiewa się. Widzę Alcora — podwójną gwiazdę z Wielkiej Niedźwiedzicy, którą widziałem przez lunetę. Powiększenie jest olbrzymie. Wiem że gwiazdy, składające Alcora mają obrót 160-cio letni. Tu kręcą się bardzo szybko“.
2.30 — Widzę mózg warjata, ale niepodobny do mózgu, tylko raczej do ogromnej wątroby. Powstają na nim wrzody bulgocące. Z każdego wyłazi co chwila coś w rodzaju czarnej jagody i patrzy — jest to właściwie oczko. Mózg ten znajduje się w szponach zielonego pterodaktyla (skrzydlaty jaszczur — praprzodek ptaków), który ma głowę wbitą po szyję w mięso. On to szponami wyciska pękające wrzody.
2.35 — Olbrzymia świątynia z czerwonego kamienia. Kolumny po jakie 2000 m. na tle szarego nieba. W dole czarny pyłek na stopniach czerwonych schodów — to jest cała ludzkość. Góry dokoła zmieniły się w potworne żywe bebechy z różowego, przezroczystego kamienia. Mają po kilkaset metrów długości. Z nich wytryska mi prosto w twarz fijoletowa ciecz. Dotykowych halucynacji niema żadnych.
2.45 — Jem grahama z masłem, z dzikim, zwierzęcym apetytem. Wyglądam za firankę. Już jest prawie jasno. Kamienica naprzeciwko robi na mnie bardzo przykre wrażenie. Zdawało się, że rzeczywistości niema. Ograniczała się przynajmniej do zamkniętego pokoju. Trzeba będzie wrócić do realnego świata, którego wielkość działa przygnębiająco. Widzę pp. S. śpiących. Ponowne wizje miniaturowych twarzyczek. Myślę, że Janusz Kotarbiński, z jego charakterem kompozycji więcejby użył tego świata niż n. p. Rafał Malczewski, lub ja. Ale wogóle mam w tej chwili szaloną, spotęgowaną pogardą dla realistycznego malarstwa, prawie wstręt fizyczny, jak również do całej tak zwanej nowej sztuki. Tylko wielkie style starożytne są dla mnie sympatyczne w tej chwili, lub conajwyżej prymitywi — reszta sztuki wydaje mi się niegodną egzystencji tandetą.
2.53 — Straszliwe bebechy, z których wylewają się całe wodospady kolorowych cieczy.
2.58 — Pochód ze słoniami i perłowym, (to znaczy zrobionym z pereł), wielbłądem w masce czarnej. Wspaniały w proporcjach. Szalony realizm. Podglądanie i obejmowanie fantastycznych bebechów przez oczy na długich szypułkach. Ciekawym faktem jest pojawienia się w wizjach rzeźb i architektur — dzieł sztuki bezwzględnie mi obcych, z powodu braku poczucia u mnie trzeciego wymiaru. Mimo, że w normalnej świadomości nie potrafiłbym zrobić najmniejszego szkicu rzeźbiarskiego, czy architektonicznego, (próbowałem raz rzeźbić i raz zrobić projekt na pomnik — były to rzeczy humorystyczne. Lepiej udawały mi się szkice do architektury, ale również odznaczyły się brakiem inwencji i absolutną niekonstrukcyjnością), w wizjach widzę wspaniale skomponowane budowle i to nietylko w stylach dawnych, ale jakby jakąś architekturę przyszłości — kombinację dzisiejszego, potwornego dla mnie, stylu pudełkowego z elementami dawnej sztuki.
3. — „Człowieczek w rodzaju Micińskiego pędzący na księżyc i jego przygody. Opadł na spadochronie ze sflaczałą głową. Huśtawka elfów. (Numer komiczny) Zrogowaciałe genitalja królowej Saby w muzeum astralnem. (Gdzieś szalenie wysoko to oglądałem. Proporcje olbrzymie).
3.5 — Powiedziałem: „dosyć wizji“ i zgasiłem lampę. Nic z tego. Nastąpiły wizje trupio-erotyczne. (Numer macabre). Czaszka która stała się płynna i spłynęła po wypuczonym brzuchu. Było to tak ohydne, że czemprędzej zapaliłem lampę. Erotyczny deszcz spódniczkowatych kwiatów. Uśmiechnięty brodacz w stylu Valois w olbrzymich pyskach wolich zamknięty.
3.10 — Hades mego pomysłu. (Pomyślałem sobie: tamten Hades narzucił mi Szmurło — teraz ja zobaczę swój własny). Była to jaskinia szaro-żółta, z wylotem na również tego koloru pustynię. W jaskini było widno. Piekielna nuda tego obrazu przeraża mnie dotąd. Na prawo stoczona grupa nieśmiałych żółtych kościotrupów, na lewo u sufitu łopotały jak nietoperze duszki skrzydlate, również żółto-szare, pół-zwierzęce, jak „Caprichos“ Goyi. Zapisałem uwagę „panpeyotlową“: „Goya musiał znać peyotl“.
3.30 — Męczące wizje. Walka centaurów przemieniła się w walkę fantastycznych genitalji. Konieczność wyrzeczenia się narkotyków, nawet w formie eksperymentów, lub dla celów rysunkowych. Pewnego rodzaju „nawrócenie się“ życiowe. Bezwzględnie wyższy poziom duchowy tego stanu, w stosunku do całej przeszłości. Mimo potworności wizji, które ukazują mi spotworniałe własne błędy, czuję się w wyższym wymiarze ducha i mam wrażenie, że to będzie trwałe. Olbrzymia czaszka, po której biegają czerwone „kraby zbrodni“. Żłopią coś w ranach tej czaszki. Poczem odpełzły bokiem, po krabiemu, w ciemność, jakby uciekały przed czemś. Skuropatwienie jastrzębia. Cudownie mądre, jastrzębio-ludzkie oczy zgłupiały, powieliły się i w ptasich głowach uleciały za okrągły horyzont.
3.45 — Faraon podobny do mnie. Pochody obrzędy totemiczne — trochę jastrzębio-gadzie. Niosą na olbrzymiej tarczy hyper-jastrzębio-gada. Potem ulecenie tego w postaci zwierzęcych duchów. Gady w płciowem splątaniu. Perwersje szalone legwanów — zupełnie realistycznie przedstawione.
3.50 — Numer realistyczny. Węże w pustynnych źródłach. Znowu wizja tego samego mózgu wątrobowego warjata w pewnym warjancie. Potwór gadzi pterodaktylowaty chlipiący ten mózg z głową zanurzoną, wyjął głowę i popatrzył na mnie drwiąco. Miał grzebień, jak dinosaurus i żółto-świecące fosforyczne oczy. Uśmiechnął się ironicznie zakrwawionym pyskiem. Otchłań płciowa z hipopotamem włochatym „na blond“. W tem okropne oczy. Czaszka pokrywa się sadzą — w tej sadzy zawstydzone topazowe oczko. To jest nikotyna. Pół czaszki oddziela się. Z oczodołu wypełza wąż w tęczowych kolorach i patrzy na mnie czarnemi oczkami. Jest pokryty piórkami kolibrzemi. To jest alkohol. Znowu pół czaszki oddziela się i pokrywa się białym puchem niezmiernie delikatnym. W puchu tym tkwią oczy kobiece błękitne — cudownie piękne i mądre. U dołu wyrasta mała rączka z białego zamszu z czarnemi kociemi pazurkami. Rączka ta ściąga i popuszcza białe lejce, które zachodzą mi na kark, ale bez wrażeń dotykowych. To jest kokaina.
3.58 — Najeżone pojęcia czyste w postaci kolców. Z tych pojęć, zamiast prawdy, (która stała obok sztucznie tyłem odwrócona, w postaci bronzowego posążku kobiecego z wypiętym zadem) wyszło dziwne zwierzę, które zmieniło się w dziką świnię.
4.5 — Narodziny brylantowego szczygła. Tęczowy taks rozprysnął się w fajerwerk czarno-różowych motyli na zgiętych różowych patyczkach. Znowu pochody egipskie i assyryjskie. Niewolnica, kryjąca się za kolumną. Z tego potem wyrodziła się cała historja pałacowej intrygi w obrazach, zatopiona następnie w ohydnych, zatłuszczonych bebechach.
4.10 — Zobaczyłem obrazowo wszystkie moje wady i błędy.
4.15 — Przemiana kościotrupa w ciało eteryczne (brylantowe!). Pochody zmięszane — n. p. rococo z dzisiejszą epoką. Melanż stylów piekielny na fantastycznych wyścigach. Trybuny widziane zdołu. „Zakroczymskie międzykrocza“. Potrzeba wyrzeczenia się — tylko za tę cenę można pokonać to wszystko. Indjanie mają rację, że peyotl karze winnych. Trzecia serja rysunków. Chwilami chce się palić, ale wstrzymanie się nie sprawia mi żadnego wysiłku.
4.40 — Lekki ból głowy z tyłu — jakby wewnątrz było bełtające się metalowe jajo. Uczucie, którego właściwie dotąd nieznałem. Raz tylko bolała mnie głowa w życiu podczas tyfusu. Portret Żony mimo wpatrywania nie ożywia się. Straciłem władzę zmieniania przedmiotów. Zmęczenie wizjami. Chęć snu bez wizji. Puls 72. Rzeczywistość przy otwieraniu oczu coraz bardziej robi się normalna a nie niesamowita jak z początku. Wyginania przestrzeni — Einstein w praktyce — zanikają powoli.
4.43 — Grube baby wiszące na linach na Hali Gasięnicowej. Niezrozumiały symbolizm nawet w peyotlu.
4.55 — Chcę zobaczyć Marszałka Piłsudskiego. Widzę go siedzącego przy stole pokrytym zielonem suknem. Obok stoi pułkownik P. żywy. Marszałek jest takim, jak na fotografji — nie widziałem Go od 1913 r. i nie mogę ożywić Jego wizji. Ma szary mundur i czerwoną wstęgę przez pierś. Lewe oko wychodzi delikatnie z orbity i widzę je w znacznem powiększeniu. Z tego oka wylatuje fijoletowy meteor i przeszywa mi głowę bez bólu. Znajduję się na szalonej wysokości nad Polską i widzę ziemię jak mapę. Ale nie widząc morza, nie mogę zorjentować tego obrazu co do Południa i Północy. Meteor pędzi podemną. Uderza w jakieś miejsce poprzerzynane różnokolorowemi polami. Następuje wybuch, jak po werżnięciu się w ziemię granatu. Z dymiącego leja wysypuje się masa robaków żelaznych, żółtych w czarne prążki i zalewa powoli cały pejzaż podemną. Namyślam się czy miejsce wybuchu jest na Ukrainie, czy na Pomorzu. Nie mogę bez znajomości kierunków rostrzygnąć tego problemu, ale mam wrażenie, że to Ukraina. Mimo, że od wojny cierpię na zawrót głowy, uniemożliwiający mi chodzenie po szczytach i mimo, że jestem na jakieś 20 km. nad ziemią, nie odczuwam nic podobnego.
5. — Tajemnicza historja „damy z kresów” w obrazach. Żandarm, pop i staruszek w „szlacheckim mundurze“ (którego na oczy nie widziałem). Feldmarszałkowie angielscy — jeden w stosowanym kapeluszu — drugi w mundurze kirasjera, ciągną wśród deszczu: wóz z posągiem indyjskim. Ma to być kara. Gady. Wszystkie gady zrodzone są we mnie przez używanie alkoholu — tak mało tego było, a tyle gadów!
5.4 — Narodziny potwora. Cudownie piękna blondynka z niebieskiemi oczami — zawsze ten sam kobaltowy kolor — zawinięta w futro. Nogi jej rozchylają się — ciało tłuścieje, lśni i pęka — rodzi strasznego gada o głowie okrągłej, z twarzą foki i kota, zmięszanych z pewnym znajomym generałem: oczy wyłupiaste tego samego koloru co jej oczy, wąsy żółte, szczeciniaste. Potwór pełznie ku mnie. Jest wesoły, ale tak straszny, że gdy dotyka prawie wąsami mojej twarzy, otwieram oczy z krzykiem i (o zgrozo i o cudzie! — jakby wykrzyknął poeta) mimo to widzę z szalonem przerażeniem tę samą scenę na tle szafy.
5.8 — Ponura flota z olbrzymiemi twarzami pod sterami. Mam dosyć wizji.
5.11 — Gnijąca noga. But się rozpada. Wyłażą robaki różowe, nieprzyzwoite i rosną dalej, jak trawa do góry.
5.18 — Niesłychanej sympatyczności i ładności panienka, zmieniła się powoli w człapiącą, bańkowatą ohydę.
5.20 — Jestem chyba wcieleniem tatrzańskiego króla wężów. Dolina Małej Łąki w Tatrach w zimie. Jestem na nartach. Kiedy dostaję się na Przysłop Miętusi, z przerażeniem spostrzegam, że stoję na grzbiecie olbrzymiego szarego węża, grubości jakie 100-150 m., który ciągnie się gdzieś aż z pod Giewontu i spada ogonem w Dolinę Kościeliską.
5.25 — Jakiś przodek mojej Żony, heretyk, widziany z profilu — wciągnięty w kłębowisko wężów. Tarcza herbowa wrosła w węża i rozlała się. Obok inna tarcza z lwem rozkraczonym. (Numer snobistyczny). W pokoju mimo firanek coraz jaśniej od dziennego światła.
5.47 — Znowu całe masy wizji. Luksusowy gad, w rodzaju dinosaura. Mówię sobie: gad „pour les princes“. Żółto-zielony z karminem. Śmieje się do mnie. Słoneczny rycerz pod szkłem, po wizji geograficznej z podwójnem wschodzącem słońcem. Na bardzo zgrabnej nodze pusty pęcherz wypina się aż w nieskończoność. Karykaturalne typy męskie w kostiumach. Sprawa honorowa francuskich oficerów w czerwonych kepi z młodym, piekielnie przystojnym Rosjaninem z bródką. Taką chytrą rzecz, jak malarstwo i rzeźbę mógł zrodzić tylko peyotl. Muzyka mogła narodzić się sama, ale takie rzeczy, jak dawne style w rzeźbie i architekturze nie mogły powstać bez wizji. Studnię z potworami biało-czerwonemi w pustyni, zasypał zmięszany oddział Beduinów i Francuzów na perszeronach. Owrzodziałe cyca generała Porzeczko. Nie znam takiego, a jednak widziałem go, nagiego do pasa. Sympatyczny zresztą brzuchacz. Hydrocychnytina — cuchnęcina moralna.
6.17 — Bez skutku zażywam walerjanę. Sen nie przychodzi, bo mimo zmęczenia przeszkadzają ciągle coraz to nowe wizje. Niedopępie ziemskie na stożku, obszczekane przez latające, psie smoki. Ohydny gad, koloru bleu acier w czerwone cętki, na dnie płytkiej sadzaweczki — płaski jak raja, bez głowy. Wyrosły z niego bardzo nieprzyjemne węże. Tego gada i mózg warjata widziałem 2 razy — jedyne wizje, które się powtórzyły. Wieże znikające i olbrzymi żałobnik (motyl) oświetlony Słońcem Prawdy.
6.30 — Wypiłem resztę walerjany. Mam stanowczo dosyć wizji. Cała brzydota naturalizmu (nie samej natury) wobec tego bogactwa form, jasna jak słońce. Nie dziwię się, że dawni ludzie, zamiast naśladować naturę, stworzyli pod wpływem wizji tak potężne style.
6.38 — Jestem w Zakopanem, na werandzie willi „Zośka“. Pada ulewny deszcz. Widzę liście drżące od spadających kropel i błoto na ulicy, tak dokładnie jakbym tam był. Peyotl nie pozwala mi jednak zaglądać przez okno. (Skonstatowałem później, że tego dnia rano rzeczywiście była ulewa). Jestem w pokoju śpiącej p. X. ale nie mogę jej obudzić.
7.15 — Franciszek I zamienia się we Władysława Orkana. Znowu cudownie nieprzyzwoita, ale inna kobieta — (nie ta blondyna poprzednia) rodzi potworka ptasiego, który wyłaniając się z niej pije wodę z kałuży, podnosząc głowę do góry. Ohydny akt płciowy z mnóstwem gadów. Strach przed światłem. Stan trochę nienormalny co do wrażeń przestrzennych, ale zresztą takie zmęczenie mogłoby być i po normalnie nieprzespanej nocy w wagonie, bez żadnych ekstrawagancji.
8.15 — Zamierające wizje z tęczowych drucików, jak na początku seansu. Śniadanie, mycie się. O 10-tej kładę się spać i mam jeszcze resztki wizji. Spałem do 12-tej. Stan normalny, tylko lekkie ogłupienia i dezorjentacja w przestrzeni. Do wieczora źrenice miałem rozszerzone. Puls normalny. O 5-tej popołudniu zapaliłem bez wielkiej przyjemności pierwszego papierosa. Na następnych seansach z preparatem dr. Rouhier miałem zjawiska podobne, tylko o wiele słabsze. Również wizje meskalinowe nie dorównywały działaniu oryginalnego meksykańskiego peyotlu. Kaktus zawiera 5 alkaloidów (między niemi meskalinę), których proporcja najkorzystniejsza dla działania wizyjnego, zależy od wieku rośliny i klimatu w którym dojrzała. Oprócz meskaliny dwa z alkaloidów peyotlu mają działania centralne. To zdaje się być przyczyną, że doświadczenia z samą meskaliną, przynajmniej robione na mnie, który znam działanie preparatu oryginalnego, dały rezultaty o wiele poniżej mego pierwszego spotkania się z peyotlem. Pozatem niektórzy twierdzą, że żaden syntetyczny preparat nie jest w stanie zastąpić naturalnego, chociażby w chemicznej strukturze nie można zauważyć między niemi żadnych różnic. Wiadomo co się dziś wyrabia z pierwiastkami, cóż więc mówić o skomplikowanych połączeniach. Jeśli chodzi nie o same wizje, tylko o zmiany w psychice wogóle, to meskalina okazała się o wiele potężniejszą niż ekstrakt peyotlowy w obu wyżej wspomnianych gatunkach. Niestety ci, którzy próbowali meskaliny razem ze mną, nie znali preparatu meksykańskiego i brak jest materjału dla porównania obu działań na większej ilości wypadków. W każdym razie po tamtej niezapomnianej dla mnie nocy, powiedziałem sobie: „teraz mogę umrzeć spokojnie, bo widziałem tamten świat“. — Nigdybym tego nie powiedział o meskalinie. A więc co do mnie działanie jej było następujące: zamiast zwolnionego tętna, przyśpieszone aż do 130, ogólny stan fizyczny fatalny: zawrót głowy, osłabienie w nogach; psychiczny: nieprzytomność chwilami dość znaczna, zanik poczucia rzeczywistości, euforja i podniecenie, naprzemian z niepokojem, depresją i nieokreślonym strachem. Schizofreniczne rozszczepienie graniczące chwilami z lekkim bzikiem. Nieswojość swojej osoby, obcość ciała, poczucie, że wszystko jest nie to. Zato rysowanie automatyczne dość precyzyjne — charakter rysunków bezwzględnie inny niż przy alkoholu i innych narkotykach, zbliżony do marki peyotlowej. Deformacje rzeczywistości przy wpatrywaniu się w ciemnym pokoju bardzo znaczne. Ale co do samych wizji, to nie przekraczały one u mnie drugiego stadjum: szkice do wizji prawdziwych zrobione przeważnie z kolorowych drucików i ledwo zarysowujące się, precyzyjne wprawdzie w wykonaniu, ale słabo kolorowe pyski, bydlęta dziwne, (lew zrobiony z pereł, który wypiął się na mnie, jak mandryl) architektury, miasta, maszyny i t. p. ale wszystko nie przechodzące w wymiar zupełnej realności, jak przy peyotlu prawdziwym. Ale inni, którzy probowali meskaliny, „chwalą ją sobie bardzo“. Nie znają nieszczęśni tamtego... Dr. B. specjalnie wrażliwy na najmniejsze dawki peyotlu Nr. 2., mający codziennie prawie hypnagogi bez żadnych narkotyków, już po 0,3 meskaliny (maksymalna dawka 0,5 w dwóch porcjach co godzinę) doznał wrażeń zupełnie niezwykłych i nie notowanych w książce Beringera. Poza tem, że miał pierwszorzędne wizje, z których niektóre namalował olejno i poza rozdwojeniem osobowości, podobnem do opisanego w książce Rouhier’a — widział swoją drugą osobę, jako świecący kryształ w odległości paru km. — przerobiono z nim eksperyment następujący: zawiązano mu starannie oczy, poczem wykonywano przed nim, w odległości paru kroków pewne ruchy. Dr. B. powtarzał dokładnie wszystkie ruchy, tylko naodwrót. Kładziono mu na czole monetę: zawsze poznawał którą stroną leży. Kiedy mu położono złoty zegarek, zobaczył orła. Sam właściciel zegarka nie wiedział, że na kopercie wewnętrznej jest wyryty orzełek. Inni doznawali wrażeń rozdwojenia, obcości własnego ciała, dochodzącej prawie do tego stopnia, który osiągnąłem ja po peyotlu Nr. 1, w stosunku do własnej ręki. Zaznaczyć trzeba, że czysta meskalina nie wywołuje objawów przyzwyczajenia, podobnie, jak sam peyotl.
Jeśli chodzi o działanie moralne, to uważam że peyotl, a może i czysta meskalina, powinny być stosowane u nałogowych narkomanów w okresach odzwyczajania się od trucizn. W czasie działania oba specyfiki wywołują ostry wstręt do alkoholu i tytoniu — tak fizyczny jak i moralny. Wstręt ten trwa dłuższy czas po przeminięciu transu i może byc zużytkowany nawet przy jednorazowem użyciu, jako podstawa do zaprzestania całkowitego. Trzeba odróżnić narkomana, nie mogącego przestać się narkotyzować, od nie chcącego tego uczynić. Pierwszy stan jest oczywiście wynikiem drugiego. Do wyjścia z tego ostatniego może znakomicie pomódz peyotl — może zaszczepić niechęć do danego narkotyku, o co w pierwszych stadjach jest tak trudno. Chęć leczenia się (tylko niestety nie u alkoholików — u tych chęć ta jest wyjątkiem) występuje zwykle wtedy, gdy na „domowe środki“ jest zapóźno, a w większości wypadków sanatoryjne leczenie jest niemożliwe. Oczywiście do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do aspiryny i oleju rycynowego. Jeśli się ktoś gwałtem uprze, to może stać się nałogowym peyotlistą, czy meskalinistą — ale będzie to chyba osobnik zupełnie zboczony i tak i tak skazany na taką czy inną zagładę. Nie propaguję tu bynajmniej peyotlu, jako nowego środka dla „ucieczki od rzeczywistości“, tylko wskazuję na nieocenione jego zasługi, jeśli chodzi o zaczęcie tak zwanego „nowego życia“. W czasie gdy sprobowałem poraz-pierwszy tego cudotwórczego lekarstwa, byłem w okresie picia zlekka niebezpiecznym. Po wielkich dawkach alkoholu często miałem ochotę na „biały proszek“, chcąc przerwać alkoholiczną nudę. Oczywiście nie chlałem od rana, ani codziennie, ale zbyt już często potrzebowałem lekkiego wstrząsu, aby co tydzień, czy co 5—6 dni, zaczynać „nowe życie“ nanowo. Na jednej z tak zwanych „orgji“ spotkałem Ossowieckiego, który później dał mi znać, że coś ważnego ma mi do powiedzenia. Niestety musiałem wyjechać nie zobaczywszy się z nim. W jakiś czas potem, kiedy nie piłem już 9-ty miesiąc, spotkałem go w towarzystwie i spytałem co chciał mi wtedy zakomunikować. Spojrzał na mnie badawczo i odpowiedział: „teraz to już jest niepotrzebne“. Na moje nalegania przyznał mi się, że chciał ostrzedz mnie przed grożącym mi według niego obłędem. „Miał pan jeszcze dwa do trzech tygodni takiego życia, a potem koniec“ — odpowiedział. Otóż wtedy sam nosiłem się z myślą zaprzestania eksperymentów na czas dłuższy, ponieważ częstość ich (drugi raz w życiu) zaczęła przekraczać granice dozwolone nawet dla tak trudno nałogującego się osobnika jak ja. I byłbym to bezwątpienia zrobił sam, bez żadnych sztucznych środków, jak to robiłem kilka razy, nawet w mniej groźnych „obstojatielstwach“. Ale bezwzględnie pomógł mi peyotl, gdy raptownie przestałem pić i nie wziąłem do ust nic, (prócz czasami troszkę(u) piwa, przez przeciąg 14-tu miesięcy) i to bez najmniejszego trudu. Oczywiście trzeba na to woli. Na samym peyotlu nikt bez wysiłku daleko nie zajedzie. Ale czasem trzeba tylko umieć zdeklanszować (mgdyknąć, pryksnąć, pierwszoprztyknąć, krwampknąć, plupsnąć) pierwszy odruch zdrowej woli, aby cały gmach dalszy sam się niejako na nim zbudował. A peyotl, poza wstrętem do narkotyków, daje jeszcze głębsze wejrzenie w siebie, co dla osób, nie mających specjalnego obowiązku oszczędzania swego mózgu dla rzeczy lepszych jak wóda i koko, szczególnie może być wartościowem. Ktoś mi powiedział: „no pocóż mam to właściwie zażywać? Kolory widzę i tak, co chcę mogę sobie wyobrazić, nic wiedzieć o sobie nie chcę więcej niż wiem w stanie normalnym, nie palę, piję dwa razy na rok i to mało, niczego innego nie używam”. Oczywiście miał rację. Muszę tylko bronić wizji jako takich. Nikt nie jest w stanie tego zrozumieć, kto tego nie przeżył. Ale że doskonale można żyć (szczególniej będąc pyknikiem) bez takich przeżyć, to jest najświętsza prawda i nikogo na tem miejscu na peyotl nie namawiam. Możliwe, że w moich wizjach zadużo było humorystyki i potworności zmięszanych razem i na ten temat można je zlekceważyć. Ale, pomijając cztery stadja zasadnicze, jednakowe u wszystkich, każdy może mieć takie wizje na jakie zasłużył. Słyszałem o pewnym panu, który przez tydzień po peyotlowym transie nie wychodził z domu i nie chciał nikogo widzieć, z obawy, aby mu rzeczywistość nie popsuła cudownych rzeczy, które w widzeniach swych przeżył. Widocznie ja byłem „niegodnym”, a i tak nie żałuję tego. Peyotlu Nr. 2 i meskaliny nie zażyłbym już więcej nigdy. Ale oryginalnego meksykańskiego chciałbym użyć raz przed śmiercią, ażeby zobaczyć jak to tam jest teraz ze mną naprawdę. Niestety stosunki meksykańskie utrudniają bardzo dostanie prawdziwego preparatu.
Oprócz opisanych jadów, zażywałem też Ya-yôô w postaci harminy Merck’a, eukodal i haszysz — ten ostatni jako extr. Canabis Indica, ale oryginalny świeżo przywieziony z Persji i haszysz perski do palenia — zażywałem je i rysowałem pod ich działaniem. Bezsprzecznie każdy jest różny pod względem wywoływanego nastroju i działania na rysunek. Haszysz w dużych ilościach daje, szczególniej zmięszany z alkoholem, pewne wizje dość dziwaczne, z powielaniem się przedmiotów i osób aż gdzieś w nieskończoność; daje też stany psychiczne interesujące: utożsamianie się z przedmiotami, zatratę poczucia tożsamości na małych wycinkach czasu i t. p. Ale wizje haszyszowe „ani umywają się” do peyotlowych. Są to rzeczy zupełnie niewspółmierne. Harmina wywołuje pewną „niesamowitość rzeczywistości” i automatyzm przy rysowaniu. Jednak ze względu na jej działanie na ośrodek extrapiramidalny (sic!) i odhamowanie odruchów, nie miałem odwagi przekroczyć maksymalnej dawki terapeutycznej. Z głową ostatecznie niech się dzieje co chce — ale utracić zupełnie władzę nad inerwacją mięśni, to jak dla mnie przynajmniej zbyt gruba jest historja.
Kończę te rozważania wołając wielkim głosem: „Ocknijcie się palacze i pijacy i inni narkomani póki czas! Precz z nikotyną, alkoholem i wszelkiemi „białemi obłędami”. Jeśli peyotl okaże się ogólną odtrutką na tamte wszystkie świństwa, to w takim i tylko w takim razie: niech żyje peyotl!”.





  1. Byłem kiedyś przed wojną na Ceylonie i w Australji, jakoteż oglądałem fotografje meksykańskich świątyń, ale nic nie usprawiedliwia tej dokładności widzenia realnego, przechodzącego o nieskończoność najdokładniejsze wspomnienia z tylko co widzianych rzeczy.
  2. W dwa lata później miałem podobne wrażenia przy zażyciu Ya-yòô w postaci harminy Merck’a, oczywiście poza seansami portretowemi z peyotlem i meskaliną.
  3. Wszystko dosłownie cytowane z nocnego protokółu. Pod wpływem wizji wszystko to zdawało mi się prawdą dowiedzioną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.