Na wydaniu (Korczak)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Na wydaniu
Pochodzenie Koszałki opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Na wydaniu.


Już jak kto nie ma szczęścia, to nie ma go nigdy i nigdzie.

Już jak kto nie ma szczęścia, to nie ma go ani w dzień, ani w nocy, ani nawet we własnem swem łóżku.
Tak... tak.
Ot, śni mi się sen. Ani ja go prosiłem, żeby mi się śnił, ani nic. I żeby to jaki przyjemny sen, albo co...
A śniło mi się, że wychodzę z mieszkania.
— Dokąd idziesz? — pyta mateczka.
— Na spacer — odpowiadam.
— Jakto? O tej porze? — pyta mateczka. — Bez służącej? — pyta mateczka.
— Jakto: bez służącej? Co to ma znaczyć? — dziwię się niepomiernie.
— Dziecko moje — mówi mateczka — nie zapominaj o tem, że jesteś panną na wydaniu, i ludzie mogą cię wziąć na języki.
— Kto ma mnie znowu brać na języki? Kto jest panną na wydaniu? — wzrasta moje zdumienie.
— Ty... ty jesteś panną na wydaniu.
— Ja?
— Ty!
Spoglądam po sobie, i lodowy pot występuje mi na czoło. Widzę, że jestem ubrany w suknię do ziemi. Chcę odetchnąć: gorset mnie gniecie. Chcę ręką dotknąć czoła: palce plączą mi się w grzywce. Kie licho?
— Ja nie chcę być panną na wydaniu — wołam, blizki płaczu.
— Stało się — mówi mateczka.
— Ależ, moja mamo, mama przecież rozumie, że to nie ma najmniejszego sensu.
— Dziecko moje, ja sama wolałabym, żeby było inaczej.
— Ależ ja się na to żadną miarą nie mogę zgodzić.
Mateczka wykonała ręką jakiś niezdecydowany gest poddania się, czy rezygnacji — i rzekła:
— Obowiązki kobiety są wzniosłe i szczytne.
— Ależ to bardzo wszystko piękne, tylko że mnie to nic, a nic nie obchodzi.
— Przyzwyczaisz się, najdroższe dziecko moje, i wiem, że mi wstydu nie zrobisz i do grobu mnie nie wpędzisz swoim postępowaniem. A teraz pozwalam ci wyjść na pół godziny, dopóki się nie ściemni. Marjanno! idź z panienką na spacer.
Marjanna zarzuciła na siebie chustkę i z głębokim wirem sprzecznych myśli wyszedłem na schody.
Na półpiętrze schwyciłem Marjannę wpół i pocałowałem w buzię.
— Co panienka wyrabia? — dziwi się Marjanna.
A ja opuściłem wualkę na oczy, bo nie chciałem, żeby widziała, że płaczę: «więc to prawda? więc ja... ja... ja... ja... jestem naprawdę panną na wydaniu».
Przecież to straszne! to potworne! to zbrodnia!
Wychodzimy na ulicę.
Mężczyźni są dość zajmujący. Ot, ten na przykład, który przeszedł. Oglądam się, on także. Idzie za nami.
— Marjanno — mówię strwożony. — Co to będzie, jak on nas zaczepi? Będziemy zgubione!
— Nie trzeba się było oglądać — mówi dziewczyna.
Pędzimy kłusem przez ulicę, wpadamy do bramy, do domu, do mateczki.
— Co się stało?
— Jakiś facet chciał nas zaczepić.
— Dziecko drogie, jak ty się wyrażasz. Kto widział mówić: facet. Mówi się: nikczemnik.
— O tak, nikczemnik!
— Bo panienka się za nim obejrzała — mówi Marjanna.
— Dziecko moje! — załamała ręce mateczka. — Jakże nierozważna jesteś: byłabyś zgubiona.
— Zgubiona na wieki! — mówię.
— Bezpowrotnie.
— Nieodwołalnie — dodaję.
— Wychodzić będziesz tylko ze mną.
— O tak, z tobą najdroższa.
— Ze mną. Jutro rano pójdziemy do cioci Zuzanny i do krawcowej.
— Do krawcowej?
— No tak: jesteś przecież panną na wydaniu.
— Ach tak... tak... prawda.
I nazajutrz byłem z mateczką przed obiadem u krawcowej i u ciotki Zuzanny.
I rozpoczęły się katusze, o których wy, mężczyźni, najmniejszego nie macie wyobrażenia.
Nie wolno mi było mówić ani: «do stu par djabłów», ani: «niech mama głowy nie zawraca», ani: «akuszerka», ani «Przybyszewski», ani «miłość», ani nic... nic..
Nie wolno mi było ani uśmiechnąć się, ani ukłonić, ani wyjść na ulicę, ani zaczepić kogo, ani iść do cukierni na gazety, albo na bilard, no słowem nic... nic.
Nie wolno mi było rozmawiać z ludźmi, bo mateczka dała mi dwie przyjaciółki, z któremi mi wolno było zdychać z nudów, a jak mówiła mateczka: żyć.
Musiałem chodzić do Filharmonji na koncerty i w niedzielę na spacer w aleje, i mieć oczy spuszczone, i rumienić się, i nosić ciasne buciki, i grać na fortepianie, i czytać po francusku, i chodzić do krawcowej — i ani kieliszeczka wódki w barze amerykańskim. No, rozpacz.
I chodziłem do ciotek, i byłem tak skromny, że mi się aż czasem kiszki skręcały. Wy, mężczyźni, najmniejszego wyobrażenia nie macie, co to było dla mnie — owo chodzenie do ciotek — i ani jednej partyjki w winta — i ani jednego bilardu, i ani jednego kieliszeczka.
A mateczka mówi:
«Cera».
Wy nie wiecie, co to jest — cera. Nieee, to coś okropnego.
«Cera, nos, oczy, uszy, usta, ręce, biodra, włosy», o tem wszystkiem mówiono właśnie u ciotek.
— Ślicznie dziś wyglądasz. Wczoraj dobrze wyglądałaś. Obyś jutro dobrze wyglądała. Niechże cię ucałuję: jak ty wyglądasz.
I baby lizały... lizały... lizały mnie... i psuły mi cerę. Oglądały mnie, poprawiały włosy, stanik, pasek, oczy, nos, wszystko.
A ja?
Na jawie ja byłbym się wściekł. Ja wam zupełnie szczerze i bez przesady mówię: wściekłbym się, pokąsałbym mateczkę, krawcowę, cerę, ciotki, wszystkich bym pokąsał.
— Mateczko — powiadam — czy ja, do choroby, już całe życie tak samo?
— Dziecko najdroższe, przyzwyczaisz się.
— Ale ja się nie mogę przyzwyczaić, ja nie chcę się przyzwyczaić. Jeżeli mnie mama chciała trzymać w klatce, to nie trzeba mnie było uczyć czytać — albo trzeba mi było dać coś takiego, coby mi w domu czas zapełniało.
— Dziecko najdroższe, masz fortepian.
— Ja nienawidzę muzyki, ja pluję na muzykę, ja chcę grać w bilard.
— Dziecko, co ty mówisz?
— Ja chcę pić wódkę, palić papierosy, pojechać na uniwersytet, obciąć sobie włosy i mieć dziecko.
Mateczka nie zemdlała.
— I zapowiadam mamie, że od dziś na każde pytanie ciotek stale będę odpowiadała jeden wyraz: «akuszerka». I już.
Mateczka zemdlała. Ja się rozpłakałem. Mateczka się ocknęła i zawołała:
— Cera!
I od stóp do głowy, chłodnym oblany potem, obudziłem się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.