Nie-boska komedja/Część pierwsza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Nie-boska komedja
Redaktor Tadeusz Pini
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1923
Druk Zakłady graficzne Instyt. Wydawniczego „Bibljoteka Polska” w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Gwiazdy wokoło twojej głowy, pod twojemi nogi fale morza, na falach morza tęcza przed tobą pędzi i rozdziela mgły — co ujrzysz, jest twojem: brzegi, miasta i ludzie tobie się przynależą, niebo jest twojem. Chwale twojej niby nic nie zrówna.


∗             ∗

Ty grasz cudzym uszom niepojęte rozkosze, splatasz serca i rozwiązujesz, gdyby wianek, igraszkę palców twoich — łzy wyciskasz, suszysz je uśmiechem, i na nowo uśmiech strącasz z ust na chwilę, na chwil kilka, czasem na wieki. — Ale sam co czujesz? ale sam co tworzysz? co myślisz? Przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością. Biada ci — biada! Dziecię, co płacze na łonie mamki, kwiat polny, co nie wie o woniach swoich, więcej ma zasługi przed Panem od ciebie.


∗             ∗
Skądżeś powstał, marny cieniu, który znać o świetle dajesz, a światła nie znasz, nie widziałeś, nie obaczysz? Kto cię stworzył w gniewie lub w ironji? Kto ci dał życie nikczemne, tak zwodnicze, że potrafisz udać anioła chwilą, nim zagrząźniesz w błoto, nim, jak płaz, pójdziesz czołgać i zadusić się mułem? — Tobie i niewieście jeden jest początek.

∗             ∗

Ale i ty cierpisz, choć twoja boleść nic nie utworzy, na nic się nie zda. Ostatniego nędzarza jęk policzon między tony harf niebieskich, twoje rozpacze i westchnienia opadają na dół i szatan je zbiera, dodaje w radości do swoich kłamstw i złudzeń – a Pan je kiedyś zaprzeczy, jako one zaprzeczyły Pana.


∗             ∗

Nie przeto wyrzekam na ciebie, poezjo, matko piękności i zbawienia. Ten tylko nieszczęśliwy, kto na światach poczętych, na światach, mających zginąć, musi wspominać lub przeczuwać ciebie – bo jedno tych gubisz, którzy się poświęcili tobie, którzy się stali żywemi głosami twej chwały.


∗             ∗

Błogosławiony ten, w którym zamieszkałaś, jako Bóg zamieszkał w świecie: niewidziany, niesłyszany, w każdej części jego okazały, wielki, Pan, przed którym się uniżają stworzenia i mówią: „On jest tutaj“. Taki cię będzie nosił, gdyby gwiazdę, na czole swojem, a nie oddzieli się od twej miłości przepaścią słowa. On będzie kochał ludzi i wystąpi mężem pośród braci swoich. A kto cię nie dochowa, kto zdradzi zawcześnie i wyda na marną rozkosz ludziom, temu sypniesz kilka kwiatów na głowę i odwrócisz się, a on zwiędłemi się bawi i grobowy wieniec splata sobie przez całe życie. – Temu i niewieście jeden jest początek.


∗             ∗
ANIOŁ STRÓŻ: Pokój ludziom dobrej woli! Błogosławiony pośród stworzeń, kto ma serce — on jeszcze zbawion być może. Żono dobra i skromna, zjaw się dla niego — i dziecię niechaj się urodzi w domu waszym!
(przelatuje)

∗             ∗

CHÓR ZŁYCH DUCHÓW: W drogę, w drogę, widma, lećcie ku niemu! Ty naprzód, ty na czele, cieniu nałożnicy, umarłej wczoraj, odświeżony w mgle i ubrany w kwiaty. Dziewico, kochanko poety, naprzód!
W drogę i ty, sławo, stary orle, wypchany w piekle, zdjęty z palu, kędy cię strzelec zawiesił w jesieni! Leć i roztocz skrzydła, wielkie, białe od słońca, nad głową poety!
Z naszych sklepów wynidź, spróchniały obrazie edenu, dzieło belzebuba! Dziury zalepiem i rozwiedziemy pokostem — a potem płótno czarodziejskie, zwiń się w chmurę i leć do poety — wnet się rozwiąż naokoło niego, opasz go skałami i wodami, naprzemian nocą i dniem! Matko naturo, otocz poetę!


∗             ∗
Wieś.
Kościół, nad kościołem ANIOŁ STRÓŻ się kołysze.

Jeśli dotrzymasz przysięgi na wieki, będziesz bratem moim w obliczu Ojca niebieskiego.

(znika)

∗             ∗
Wnątrz kościoła.
Świadki — gromnica na ołtarzu.

KSIĄDZ: (ślub daje)
Pamiętajcie na to!

Wstaje para — MĄŻ ściska rękę żony i oddaje ją krewnemu — wszyscy wychodzą, on sam zostaje w kościele.
Zstąpiłem do ziemskich ślubów, bom znalazł tę, o której marzyłem. Przeklęstwo mojej głowie, jeśli ja kiedy kochać przestanę!

∗             ∗
Komnata, pełna osób.
Bal — muzyka — świece — kwiaty. — PANNA MŁODA walcuje i po kilku okręgach staje, przypadkiem napotyka MĘŻA w tłumie i głowę opiera na jego ramieniu.

PAN MŁODY: Jakżeś mi piękna w osłabieniu swojem! W nieładzie kwiaty i perły na włosach twoich — płoniesz ze wstydu i znużenia... — O wiecznie, wiecznie będziesz pieśnią moją.
PANNA MŁODA: Będę wierną żoną tobie, jako matka mówiła, jako serce mówi. Ale tyle ludzi jest tutaj — tak gorąco i huczno...
PAN MŁODY: Idź z raz jeszcze w taniec, a ja tu stać będę i patrzeć na cię, jakem nieraz w myśli patrzał na sunących aniołów.
PANNA MŁODA: Pójdę, jeśli chcesz, ale już sił prawie nie mam.
PAN MŁODY: Proszę cię, moje kochanie.

(taniec i muzyka)

∗             ∗
Noc pochmurna.

DUCH ZŁY (pod postacią DZIEWICY, lecąc)
Niedawno-m jeszcze biegała po ziemi w taką samą porę — teraz gnają mnie czarty i każą świętą udawać.

(leci nad ogrodem)

Kwiaty, odrywajcie się i lećcie do moich włosów!

(leci nad cmentarzem)

Świeżość i wdzięki umarłych dziewic, rozlane w powietrzu, płynące nad mogiłami, lećcie do jagód moich!
Tu czarnowłosa się rozsypuje — cienie jej puklów, zawiśnijcie mi nad czołem! Pod tym kamieniem zgasłych dwoje ócz błękitnych — do mnie, do mnie ogień, co tlał w nich! Za temi kraty sto gromnic się pali — księżnę dziś pochowano; suknio atłasowa, biała jak mleko, oderwij się od niej! Przez kraty leci suknia do mnie, trzepocząc się, jak ptak — a dalej, a dalej!


∗             ∗
Pokój sypialny.
Lampa nocna stoi na stole i blado oświeca MĘŻA śpiącego obok ŻONY.

MĄŻ: (przez sen) Skądże przybywasz, niewidziana, niesłyszana oddawna? Jak woda płynie, tak płyną twoje stopy, dwie fale białe — pokój świątobliwy na skroniach twoich... Wszystko, com marzył i kochał, zeszło się w tobie. (przebudza się) Gdzież jestem? Ha, przy żonie! To moja żona. (wpatruje się w żonę) Sądziłem, że to ty jesteś marzeniem mojem, a otóż po długiej przerwie wróciło ono i różnem jest od ciebie. Ty dobra i miła, ale tamta... Boże! Co widzę — na jawie! —
DZIEWICA: Zdradziłeś mnie.

(znika)

MĄŻ: Przeklęta niech będzie chwila, w której pojąłem kobietę, w której opuściłem kochankę lat młodych, myśl myśli moich, duszę duszy mojej!...
ŻONA: (przebudza się) Co się stało? Czy już dzień? Czy powóz zaszedł? Wszak mamy jechać dzisiaj po różne sprawunki.
MĄŻ: Noc głucha. Śpij — śpij głęboko!
ŻONA: Możeś zasłabł nagle, moj drogi? Wstanę i dam ci eteru.
MĄŻ: Zaśnij!
ŻONA: Powiedz mi, drogi, co masz, bo głos twój niezwyczajny i gorączką nabiegły ci jagody.
MĄŻ: (zrywając się) Świeżego powietrza mi trzeba. Zostań się! Przez Boga, nie chodź za mną — nie wstawaj, powiadam ci raz jeszcze!

(wychodzi)

∗             ∗
Ogród przy świetle księżyca.
Za parkanem kościół.

MĄŻ: Od dnia ślubu mojego spałem snem odrętwiałych, snem żarłoków, snem fabrykanta Niemca przy żonie Niemce. Świat cały jakoś zasnął wokoło mnie na podobieństwo moje — jeździłem po krewnych, po doktorach, po sklepach, a że dziecię ma się mi narodzić, myślałem o mamce.

(bije druga na wieży kościoła)

Do mnie, państwa moje dawne, zaludnione, żyjące, garnące się pod myśl moją, słuchające natchnień moich! Niegdyś odgłos nocnego dzwonu był hasłem waszem (chodzi i załamuje ręce). Boże, czyś Ty sam uświęcił związek dwóch ciał? Czyś Ty sam wyrzekł, że nic ich rozerwać nie zdoła, choć dusze się odepchną od siebie, pójdą każda w swoją stronę, i ciała, gdyby dwa trupy, zostawią przy sobie?
Znowu jesteś przy mnie — o moja — o moja! Zabierz mnie z sobą! Jeśliś złudzeniem, jeślim cię wymyślił, a tyś się utworzyła ze mnie i teraz objawiasz się mnie, niechże i ja będę marą, stanę się mgłą i dymem, by zjednoczyć się z tobą!
DZIEWICA: Pójdzieszli za mną, w którykolwiek dzień przylecę po ciebie ?
MĄŻ: O każdej chwili twoim jestem.
DZIEWICA: Pamiętaj!
MĄŻ: Zostań się — nie rozpraszaj się jako sen! Jeśliś pięknością nad pięknościami, pomysłem nad wszystkiemi myśli, czegóż nie trwasz dłużej od jednego życzenia, od jednej myśli?

(okno otwiera się w przyległym domu)

GŁOS KOBIECY: Mój drogi, chłód nocy spadnie ci na piersi; wracaj, mój najlepszy, bo mi tęskno samej w tym czarnym, dużym pokoju!
MĄŻ: Dobrze — zaraz.
Znikł duch, ale obiecał, że powróci, a wtedy żegnaj mi, ogródku, i domku, i ty, stworzona dla ogródka i domku, ale nie dla mnie!
GŁOS: Zmiłuj się — coraz chłodniej nad rankiem.
MĄŻ: A dziecię moje! O Boże!

(wychodzi)

∗             ∗
Salon.
dwie świece na fortepianie — kolebka z uśpionem dzieckiem w kącie. — MĄŻ rozciągnięty na krześle z twarzą ukrytą w dłoniach — ŻONA przy fortepianie.

ŻONA: Byłam u Ojca Benjamina; obiecał mi się na pojutrze.
MĄŻ: Dziękuję ci.
ŻONA: Posłałam do cukiernika, żeby kilka tort przysposobił, boś podobno dużo gości sprosił na chrzciny — wiesz, takie czekoladowe, z cyfrą Jerzego Stanisława.
MĄŻ: Dziękuję ci.
ŻONA: Bogu dzięki, że już raz się odbędzie ten obrządek, że Orcio nasz zupełnie chrześcijaninem się stanie — bo, choć już chrzczony z wody, zdawało mi się zawsze, że mu niedostaje czegoś. (idzie do kolebki) Śpij, moje dziecię! Czy już się tobie coś śni, że zrzuciłeś kołderkę? Ot, tak — teraz leż tak! — Orcio mi dzisiaj niespokojny. Mój maleńki, mój śliczny, śpij!
MĄŻ: (na stronie) Parno — duszno — burza się gotuje. Rychłoż tam ozwie się piorun, a tu pęknie serce moje?
ŻONA: (wraca, siada do fortepianu, gra i przerywa, znowu grać zaczyna i przestaje znowu) Dzisiaj, wczoraj — ach, mój ty Boże, i przez cały tydzień, i już od trzech tygodni, od miesiąca, słowa nie rzekłeś do mnie — i wszyscy, których widzę, mówią mi, że źle wyglądam...
MĄŻ: (na stronie) Nadeszła godzina — nic jej nie odwlecze, (głośno) Zdaje mi się owszem, że dobrze wyglądasz.
ŻONA: Tobie wszystko jedno, bo już nie patrzysz na mnie; odwracasz się, kiedy wchodzę, i zakrywasz oczy, kiedy siedzę blisko. Wczoraj byłam u spowiedzi i przypominałam sobie wszystkie grzechy, a nie mogłam nic znaleźć takiego, coby cię obrazić mogło.
MĄŻ: Nie obraziłaś mnie.
ŻONA: Mój Boże — mój Boże!
MĄŻ: Czuję, że powinienem cię kochać.
ŻONA: Dobiłeś mnie tem jednem: „powinieniem“ — ach, lepiej wstań i powiedz — „nie kocham“ — przynajmniej już będę wiedziała wszystko — wszystko! (zrywa się i bierze dziecko z kolebki) Jego nie opuszczaj, a ja się na gniew twój poświęcę! Dziecko moje kochaj — dziecko moje, Henryku!

(przyklęka)
MĄŻ: (podnosząc) Nie zważaj na to, com powiedział! Napadają mnie często złe chwile — nudy...

ŻONA: O jedno słowo cię proszę — o jedną obietnicę tylko: powiedz, że go zawsze kochać będziesz!

MĄŻ: I ciebie i jego — wierzaj mi!
(całuje ją w czoło, a ona go obejmuje ramionami — wtem grzmot słychać, zaraz potem muzykę, akord po akordzie i coraz dziksze)
ŻONA: Cóż to znaczy? (dziecię ciśnie do piersi)
(muzyka się urywa)

(wchodzi) DZIEWICA: O mój luby, przynoszę ci błogosławieństwo i rozkosz — chodź za mną!
O mój luby, odrzuć ziemskie łańcuchy, które cię pętają! Ja ze świata świeżego, bez końca, bez nocy. Jam twoja.
ŻONA: Najświętsza Panno, ratuj mnie! — To widmo blade, jak umarły — oczy zgasłe, i głos, jak skrzypienie woza, na którym trup leży.
MĄŻ: Twe czoło jasne, twój włos kwieciem przetykany, o luba...
ŻONA: Całun w szmatach opada jej z ramion.
MĄŻ: Światło leje się naokoło ciebie! Głos twój raz jeszcze — niechaj zaginę potem!
DZIEWICA: Ta, która cię wstrzymuje, jest złudzeniem. Jej życie znikome, jej miłość jako liść, co ginie wśród tysiąca zeschłych — ale ja nie przeminę.
ŻONA: Henryku, Henryku, zasłoń mnie, nie daj mnie! Czuję siarkę i zaduch grobowy.
MĄŻ: Kobieto z gliny i z błota, nie zazdrość, nie potwarzaj, nie bluźń! Patrz, to myśl pierwsza Boga o tobie, ale tyś poszła za radą węża i stałaś się, czem jesteś.
ŻONA: Nie puszczę cię!
MĄŻ: O luba, rzucam dom i idę za tobą.

(wychodzi)
ŻONA: Henryku — Henryku!
(mdleje i pada z dzieckiem — drugi grzmot)

∗             ∗
Chrzest.
GOŚCIE - OJCIEC BENJAMIN - OJCIEC CHRZESTNY - MATKA CHRZESTNA - MAMKA z dzieckiemna sofie na boku siedzi ŻONA — w głębi SŁUŻĄCY.

PIERWSZY GOŚĆ: (pocichu) Dziwna rzecz, gdzie hrabia się podział?
DRUGI GOŚĆ: Zabałamucił się gdzieś, lub pisze.
PIERWSZY GOŚĆ: A pani blada, niewyspana, słowa do nikogo nie przemówiła.
TRZECI GOŚĆ: Chrzest dzisiejszy przypomina mi bale, na które zaprosiwszy, gospodarz zgra się wilją w karty, a potem gości przyjmuje z grzecznością rozpaczy.
CZWARTY GOŚĆ: Opuściłem śliczną księżniczkę, przyszedłem, sądziłem, że będzie sute śniadanie, a zamiast tego, jako Pismo mówi, płacz i zgrzytanie zębów.
OJCIEC BENJAMIN: Jerzy Stanisławie, przyjmujesz olej święty?
OJCIEC i MATKA CHRZESTNA: Przyjmuję.
JEDEN Z GOŚCI: Patrzcie, wstała i stąpa, jak gdyby we śnie.
DRUGI GOŚĆ: Roztoczyła ręce przed się i, chwiejąc się, idzie ku synowi
TRZECI GOŚĆ: Co mówicie? Podajmy jej ramię, bo zemdleje!
OJCIEC BENJAMIN: Jerzy Stanisławie, wyrzekasz się szatana i pychy jego?
OJCIEC i MATKA CHRZESTNA: Wyrzekam się.
JEDEN Z GOŚCI: Cyt — słuchajcie!
ŻONA: (kładąc dłonie na głowie dziecięcia) Gdzie ojciec twój, Orcio?
OJCIEC BENJAMIN: Proszę nie przerywać —
ŻONA: Błogosławię cię, Orciu, błogosławię, dziecię moje. Bądź poetą, aby cię ojciec kochał, nie odrzucił kiedyś!
MATKA CHRZESTNA: Ale pozwólże, moja Marysiu...
ŻONA: Ty ojcu zasłużysz się i przypodobasz — a wtedy on twojej matce przebaczy.
OJCIEC BENJAMIN: Bój się pani hrabina Boga!
ŻONA: Przeklinam cię, jeśli nie będziesz poetą!

(mdleje — wynoszą ją sługi)

GOŚCIE: (razem) Coś nadzwyczajnego zaszło w tym domu. Wychodźmy, wychodźmy!

(tymczasem obrząd się kończy — dziecię płaczące odnoszą do kolebki)

OJCIEC CHRZESTNY: (przed kolebką) Jerzy Stanisławie, dopiero coś został chrześcijaninem i wszedł do towarzystwa ludzkiego, a później zostaniesz obywatelem, a za staraniem rodziców i łaską bożą znakomitym urzędnikiem. Pamiętaj, że ojczyznę kochać trzeba i że nawet za ojczyznę zginąć jest pięknie...

(wychodzą wszyscy)

∗             ∗
Piękna okolica.
Wzgórza i lasy — góry w oddali.

MĄŻ: Tegom żądał, o to przez długie modliłem się lata i nareszcie-m już bliski mojego celu. Świat ludzi zostawiłem ztyłu. Niechaj sobie tam każda mrówka bieży i bawi się dźbłem swojem, a kiedy je opuści, niech skacze ze złości lub umiera z żalu.
GŁOS DZIEWICY: Tędy — tędy!

(przechodzi)

∗                              ∗
Góry i przepaście ponad morzem.
Gęste chmury — burza.

MĄŻ: Gdzie mi się podziała? Nagle rozpłynęły się wonie poranku, pogoda się zaćmiła. Stoję na tym szczycie, otchłań pode mną i wiatry huczą przeraźliwie.
GŁOS DZIEWICY: (w oddaleniu) Do mnie, mój luby!
MĄŻ: Jakże już daleko, a ja przesadzić nie zdołam przepaści.
GŁOS: (w pobliżu) Gdzie skrzydła twoje?
MĄŻ: Zły duchu, co się natrząsasz ze mnie, gardzę tobą!
GŁOS DRUGI: U wiszaru góry twoja wielka dusza, nieśmiertelna, co jednym rzutem niebo przelecieć miała, ot, kona — i nieboga twoich stóp się prosi, by nie szły dalej. Wielka dusza — serce wielkie!
MĄŻ: Pokażcie mi się, weźcie postać, którąbym mógł zgiąć i obalić! Jeśli się was ulęknę, bodaj bym jej nie otrzymał nigdy.
DZIEWICA: (na drugiej stronie przepaści) Uwiąż się dłoni mojej i wzleć!
MĄŻ: Cóż się dzieje z tobą? Kwiaty odrywają się od skroni twoich i padają na ziemię, a, jak tylko się jej dotkną, ślizgają, jak jaszczurki, czołgają, jak żmije.
DZIEWICA: Mój luby!
MĄŻ: Przez Boga, suknię wiatr zdarł ci z ramion i rozdarł w szmaty.
DZIEWICA: Czemu się ociągasz?
MĄŻ: Deszcz kapie z włosów — kości nagie wyzierają z łona.
DZIEWICA: Obiecałeś — przysiągłeś!
MĄŻ: Błyskawica źrzenice jej wydarła.
CHÓR DUCHÓW ZŁYCH: Stara, wracaj do piekła! Uwiodłaś serce wielkie i dumne, podziw ludzi i siebie samego. Serce wielkie, idź za lubą twoją!
MĄŻ: Boże, czy Ty mnie za to potępisz, żem uwierzył, iż Twoja piękność przenosi o całe niebo piękność tej ziemi — za to, żem ścigał za nią i męczył się dla niej, ażem stał się igrzyskiem szatanów?
DUCH ZŁY: Słuchajcie bracia — słuchajcie!
MĄŻ: Dobija ostatnia godzina. Burza kręci się czarnemi wiry — morze dobywa się na skały i ciągnie ku mnie — niewidoma siła pcha mnie coraz dalej — coraz bliżej... Ztyłu tłum ludzi wsiadł mi na barki i prze ku otchłani.
DUCH ZŁY: Radujcie się, bracia — radujcie!
MĄŻ: Napróżno walczyć! Rozkosz otchłani mnie porywa — zawrót w duszy mojej... Boże, wróg Twój zwycięża!
ANIOŁ STRÓŻ: (ponad morzem) Pokój wam, bałwany, uciszcie się!
W tej chwili na głowę dziecięcia twego zlewa się woda święta.
Wracaj do domu i nie grzesz więcej!
Wracaj do domu i kochaj dziecię twoje!


∗                              ∗
Salon z fortepianem.
Wchodzi MĄŻ. — SŁUŻĄCY ze świecą za nim.

MĄŻ: Gdzie pani?
SŁUGA: jw. pani słaba....
MĄŻ: Byłem w jej pokoju — pusty.
SŁUGA: Jasny panie, bo jw. pani tu niema...
MĄŻ: A gdzie?
SŁUGA: Odwieźli ją wczoraj...
MĄŻ: Gdzie?
SŁUGA: Do domu warjatów.

(ucieka z pokoju)

MĄŻ: Słuchaj, Marjo, może ty udajesz, skryłaś się gdzie, żeby mnie ukarać? Ozwij się, proszę cię — Marjo — Marysiu!
Nie — nikt nie odpowiada. Janie! Katarzyno! Ten dom cały ogłuchł, oniemiał.
Tę, której przysiągłem na wierność i szczęście, sam strąciłem do rzędu potępionych już na tym świecie. Wszystko, czegom się dotknął, zniszczyłem i siebie samego zniszczę wkońcu. Czyż na to piekło mnie wypuściło, bym trochę dłużej był jego żywym obrazem na ziemi?
Na jakiejże poduszce ona dziś głowę położy? Jakież dźwięki otoczą ją w nocy? Skowyczenia i śpiewy obłąkanych! Widzę ją: czoło, na którem zawsze myśl spokojna, witająca, uprzejma przezierała, pochylone trzyma, a myśl dobrą swoją posłała w nieznane obszary, może za mną, i błąka się biedna i płacze...
GŁOS SKĄDSIŚ: Dramat układasz.
MĄŻ: Ha, mój szatan się odzywa! (bieży ku drzwiom, rozpycha podwoje) Tatara mi osiodłać. — Płaszcz mój i pistolety!


∗                              ∗
Dom obłąkanych
w górzystej okolicy — ogród wokoło.

ŻONA DOKTORA: (z pękiem kluczów u drzwi) Może pan krewny hrabiny? —
MĄŻ: Jestem przyjacielem jej męża, on mnie tu przysłał.
ŻONA DOKTORA: Proszę pana, wiele sobie z niej obiecywać nie sposób. Mój mąż wyjechał, byłby to lepiej wyłuszczył. Przywieźli ją zawczoraj — była w konwulsjach. Jakie gorąco! (obciera twarz) Mamy dużo chorych, żadnego jednak tak niebezpiecznie, jak ona. Imainuj sobie pan, ten instytut kosztuje nas ze dwakroć sto tysięcy. Patrz pan, jaki widok na góry! — Ale pan, widzę, niecierpliwy. Więc to nieprawda, że jakóbiny jej męża porwali w nocy? Proszę pana.

∗                ∗
Pokój.
Kratowane okno — kilka krzeseł — łóżko ŻONA na kanapie.

MĄŻ: (wchodzi) Chcę być z nią sam na sam.
GŁOS Z ZA DRZWI: Mój mąż by się gniewał, gdyby...
MĄŻ: Dajże mi w. pani pokój!

(drzwi za sobą zamyka i idzie ku żonie).

GŁOS Z NAD SUFITU: W łańcuchy spętaliście Boga. Jeden już umarł na krzyżu — ja drugi Bóg, i równie wśród katów.
GŁOS Z POD PODŁOGI: Na rusztowanie głowy królów i panów! Ode mnie poczyna się wolność ludu.
GŁOS Z ZA PRAWEJ ŚCIANY: Klękajcie przed królem, panem waszym!
GŁOS Z ZA LEWEJ ŚCIANY: Kometa na niebie już błyska — dzień strasznego sądu się zbliża.
MĄŻ: Czy mnie poznajesz, Marjo?
ŻONA: Przysięgłam ci na wierność do grobu.
MĄŻ: Chodź — daj mi ramię! Wyjdziemy.
ŻONA: Nie mogę się podnieść. Dusza opuściła ciało moje, wstąpiła do głowy.
MĄŻ: Pozwól, wyniosę ciebie!
ŻONA: Dozwól chwil kilka jeszcze, a stanę się godną ciebie.
MĄŻ: Jakto?
ŻONA: Modliłam się trzy nocy, i Bóg mnie wysłuchał.
MĄŻ: Nie rozumiem cię.
ŻONA: Odkiedym cię straciła, zaszła odmiana we mnie. „Panie Boże“ — mówiłam i biłam się w piersi, i gromnicę przystawiałam do piersi, i pokutowałam — „spuść na mnie ducha poezji!“ I trzeciego dnia z rana stałam się poetą.
MĄŻ: Marjo!...
ŻONA: Henryku, mną teraz już nie pogardzisz! Jestem pełna natchnienia! Wieczorami już mnie nie będziesz porzucał.
MĄŻ: Nigdy, nigdy!
ŻONA: Patrz na mnie! Czy nie zrównałam się z tobą? Wszystko pojmę, zrozumiem, wydam, wygram, wyśpiewam. Morze, gwiazdy, burza, bitwa... Tak — gwiazdy, burza, morze — ach, wymknęło mi się jeszcze coś: bitwa. — Musisz mnie zaprowadzić na bitwę — ujrzę i opiszę. Trup, całun, krew, fala, rosa, trumna....

Nieskończoność mnie obleje
I, jak ptak, w nieskończoności
Błękit skrzydłami rozwieję
I, lecąc, się rozemdleję
W czarnej nicości.

MĄŻ: Przeklęstwo — przeklęstwo!
ŻONA: (obejmuje go ramionami i całuje w usta) Henryku mój, Henryku, jakżem szczęśliwa!
GŁOS Z POD POSADZKI: Trzech królów własną ręką zabiłem — dziesięciu jest jeszcze, i księży stu, śpiewających mszę.
GŁOS Z LEWEJ STRONY: Słońce trzecią część blasku straciło — gwiazdy zaczynają potykać się po drogach swoich. Niestety — niestety.
MĄŻ: Dla mnie już nadszedł dzień sądu.
ŻONA: Rozjaśnij czoło, bo smucisz mnie na nowo! Czegóż ci niedostaje? Wiesz, powiem ci coś jeszcze.
MĄŻ: Mów, a wszystkiego dopełnię!
ŻONA: Twój syn będzie poetą.
MĄŻ: Co?
ŻONA: Na chrzcie ksiądz mu dał pierwsze imię — poeta, a następne znasz, Jerzy Stanisław. Jam to sprawiła — błogosławiłam, dodałam przeklęstwo — on będzie poetą. Ach, jakże cię kocham, Henryku!
GŁOS Z SUFITU: Daruj im, Ojcze, bo nie wiedzą, co czynią!
ŻONA: Tamten dziwne cierpi obłąkanie — nieprawdaż?
MĄŻ: Najdziwniejsze.
ŻONA: On nie wie, co gada, ale ja ci ogłoszę, coby było, gdyby Bóg oszalał, (bierze go za rękę) Wszystkie światy lecą to na dół, to w górę — człowiek każdy, robak każdy krzyczy: „Ja Bogiem“ — i co chwila jeden po drugim konają — gasną komety i słońca. Chrystus nas już nie zbawi — krzyż swój wziął w ręce obie i rzucił w otchłań. — Czy słyszysz, jak ten krzyż, nadzieja miljonów, rozbija się o gwiazdy, łamie się, pęka, rozlatuje w kawałki, a coraz niżej i niżej, aż tuman wielki powstał z jego odłamków? i Najświętsza Bogarodzica jedna się jeszcze modli i gwiazdy, Jej służebnice nie odbiegły Jej dotąd — ale i Ona pójdzie, kędy idzie świat cały.
MĄŻ: Marjo, może chcesz widzieć syna?
ŻONA: Jam mu skrzydła przypięła, posłała między światy, by się napoił wszystkiem, co piękne i straszne i wyniosłe. On wróci kiedyś i uraduje ciebie. Ach!
MĄŻ: Źle tobie?
ŻONA: W głowie mi ktoś lampę zawiesił, i lampa się kołysze — nieznośnie.
MĄŻ: Marjo moja najdroższa, bądźże mi spokojna, jako dawniej byłaś!
ŻONA: Kto jest poetą, ten nie żyje długo.
MĄŻ: Hej, ratunku — pomocy!

(wpadają kobiety i ŻONA DOKTORA)

ŻONA DOKTORA: Pigułek, proszków... Nie — nic zsiadłego, owszem, płynne jakie lekarstwo. Małgosiu, bież do apteczki! — Pan sam temu przyczyną — mój mąż mnie wyłaje.
ŻONA: Żegnam cię, Henryku.
ŻONA DOKTORA: To jw. hrabia sam w osobie swojej!
MĄŻ: Marjo, Marjo! —

(ściska ją)

ŻONA: Dobrze mi, bo umieram przy tobie.

(spuszcza głowę)

ŻONA DOKTORA: Jaka czerwona! Krew rzuciła się do mózgu.
MĄŻ: Ale jej nic nie będzie?

(wchodzi DOKTOR i zbliża się do kanapy)

DOKTOR: Już jej nic niema — umarła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Zygmunt Krasiński, Tadeusz Pini.