Mój stosunek do Kościoła/Rozdział 4. Czy ja, będąc takim jakim jestem, mam prawo uchodzić za katolika

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Niecisław Baudouin de Courtenay
Tytuł Mój stosunek do Kościoła
Wydawca Spółdzielnia wydawnicza „Bez Dogmatu“
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
ROZDZIAŁ 4.
Czy ja, będąc takim jakim jestem, mam prawo uchodzić za katolika.
Ogólna moja charakterystyka pod względem wyznaniowości i religijności.

Nie jestem nietylko katolikiem, nietylko wogóle chrześcijaninem, nietylko jakimkolwiekbądź wyznaniowcem, nietylko człowiekiem osobiście religijnym, ale wogóle stoję poza wszelkiem wyznaniem, poza wszelką religją, czy to stadową, zbiorową, czy też jednostkową, indywidualną, a to zarówno ze strony zewnętrznej, powierzchownej, jako też ze strony wewnętrznej, ze strony uczuć, myśli i przekonań.
Ze strony zewnętrznej nie jestem praktykantem wyznaniowym i nigdy, ze względu na „opinję publiczną“ i dla zyskania sobie łaski zwierzchników, nie udawałem praktykanta. Po ostatniej w życiu spowiedzi nigdy nie odmawiałem żadnych modlitw, nie uczęszczałem na nabożeństwa kościelne, ani razu się nie spowiadałem, nie całowałem biskupów w rękę, nawet samego nieomylnego nie pocałowałbym w pantofel. O posłuszeństwie matce naszej Kościołowi Świętemu mowy u mnie być nie może; nigdy się na to nie zgodzę, ażeby nietylko Macoch Częstochowski, Pietkiewicz dorpacki, carosławny biskup Żyliński wileński, ale nawet najporządniejszy i najuczciwszy ksiądz mógł kierować mojem postępowaniem i dawać mi wskazówki moralności.
Co zaś do strony wewnętrznej, to, o ile siebie pamiętam, po ostatniej spowiedzi w r. 1861 nigdy nie znajdowałem się w nastroju pobożnym i dewocyjnym, nigdy nie odczuwałem tęsknoty religijnej i pędu mistycznego do jednoczenia się i zlewania się z „bóstwem“. Gdybym za pomocą modlitwy chciał nawiązywać styczność z Panem nad Pany, pretensja do obcowania z tak wielkim panem byłaby z mej strony dowodem potwornej megalomanji. Może jestto swoiste kalectwo, próżnia i pustka w rodzaju braku słuchu muzykalnego, w rodzaju przytępienia i ostatecznego zamarcia zmysłów: słuchu, wzroku, smaku, powonienia, dotyku. Być może. Na to niema rady. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że w gminach górskich, w których wszyscy mieszkańcy mają wole pod gardłem, człowiek, pozbawiony tej koniecznej ozdoby, uważany jest za kalekę.
Obce mi są wszelkie wierzenia osobiste, obcą mi jest wiara w jakiekolwiek dogmaty, zarówno wyznaniowe, jak i polityczno-partyjne. Nie uznaję żadnych sakramentów. Nie uznaję, rzecz oczywista, żadnych objawień i proroctw, wiedząc, że wszelkie t. zw. objawienia i proroctwa dostają się od człowieka do człowieka za pomocą wmawiania, sugestji, a pierwotne ich źródło sprowadza się do „natchnień” i zboczeń umysłowych, do atrofji i hypertrofji, stanowiących przedmiot badania psychjatrów.
Co zaś do bóstw i wogóle co do sił, rządzących rzekomo światem, to przedewszystkiem są to językowo ochrzczone uogólnienia i scałkowania (zintegrowania) mnóstwa wrażeń i wyobrażeń, powstających w nas dzięki oddziaływaniu na nas przyrody i społeczeństwa. Nie powinniśmy też zapominać, że w stosunku do ogółu wszechświata znajdujemy się jak w studni, nie mogąc wyjrzeć po za jej krawędzie, że nasze zmysły mogą odbierać wrażenia tylko w nader szczupłych granicach, poza któremi znajduje się nieskończona ilość objawów, zmysłom naszym niedostępnych. Do stwierdzenia zjawisk pozazmysłowych prowadzą nas ścisłe badania naukowe. Dostępne naszemu uchu szmery i tony mieszczą się tylko między pewnemi minimami i maksymami wibracyj czyli drgań. W dziedzinie optyki odkryto promienie ultrafjoletowe, oku naszemu niedostępne. W dziedzinie akustyki działają fale pozadźwiękowe (ondes ultrasonores). Podobnie w dziedzinie zjawisk i oddziaływań psychicznych, w sferze intelektu ludzkiego (i zwierzęcego) musimy przyjąć we wszechświecie nieskończoną ilość zjawisk, leżących poza jaknajdalej idącą rozszerzalnością i rozciągalnością intellektu.
„Przypuszczać, że poza człowiekiem i zwierzęciem niema w świecie pierwiastku psychicznego, byłoby objawem szalonej megalomanji czyli obłędu wielkości. Coś takiego musi być, ale co to jest, nie wiem. Jestem na to za głupi, zanadto ograniczony. I śmiem twierdzić, że inni ludzie są również za głupi i za ograniczeni i nigdy nie potrafią zrozumieć owego wszechświatowego pierwiastku psychicznego“.
(„Komu i na co potrzebny jest Bóg?” „M. W.” 1925 № 1, str. 14).
To, co się opowiada o tym świecie tajemniczym, niedostępnym umysłowi ludzkiemu, to co się wmawia w siebie i w innych, są to senne widziadła i bajdurzenia, bądź to powtarzane z dobrą wiarą, bądź też wyzyskiwane dla tumanienia łatwowiernych.
Z mnóstwa kwestji, których traktowanie przezemnie jest sprzeczne z nauką Kościoła i — ponieważ wyznanie biorę na serjo, głęboko, przekonaniowo, nie zaś policyjnie, metrycznie (nie od metra, ale od metryki) i paszportowo — nie pozwala mi uchodzić za katolika, zastanowię się tu nieco obszerniej tylko nad trzema: nad kwestją „sprawiedliwości boskiej”, nad kwestją „nieśmiertelności duszy” i nad kwestją wmawianej w Boga próżności i żądzy sławy.

Sprawiediwość.

Czy dopuszczenie przez Stwórcę do grzechu pierworodnego i karanie za niego wszystkich ludzi, jako potomków dwojga grzeszników, daje się pogodzić z ludzkiem poczuciem sprawiedliwości? Czy wogóle odpowiedzialność zbiorowa, bądź to całych zrzeszeń ludzkich, bądź też w nieskończonem następstwie pokoleń, nie jest nonsensem, urągającym zdrowemu rozsądkowi normalnego, nie zwyrodniałego człowieka? Wprawdzie rozmaici tyrani i degeneraci znajdują sadystyczną rozkosz w uprawianiu ohydnej vendetty i w prześladowaniu ludzi pojedynczych za przynależność do znienawidzonego zbiorowiska ludzkiego, przyczem grają główną rolę uogólnienia myślenia językowego. Nikczemne bydlę ludzkie wmawia w stworzonego na obraz i podobieństwo własne Boga swe zbrodnicze i sadystyczne popędy, nazywając jednocześnie tego swego Boga nietylko Sprawiedliwym, ale także Miłosiernym. Człowiek, któryby sobie pozwalał na coś podobnego, byłby uznany za zbrodniarza, ale Bóg jest czczony właśnie za to, że jest Bogiem zemsty.
Dzięki umężczyźnieniu naszego myślenia i naszej wyznaniowości, dzięki upłciowieniu naszego Olimpu, każemy Bogu być mężczyzną. Tylko mężczyzną może być również zastępca Boga na ziemi, Namiestnik Chrystusowy. Tylko mężczyznami mogą być działający w imieniu boskiem kapłani. Bóstwa i półbóstwa płci żeńskiej grają podrzędną, choć nieraz bardzo zaszczytną rolę. Być niebianką nie jestto to samo, co być bogiem, czy to jednopostaciowym, czy też wielopostaciowym. Być mniszką, choćby nawet westalką, nie jest to to samo, co być kapłanem. A proszę mi odpowiedzieć, tylko szczerze i uczciwie, czy podobne upośledzenie płci żeńskiej można uważać za sprawiedliwe, zwłaszcza wobec tego, że kobiety są główną podporą Kościoła. To upośledzenie kobiet jest przeniesieniem do Królestwa Niebieskiego naszych ziemskich i ludzkich urządzeń i zwyczajów, aleć chyba tych naszych zwyczajów i obyczajów nie możemy uważać za doskonałe, a podobno w państwie Wszechmocnego i Wszechwiedzącego ma panować bezwzględna doskonałość.
Czy ze stanowiska ludzkiego, ze stanowiska sprawiedliwości, odczuwanej po ludzku, t. j. nie zbrodniczo, ale uczciwie po ludzku, można uważać za sprawiedliwe skazywanie jedynie kobiet na cierpienia i męki, połączone z rodzeniem dzieci?
Czy sprawiedliwem jest skazywanie niektórych niemowląt na bezustanne choroby i cierpienia, bez jednej chwili odpoczynku, bez jednej chwili radości, w ciągu ich kilkotygodniowego lub nawet tylko kilkodniowego istnienia? Przyszły biedactwa na świat jedynie po to, ażeby bez przerwy cierpieć i w cierpieniach skonać.
Przypomnijmy też sobie niemowlęta, duszone przez własne matki lub usłużne akuszerki, przez uprawiające tę specjalność swoiste opiekunki i wychowawczynie.
Uprzytomnijmy sobie Ewę Pobratymską z „Dziejów grzechuŻeromskiego, która rodzi swoje niemowlę w wychodku, każąc niewinnemu stworzeniu dusić się w otchłani nieczystości kloacznych. To także ma być objawem sprawiedliwości opatrznościowej. A przecież takie dziecko, jako niechrzczone, jest skazane po śmierci na męki wiekuiste.
Jeżeli chodzi o powiększanie grona aniołków, mających sławić Pana Zastępów, to możnaby przecież uciec się do jakiegoś innego mniej okrutnego sposobu ich fabrykacji.
Niemowlęta, zmarłe bez chrztu, na równi z „poganami“ i wszystkimi nie-katolikami, są skazane na potępienie wieczne. Czy zgadza się to ze sprawiedliwością, wmawianą w stworzonego na obraz i podobieństwo ludzkie Stwórcę? Taką sprawiedliwość z pod ciemnej gwiazdy każe uprawiać swemu dobrotliwemu Ojcu marne i plugawe bydlę ludzkie.
Niektóre ludy „dzikie” czczą zwierzęta jako bóstwa. Tak np. Gilacy na Syberji Wschodniej ubóstwiają psów, a na dowód czci zarzynają je i pożerają, chcąc wraz z ich mięsem i krwią wessać w siebie ich boską moc i potęgę. Oddając pięknem za nadobne, zwierzęta pożerają ludzi, ale już bez przymieszki czci boskiej. Również ludożercy, pożerając misjonarza, nie kierują się pobudką okazania mu w ten sposób czci boskiej. Przed kilku laty w Bolszewji okrutny głód zmusił ludzi do pożerania „bliźnich”, a nawet własnych dzieci. Pewien ojciec, zarznąwszy swego syna kilkoletniego i sporządziwszy z niego pieczeń, posłał niezjedzoną jeszcze córeczkę do sąsiadki po musztardę, bo był przyzwyczajony do spożywania pieczeni z musztardą. Czy to także mieści się w ramach rozlanej we Wszechświecie i wmawianej w Opatrzność Sprawiedliwości?
Czy przy sprawiedliwości, praktykowanej przez miłosierne bóstwa, możliwe by było istnienie chorób, śmierci przedwczesnej, nędzy, niewoli wszelakiej, hańbiącej człowieczeństwo prostytucji i t. d. i t. d.?
Czy Ojciec, kochający naprawdę swoje dzieci, a będący zarazem Wszechmocnym, mógłby je skazywać na wzajemną nienawiść, na wzajemne tępienie się i prześladowanie, na popełnianie wszelakich zbrodni pojedynczych i zbiorowych, na prowadzenie wojen, na orgje rewolucji i t. d. i t. d.? Czy Ojciec kochający a wszechmocny nie urządziłby swym umiłowanym życia w sposób, uniemożliwiający wszelkie cierpienia, wszelką nędzę i zbrodnię?
Czy Ojciec, kochający swoje córki, będąc wszechmocnym, mógłby skazywać je na hańbę prostytucji?
Czy Ojciec wszechmocny, mający choćby ździebełko miłości ku swym dzieciom, będącym rodzicami na ziemi, mógłby te swoje umiłowane dzieci pogrążać w bezbrzeżnej rozpaczy po stracie ich dzieci, duszonych w sposób równie bezmyślny, jak okrutny?
Oczywiście takie pytania można stawiać, jedynie przyjmując sprawiedliwość we Wszechświecie i wmawiając ją w Boga osobistego, stworzonego na obraz i podobieństwo ludzkie. Stają się zaś one całkiem bezprzedmiotowemi, jeżeli staniemy na stanowisku, że sprawiedliwość jest wytworem ludzkim i że niema podstawy do szukania jej we wszechświecie, niewspółmiernym z psychiką ludzką, we wszechświecie, którym „rządzą“ „ściśle określone“ „prawa“, ale nigdy ani „sprawiedliwość“, ani „litość“, ani „miłosierdzie“.
Wspaniałą ilustracją „miłości“ Ojca niebieskiego do jego ziemskich dzieci są wiwisekcje, urządzane przezeń nad biblijnym Hiobem, coś w rodzaju wiwisekcji, o której z dumą opowiadał mi fizjolog i patolog rosyjski, Wiktor Wasiljewicz Paszutin, profesor uniwersytetu Kazańskiego, a następnie profesor i naczelnik (rektor) Akademji medyko-chirurgicznej w Petersburgu. „Chciał zbadać eksperymentalnie duszę psa. Nabył więc psa, obłaskawił go; pies się do niego przywiązał i lizał mu ręce. Wtedy Paszutin oblał psa ukropem. Z psa zlazła skóra, ale pies lizał ręce swego oprawcy. Wtedy Paszutin po raz drugi oblał psa ukropem. Można sobie wystawić jego (psa, a nie Paszutina) męczarnie. A pomimo to nie przestawał lizać ręki kapłana nauki. Jeszcze raz oblano psa ukropem, ale tu już nie wytrzymał i wyzionął ducha. Dopóki jednak żył, lizał rękę swego pana. Był „do zgonu wierny jak sobaka“. A może rozumiał, że cierpi i poświęca życie dla dobra nauki“. („Rehabilitacja psubrata i sukinsyna“. „M. W.“ 1924, Nr. 8, str. 9).
Chociaż główną pobudką do tego zarówno głupiego, jak okrutnego „eksperymentu“ był cyniczny sadyzm „badacza“, to jednak „badacz“ mógł się zasłaniać pretekstem, że chce się czegoś dowiedzieć. Gdyby był wszechwiedzącym, jak Jehowa, to nawet Paszutin powstrzymałby się chyba od okrucieństwa bezcelowego. Chcąc więc zrozumieć wiwisekcje, urządzane przez Jehowę nad Hiobem, nie pozostawałoby chyba nic innego, jak przypuścić, że z jednej strony wszechmoc i wszechwiedza, z drugiej zaś strony wszechsprawiedliwość, wszechmiłosierdzie i wszechmiłość godzą się doskonale z mściwością bezgraniczną i z sadyzmem bezgranicznym.
Dlaczegoż tedy wmawiacie w swego Ojca Wszechmocnego, a zarazem nietylko sprawiedliwego, ale także miłosiernego, takie okrucieństwa, jakie z człowieka na ziemi robiłyby potwora, wyrodka i zbrodniarza?
Wprawdzie pocieszają nas rozkoszami, czekającemi nas rzekomo po śmierci. Ci, bądź to naiwni, bądź też obłudni pocieszyciele powinni by chyba zrozumieć, że największe rozkosze pozagrobowe nie mogą zrównoważyć i zatrzeć wspomnienia o mękach, doznanych za życia na tym świecie.
Nie szukajmy więc Sprawiedliwości poza sobą, nie wmawiajmy jej w stworzone przez nas bóstwa. Jak to wspaniale wykazał Maeterlinck („Le temple enseveli“), sprawiedliwości objektywnej, sprawiedliwości poza psychiką ludzką niema ani w przyrodzie, ani w wymyślonych przez człowieka istotach ludzkich i nadludzkich. Sprawiedliwość mieści się bez reszty w duszy ludzkiej i zwierzęcej, zarówno odosobnionej, jako też współżyjącej z innemi duszami, ale i tutaj była dotychczas i pozostanie na zawsze ideałem niedoścignionym.

Nieśmiertelność duszy ludzkiej (i zwierzęcej).

Przyjmowanie nieśmiertelności duszy i wiara w nią jest objawem potwornej megalomanji nędznych robaków ziemskich. Urodziło się to, ponieważ miało rodziców, i wydaje mu się, że powinno żyć wiecznie. Że jednak podświadomie odczuwa się cały absurd podobnej pretensji, więc owa nibywiara w nieśmiertelność duszy wygląda bardzo podejrzanie. Gdyby ludzie naprawdę wierzyli we własną nieśmiertelność, nie baliby się śmierci, ale, przeciwnie, wyglądaliby z upragnieniem uwolnienia od cierpień na tym padole płaczu i zastąpienia ich rozkoszami, związanemi z nieustającem wpatrywaniem się w oblicze Pana nad Pany.
Według mego niekompetentnego rozumienia przymus nieśmiertelności byłby największą karą, jaką byłby w stanie wymyślić wyrafinowany okrutnik. Byłoby to prawdziwe piekło, przeżywane czy to w piekle, czy w czyśccu, czy też w samym raju. Urzędowe patentowane „piekło“ stałoby się zbytecznem. Wystarczyłaby prosta nieśmiertelność. Bo czyż może być większe piekło, jak stała, nie ustająca, nigdy się nie kończąca świadomość krzywd wyrządzonych przez nas innym i doznanych przez nas samych za życia? Dosyć chyba tego, że ta przeklęta świadomość zatruwa nam życie za życia, że, dzięki piekielnemu bólowi, przez nią sprawianemu, mamy wstręt do życia, tęsknimy do Nirwany, do absolutnego niebytu, aż tu nagle pocieszają nas zapewnieniem, że ta męka istnienia przeciągnie się za grobem w nieskończoność. Jakąż straszną rzeczą byłaby ta wieczna, nigdy nie kończąca się świadomość przeżytej nędzy, świadomość krzywd wyrządzonych i doznanych!
Z głębin udręczonego serca wznosi się okrzyk pani L. Ackermann w jej wierszu „Les malheureux“ z cyklu „Poésies philosophiques“:
Laisse nous oublier que nous avons vécu!
(Pozwól nam zapomnieć, żeśmy żyli!).
Nasze istnienie osobiste jest buntem przeciw jedności wszechświata; za tę zbrodnię jesteśmy skazani na śmierć[1],
na śmierć prawdziwą, na śmierć absolutną.
I to jest prawdziwa łaska.
Śmierć porównywamy ze snem. Śmierć nazywamy snem wiecznym. A o śnie prawdziwym, o śnie głębokim myślimy dlatego z taką błogością, że pozwala on nam zapominać o troskach i zgryzotach życia.
Pieśń ludowa nazywa sen słodkim. Litewskie saldżel miegoti; serbski sładki sanak.
W zastosowaniu do śmierci Havliczek Borovsky powiada: Vierzim, że velmi tieżce jest umrziti, nic sladsziho pak, neż umrlym byti. (Wierzę, że bardzo ciężko jest umrzeć, nic słodszego jednak, niż być umarłym).
Humorystycznie traktuje tę sprawę poeta publicysta wiedeński Oskar Blumenthal w czterowierszu „Auf mein eigenes Grab“ (na mój własny grób):

Nun bin ich ledig aller Erdenplag,
Mich kann kein Glück, kein Hoffen mehr betrügen,
Und wenn einst kommt der Auferstehungstag,
Ich bleibe liegen.

(Oto jestem wolny od wszelkich dolegliwości ziemskich, nie może mnie już oszukać żadne szczęście, żadna nadzieja; a jeżeli kiedyś nadejdzie dzień zmartwychwstania, ja się nie poruszę).



Innego rodzaju „nieśmiertelność“, nieśmiertelność w cudzysłowie, nieśmiertelność ludzi głośnych i sławnych, których imiona żyją w pamięci pokoleń i są przekazywane przez tak zwaną historję, jest również objawem megalomanji, i to megalomanji obustronnej: Z jednej strony subjekt dwunogi szumiący i zwracający na siebie uwagę, czy to swemi zbrodniami lub cnotami, czy też swemi czynami lub utworami, pragnie żyć „nieśmiertelnie“ w pamięci takich samych dwunogich; z drugiej zaś strony ci inni dwunodzy w swej zarozumiałości sądzą, że mogą swym wybrańcom zapewnić nieśmiertelność.
Ja czuję nieśmiertelność, nieśmiertelność tworzę (Adam Mickiewicz).
Marna to nieśmiertelność, nieśmiertelność zapewniana marniakom przez takich samych marniaków. Nieśmiertelność prochów i pyłów, nieśmiertelność pluskiew, wszy i innego robactwa. Niech z ziemią, jako z miejscem pobytu robactwa ludzkiego, stanie się jakaś radykalna a zbawcza dla rodu Kainów katastrofa, a wszystkie owe wielogębne nieśmiertelności rozwieją się i znikną na wieczne czasy.
Jeżeli uznajemy nieśmiertelność duszy ludzkiej, jesteśmy obowiązani uznać także nieśmiertelność duszy zwierzęcej. Co więcej, mierząc prawo do nieśmiertelności cnotami i zasługami osobnika, powinniśmy się zgodzić, że pies, górujący swą wiernością i przywiązaniem, ma więcej prawa do nieśmiertelności, niż nikczemne, okrutne i znęcające się nad psem bydlę ludzkie. Ale sądzę, że i pies zaprotestowałby przeciw swej nieśmiertelności, związanej z pamięcią o krzywdach doznanych, a więc równającej się piekłu.
A jak też stoi sprawa z dziećmi-embrjonami, które nie mogły się urodzić i udusiły się w łonie matki? Czy one także mają być nieśmiertelne? Bo co do niemowląt, które przeżyły kilka tygodni lub nawet kilka dni w nieustających cierpieniach, to sprawa jest jasna i rozstrzygnięta: skazane są one na nieśmiertelność i na wieczną pamięć takiej strasznej krzywdy.
Ale uspokójmy się. Niema obawy. Nie grozi nam nieśmiertelność. Do tego wystarczy trochę zastanowienia się i pomyślenia na zimno, bez ulegania emocjom, bez ulegania irracjonalnym tęsknotom i bezpodstawnym nadziejom.
1) Bez ciała niema warunków dla istnienia psychy, dla istnienia tego, co nazywamy duszą ludzką i zwierzęcą. Co się urodziło, musi mieć też koniec. Jak mówi Mefistofel w Fauście Göthego:

Denn alles was entsteht
ist wert, dass es zu grunde geht;
drum besser wär es, wenn nichts entstünde.

(Bo wszystko co powstaje zasługuje na to, ażeby ginęło; dla tego byłoby lepiej, gdyby nic nie powstawało).

2) Wszystko co ludzkie jest skończone, zarówno w przestrzeni, jak i w czasie. Wszelka wieczność i wogóle wszelka nieskończoność znajduje się poza sferą ludzkiego bytowania i ludzkiego ścisłego myślenia. Jest ona nie do uchwycenia i nie do przeżycia. Można o niej marzyć i bajdurzyć, ale myśleć niepodobna. Przytem nieskończoność w jedną stronę związana jest ze swem przeciwstawieniem w drugą stronę. Nieskończoność przyszłościowa jest niemożliwa bez nieskończoności przeszłościowej. Nieśmiertelność jednostkowej duszy ludzkiej i zwierzęcej byłaby nieskończonością jedynie przyszłościową, a więc w logicznem myśleniu ludzkiem niedopuszczalną.
Wmawianie w Boga próżności i żądzy sławy.

Modląc się, czy to pojedynczo, czy też zbiorowo, czy to w domu na osobności, czy też w świątyniach, czy to na pamięć, czy też z książek do nabożeństwa, klepiąc różańce, godzinki, nowenny, litanje, pacierze za pokutę, uprawiając żebraninę w stosunku do Boga, pochlebiając mu, wmawiając w niego litość i miłość do „dzieci“, traktujemy tego Boga jak sobie równego, obarczonego wadami i ułomnościami ludzkiemi. Tak też być powinno, bo Bóg osobowy, stworzony na obraz i podobieństwo człowieka, może się wprawdzie różnić od człowieka ilościowo, ale nigdy jakościowo. Bóg-człowiek jest wrażliwy na pochlebstwa, ma oczy i uszy, lubuje się widokiem tłumów modlących się, ustępuje natrętnym i wrzaskliwym prośbom zbiorowym, jednem słowem przypomina łaskawego władcę ziemskiego, monarchę lub wpływowego dygnitarza.
Opanowanemu żądzą sławy nie wystarczają chóru dwunogich chwalców na ziemi; dodaje do nich chóry anielskie i archanielskie z rozmaitemi „szarżami“ oficerskiemi i jeneralskiemi. Chwalcie Pana, zastępy.
Na wzór Sykstyńskiej kapelli papieskiej w przybytku Boga na niebiesiech rozbrzmiewają dźwięczne głosy aniołków, aniołów i archaniołów.
Ja ze swej strony uważam to za obmawianie Boga, za oszczerstwo. Nie wierzę w próżność Istoty Najwyższej, w jej kabotynizm, w jej żądzę sławy u robaków ziemskich i wybrańców niebieskich.

Kilka uwag o wszechwiedzy i wszechwładzy kleru.

Dotychczas dla prawdziwie wierzących ksiądz, jako spadkobierca znachora, jest ostateczną wyrocznią w sprawach hygjeny, w sprawach pożywienia, w sprawach życia osobistego i społecznego. To uznawanie uniwersalności kapłańskiej i uprawnienia kapłanów do wyrokowania we wszelkich kwestjach spornych pochodzi z epoki niezróżniczkowania specjalności, z epoki spełniania wszelkich funkcji społecznych przez jedną i tę samą osobę. Z dzisiejszym poglądem na ustrój społeczeństwa nie da się to w żaden sposób pogodzić.
W stosunku do Boga ksiądz jest obdarzony niesłychaną mocą. Jest on potężniejszy od Boga. Kiedy bowiem przy odprawianiu Mszy Świętej rozkazuje Bogu Wszechmogącemu wcielić się w opłatek i wino, Bóg nie może mu odmówić i musi się wcielić. A takim nadboskim potentatem, potężniejszym od samego Boga (coś w rodzaju przewodniczącego Trójcy Świętej), jest każdy osobnik, odznaczony sakramentem kapłaństwa, a więc także wzmiankowany wyżej Pietkiewicz dorpacki, Macoch częstochowski i tylu tylu innych, sąsiadujących z kryminałem.
Dla wiernych synów Kościoła jest to całkiem w porządku. Ja zaś, o ile wmyślę się i wczuję się w duszę prawdziwie wierzącego i dbałego o czystość wyznaniową, podobne uznawanie potęgi „sług bożych” muszę uważać za bluźnierstwo.
Inny dowód megalomanji hjerarchów kościelnych. Oto papież mianuje błogosławionych i świętych, awansuje z niższej rangi „błogosławionego” na wyższą rangę „świętego”, a Bóg nie może się temu sprzeciwić. Jest on bowiem tylko ściśle ograniczonym monarchą konstytucyjnym, a papież autokratycznym, samowładnym premjerem i ministrem wojny.
Nietylko papież, ale także niżsi dostojnicy, urzędnicy i funkcjonarjusze kościelni udzielają odpustów na tyle i tyle dni, a Bóg, stosując się do ich rozporządzeń, musi przenosić delikwentów z Czyścca do Raju. Bo do autonomicznego Piekła, rządzonego przez Lucyferów, Mefistofelesów, Belzebubów, biesów, szatanów, djabłów i cały zastęp piekielnej Czrezwyczajki, nawet Bogu Wszechmogącemu wtrącać się nie wolno. Odpusty w mniejszej lub większej porcji nie mogą się odnosić do Piekła.
A ten kler wszechwładny, rządzący ziemią i niebem, uprawia otwarcie obłudę. Głoszone przezeń zawodowo przykazanie „nie zabijaj“ w życiu praktycznem do niczego nie zobowiązuje. Nie walczy on ani z wojną, ani z „karą śmierci“, z tą chroniczną zbrodnią legalizowaną, błogosławi ręce bratobójcze, odbiera od żołnierzy przysięgi bluźniercze. Co więcej, sam skazuje na śmierć, sam torturuje, sam pali na stosie (przynajmniej praktykował to nie zbyt dawno). Rozsmakowując szóste przykazanie, nie przeciwstawia się ani prostytucji, ani innym objawom niewoli płciowej.
Na podobieństwo własne zaleca obłudę swym owieczkom i barankom. Byle nie występować otwarcie, byle nie manifestować, byle udawać pobożność i w razie potrzeby uczestniczyć w uroczystych urzędowych obchodach i nabożeństwach; pozatem można sobie wierzyć lub nie wierzyć. Na praktykowanie obłudy skazują już dzieci szkolne, sekundowani usłużnie przez panów ministrów i władze szkolne.
Może dla braku przykazania „nie kłam, nie oszukuj, nie fałszuj, nie uprawiaj obłudy“ nietylko nie zabraniają uprawiania różnych „fałszywych fasji“, ale sami w nich uczestniczą. Komu zaś „fałszywa fasja“ wydaje się grzechem, ten bez trudności dostaje rozgrzeszenie z niemą zgodą na kontynuowanie grzechu: da capo al fine. Klerowi miłe są fałsz i obłuda, bo sam je gorliwie uprawia.
Degenerat, fanatyk i szaleniec Eligjusz Niewiadomski, morderca prezydenta Narutowicza, został uznany przez znaczną część kleru katolickiego w Polsce za bohatera, męczennika i nieomal że za świętego. Odprawiano na jego intencję demonstracyjne nabożeństwa i z głębi duszy aprobowano jego „czyn patryjotyczny“, dokonany, można powiedzieć, pod skrzydłem opiekuńczem Kościoła. Trzeba oddać sprawiedliwość klerowi innych wyznań w Polsce. O ile wiem, ani ewangielicy, ani prawosławni, ani żydzi nie pochwalali czynu Niewiadomskiego. W danym wypadku przykazanie „nie zabijaj“ traktowali bardziej na serjo.
Niedawno jeden (a może i nie jeden) ksiądz na Kresach wschodnich dowodził na kazaniu, że obecny rząd zaprowadzi nowe porządki, że niewolno będzie brać ślubów w kościele, a że śluby będą dawali żydzi. Są to dalsze konsekwencje z twierdzenia dostojników kościelnych, że śluby cywilne wymyślili bolszewicy.



W Wadowicach istnieje i działa zakon księży Pallottynów, protegowany przez kurje biskupie, a ziejący nienawiścią, zatruwający serca i ogłupiający słabe głowy ludzkie. Wpadł mi w ręce wydany przez tych trucicieli i podżegaczy
Kalendarz Królowej Apostołów. Nakładem Kongregacji misyjnej ks. ks. Pallottynów w Wadowicach. 1927“.
W Kalendarzu tym przeważają artykuły, pełne bądź to nieuctwa, bądź też umyślnego fałszowania historji, a uprawiające agitację pogromową. Pozwalam sobie z artykułu „Żyd“ (szp. 105—114) przytoczyć następujące ustępy, zawierające w sobie bądź to prawdziwe lub też rzekome cytaty z dzieł i okolicznościowych wypowiedzeń różnych znakomitości, nawet Woltera, bądź też samodzielne wywody szanownego autora:
1) „Rozrzuceni po całym globie, a jednak ściśle z sobą złączeni żydzi — to istoty podstępne, niebezpieczne i wrogo usposobione do reszty ludzi. Nie wolno patrzeć obojętnie, gdy podnoszą oni łeb do góry, lecz natychmiast wybijać ich tak, jak wybija się jadowite żmije. W przeciwnym razie kąsać będą — a ukąszenie żydowskie jest śmiertelne”. (szp. 105).
2) „Nie rozumiem, czemu dotąd nie wytępiono doszczętnie tych jadowitych wężów. Wszak zabija się drapieżne zwierzęta, pożerające ludzi. A kimże jest żyd, jak nie ludożercą“. (szp. 105).
3) „Ta zadra w żywych organizmach innych narodowości wywołuje choroby, gnicie i śmierć. Wśród narodów europejskich żydostwo jest elementem obcym, wnoszącym jedynie rozkład.
„Z trychinami i bakcylami nikt nie zawiera paktów — ani też usiłuje przerobić drogą wychowania — lecz stara się jaknajprędzej wytępić.
„Przedewszystkiem odebrałbym żydom to, co stanowi ich siłę — mianowicie pieniądz“. (szp. 106—107).
4) „Należałoby żydów pozbawić praw cywilnych i stworzyć dla nich prawa specjalne“. (szp. 107).
5) „Zjawisko zrozumiałe: żyd wzgardził pracą fizyczną. U siebie — na własnej ziemi — i pod własnem niebem nie chciał on ani orać, ani siać — ani przy fabrycznym młocie, kowadle, warsztacie tkackim. Porzucił własną ziemię, jął się włóczęgostwa z najmocniejszem postanowieniem unikania wszelkiej roboty — a życia cudzym wysiłkiem, cudzym potem — na cudzy koszt. Jak wesz, pluskwa, szarańcza, zarazek tyfusu, bakcyl cholery i dżumy“. (szp. 107).
6) „Ale gdy z zarośli wychodzi na cię tygrys, czołga grzechotnik, a z mętnych ujść Misisipi aligator — wolno ci strzelać: siła na siłę, zręczność za zręczność — twoja śmierć lub jego. Nie usypia cię on swem człowieczeństwem — nie powołuje na dyplom uniwersytecki — na przykazania boskie — na etykę i prawo — nie żąda, byś — w imię miłości bliźniego — rzucił na ziemię lub jemu oddał strzelbę, kłonicę, widły czy też oszczep — i własnoręcznie bez wszelkiej obrony wytoczył dlań swą krew.
„Aby nie żebrać — lecz bez pracy na cudzy rachunek dostatnio żyć — musiał on wykląć wszelką uczciwość i cnotę — a nadto rozgrzeszyć całą masę „wybranego ludu“ z kradzieży, fałszerstwa, rabunku, krzywoprzysięstwa, podpaleń, lichwy, kontrabandy tudzież zabójstwa. Jego księgi święte świadczą, iż uczynił to bez wahań. Więcej nawet: zażądał równouprawnienia i „tolerancji“. Jakiego równouprawnienia i „tolerancji“ — nie mówi. Jego księgi święte dały mu wszelkie prawa do takich nawet potworności, o jakich pomyśleć nie wolno chrześcijaninowi, stworzył on więc dla siebie najwyższą tolerancję — niema bowiem zbrodni, którejby nie uznawał. Zatem przez „równouprawnienie“ i „tolerancję“ rozumieć należy żydowskie ultimatum do całkowitego poddania się świata chrześcijańskiego żydowskiej nawale i abdykuj, chrześcijaninie — wyrzekaj się wiary, narodowości, ziemi, nieba — oddaj coś nagromadził — spal Pismo święte, obal Papiestwo, przebuduj kościoły na synagogi, zapuść pejsy, włóż „cycele” — i pójdź na żydowskiego parobka“. (szp. 108).
7) „Szanujmy ohydne zbrodnie, wyłuszczone w cytowanych protokółach: więc gwałtem, siłą, podstępem, obłudą, korupcją pieniężną, oszustwem, zdradą, rozbojem, zwyradnianiem przeciwnika, osłabieniem jego rozumu, oduczaniem od rozważań, niszczeniem wpływu rodziny oraz jej wartości wychowawczej, mąceniem stosunków narodowych, przemęczeniem, ogłupianiem, demoralizacją, głodem, nędzą i szczepieniem chorób. Oto, jakim jest arsenał narodu żydowskiego do walki z innemi narodami — oto środki, któremi powalono taką wielką potęgę, jaką była Rosja.
„Lecz samego arsenału zamało — potrzeba ludzi. Któż to zająć się ma wprowadzaniem programu żydowskiego w czyn — kogo wyznaczył żyd do zwyradniania gojów, osłabiania ich rozumu, oduczania od rozważań, niszczenia wpływu rodziny, mącenia stosunków narodowych, ogłupiania, demoralizacji — komu wypadła rola ogładzania tudzież szczepienia wśród narodów nieżydowskich takich plag, jak choroby? Odpowiedź krótka: pozostawiając w swem ręku naczelne kierownictwo, żyd gojom powierzył misję wytępienia gojów. Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe. Cóż znaczyłoby 447 żydziaków w Rosji, gdyby dawniejsi kadeci tudzież partje wywrotowe nie podważyły ustroju państwowego, nie zdemoralizowały cara — a dziki mużyk rosyjski nie sformował czerwonej armji do wytępienia rosyjskiej arystokracji, rosyjskiego ziemiaństwa, rosyjskiego duchowieństwa i rosyjskiej inteligencji narodowej — gdyby pod naczelną komendą żydowskich komisarzy nie palił, zabijał, niszczył — pozostawiając za sobą cmentarze i zgliszcza — zgliszcza i cmentarze?“ (szp. 109—110).
8) „Nie od dziś — i nie od wczoraj żydostwo demoralizowało sferę inteligencką, wszelkiemi sposobami wciąganą do lóż masońskich“ (szp. 110).
9) „Nikczemnym jest żyd. Ale po stokroć, po tysiąckroć nikczemniejszym jest goj, wysługujący się w lożach masońskich żydowi. Tamten niszczy państwa cudze, by na ruinach wznosić gmach państwowości własnej. Ten zaś, dla pieniędzy lub stanowiska sztylety wbija w serce Ojczyzny własnej, by jej trupa w prezencie zanieść na szabas judejczykowi. Jeżeli żyd jest wampirem — na określenie goja w służbie żydowskiej słownictwo nie zna odpowiedniego wyrazu“. (szp. 113).
10) „Całe legje zdrajców własnego kraju, duszami i mózgiem zaprzedanych judaizmowi, dziesiątkami lat popełniają nieustającą zbrodnię zaprzaństwa narodowego ambasadorów, prezesów najwyższych instytucyj, delegatów kraju na międzynarodowe kongresy, sędziów wojennych, profesorów, wydawców, redaktorów. Całe to zbiegowisko opryszków najgorszego gatunku wyciska na masach narodowych odpowiednie piętno, kieruje tak zwaną „opinją” — a co najważniejsza — decyduje. Zmasonizowana reprezentantka płci „nadobnej” rozsiadła się w ministerjum wyznań i oświecenia publicznego, ściga uczciwych Polaków, rozdaje stanowiska dyrektorów szkół chłopcom z kilkuklasowym wykształceniem, wydziera najzasłużeńszym Polakom szkoły przy pomocy zamaskowanych oraz bezmaskich prowokatorów z Wiednia i Petersburga, by poprzez szumowiny rosyjskie odzierać dziatwę polską z wszelakich świętości. W ciągu czterech lat niepodległości rozdarło żydostwo kraj, zniszczyło jego pieniądz, skupiło kopalnie i fabryki w akcjach, spółkach tudzież obligacjach — i pociągnęło naród cały na krawędź nieuniknionej zagłady. To samo co w Rosji — i tak samo, jak w Rosji.“ (szp. 114).
Oto kilka kwiatków uszczkniętych w ogródku wielebnych „ojców“ czy też „braciszków“, występujących w imieniu Jezusa i jego matki, „królowej apostołów“, którzy oboje byli żydami, urodzonymi w ziemi żydowskiej i wywodzącymi się z rodu króla żydowskiego Dawida.
A nie zapominajmy, że „Kalendarze Królowej Apostołów“ rozchodzą się tysiącami pomiędzy ludem, wchłaniającym w siebie tę zatrutą strawę.
Sprzedający trujące pożywienie dla ciała bywają karani; handlarzom trucizną dla duszy, o ile są protegowani przez władze duchowne przy życzliwej neutralności władz świeckich, uchodzi to na sucho. Im wolno bezkarnie szczuć, podjudzać i jątrzyć.



Wogóle daje się stwierdzić, że powszechność kościelna jest w znacznej części bandą bądź to zaślepionych fanatyków, bądź też cynicznych obłudników i oszustów. Szczerze wierzących a zarazem niesfanatyzowanych jest tylko nieznaczny procent. Obłudnicy duchowni i obłudnicy świeccy podają sobie ręce, oddają sobie wzajemne usługi, zawierają konkordaty i inne umowy, w celu ujarzmienia i ogłupiania mas biernych i posłusznych. Rozczulająca wzajemna asekuracja. Ręka rękę myje, noga nogę wspiera. O godność ludzką, o wolność sumień nikt się nie troszczy; chodzi przedewszystkiem o władzę, panowanie i wyzysk.
Z klerem czy to fanatycznym, czy też obłudnym nic mnie wiązać nie może. Więc już z tego powodu, — choćbym nawet był religijnie usposobiony i tęsknił do jakiegoś bóstwa, — nie mógłbym być katolikiem. A cóż dopiero będąc chemicznie oczyszczonym z wszelkiej religijności, z wszelkich tęsknot do Boga, z wszelkiego mistycyzmu.
Dla mnóstwa ludzi Bóg osobisty, t. j. wyobrażenie, stworzone przez człowieka na obraz i podobieństwo człowieka, jest przedmiotem wiary. Dla mnie to różnopostaciowe, jednopostaciowe i wielopostaciowe wyobrażenie, zależnie od czasu, od umiejscowienia na kuli ziemskiej i od indywidualności ludzkiej, wraz ze wszystkiemi innemi związanemi z niem wyobrażeniami, jako też wraz z przeżyciami religijnemi, z nastrojami modlitewnemi, z wierzeniami osobistemi i gromadnemi, z wiarą w objawienie i t. d., stanowi jedynie ciekawy przedmiot badania. Istnieją też takie nauki i dyscypliny naukowe, jak religjoznawstwo, historja kultury i umysłowości ludzkiej (i zwierzęcej), socjologja, psychologja, psychjatrja poświęcona badaniu zboczeń umysłowych i t. p.

Wolnomyślicielstwo.

Swój pogląd na myśl ludzką, wolną od wszelkich dogmatów, przesądów i zabobonów, czyli na tak zwane wolnomyślicielstwo w prawdziwem znaczeniu tego wyrazu, wyłożyłem m. i. w artykule „Od Redakcji” w „Myśli Wolnej“ z r. 1925 Nr. 1, str. 1—4. Przytaczam tu dosłownie główne ustępy tego artykułu:
„Myśl wolna to myśl badawcza, myśl naukowa. Jedynie tylko oczyszczona od wszelkich przesądów i narzuconych wierzeń myśl wolna wydziera tajemnice przyrodzie, przyrodzie w najobszerniejszem znaczeniu tego wyrazu, a więc nietylko przyrodzie t. zw. materjalnej, ale także psychicznej, duchowej. Specjalności myślicielskie czyli „nauki“, wychodzące z założeń dogmatycznych, są sprzeczne z myślą wolną i niezależną, a więc nie są naukami.
„W wydzieraniu tajemnic przyrodzie myśl wolna, myśl naukowa nie może się wznieść ponad człowieka. Najwspanialsza, najdalej sięgająca hipoteza może być ujęta tylko po ludzku. „Nadludzkość“ a raczej pozaludzkość jest przy tem stanowczo wykluczona.
„Myśl wolna opiera się na logice, na myśleniu logicznem. W zastosowaniu do etyki, do współżycia ludzi, myślenie logiczne prowadzi do poczucia sprawiedliwości, do uznania równouprawnienia we wszystkich kierunkach, równouprawnienia, różniczkowanego warunkami indywidualnemi.
„Myśl wolna porusza wszystkie tematy, roztrząsa wszystkie kwestje, a czyni to sine ira et studio, t. j. bezstronnie, bez namiętności, bez uprzedzeń, czy to osobistych, czy też zbiorowych. Myśl wolna wystrzega się działania na wyobraźnię, kierowania się afektami i emocjami, podniecania namiętności. Przy roztrząsaniu kwestji spornych prawdziwy wolnomyśliciel chowa do szuflady i zamyka na klucz wszelkie swoje wstręty i pociągi, wszelkie swoje antypatje i sympatje.
„Przez zawiłe zagadnienia intelektualne i etyczne prowadzą wolnomyśliciela czysty rozum i, w sferze etyki, wzgląd na dobro ogólne, które ze swej strony rozkłada się na dobro jednostek, należących do danego zbiorowiska społecznego, a na wyższym stopniu do całej ludzkości.
„Jeżeli szczęście danego człowieka zależy od ignorancji, od pozostawania w dziecinnej wierze, wolnomyśliciel nie jest na tyle okrutnym, ażeby burzyć to szczęście, wyrywając z duszy błogie i uszczęśliwiające iluzje.
„Ze względu na szczęście ludzi wolnomyśliciel stoi tymczasem na gruncie danego ustroju politycznego i społecznego. Kieruje nim przytem nie ubóstwienie molocha państwowości, nie bzdurne powiedzenie, że „wszelka władza pochodzi od Boga“, ale ta jasna i zdobyta przez doświadczenie prawda, że wszelki przewrót, wszelka wojna, wszelka rewolucja związane są z tępieniem mnóstwa istnień ludzkich, z waleniem w gruzy dobytków kultury, a więc prowadzą do klęski i nieszczęścia niezliczonej rzeszy cichych i maluczkich, poniewieranych przez wszechświatowych krwawych „ideowców“ i zbrodniarzy.
„Wobec tego spokojna myśl wolna, myśl krytyczna, myśl indywidualna, nie pozwalająca okiełznać się zaciekłym i na nic się nieoglądającym doktrynerom, nie uprawia żadnego szczucia, nie głosi konieczności poświęcenia miljonów ludzi współczesnych dla chimery raju, mającego uszczęśliwić przyszłe, mniej lub więcej odległe pokolenia.
„Prawdziwy wolnomyśliciel nie może być tłumicielem żadnej myśli ludzkiej i nikomu ust nie knebluje. Nie patrzy on ani na twarz ludzką jak na pysk do nakładania kagańca, ani też na ręce ludzkie jak na piszczele do pętania i zakuwania w kajdany. Nie uważa on żadnej myśli, o ile jest tylko myślą, za objaw zbrodniczy. Nie zionie nienawiścią i nie wpada we wściekłość na widok „heretyka“. Nie woła ani „na stos!“, ani „pod topór kata!“, ani „pod ścianę!“
„Wolnomyśliciel nie może się uważać za nieomylnego. Pozostawia on uprawianie tego procederu zawodowcom i ochotnikom, poczynając od urzędowo uznanego nieomylnika, rezydującego w Rzymie, a kończąc niezliczoną zgrają pospolitych głupców nieomylnych.
„Zgodnie z tem „Myśl Wolna“ będzie i nadal starannie unikała wszelkich napaści osobistych, wszelkich wyzwisk, wszelkich obelg. W arsenale polemicznym „Myśli Wolnej“ brak pocisków, utkanych czy to z „rozmiękczenia mózgu“, czy też z pomawiania przeciwnika ideowego o rozmaite bezeceństwa z zakresu kryminalistyki, niemoralności i antypaństwowości, wypominane zwykle w celach denuncjatorskich.
„Co innego jednak, jeżeli chodzi nie o przekonania i argumenty, ale o akty gwałtu i przemocy, o rozmaite nadużycia i objawy „dyktatury“, o zamachy na wolność sumienia, o wyrafinowane ogłupianie podwładnych i o wszelkie inne tego rodzaju czyny, praktykowane przez inkwizytorów, przez bandytów, przez „obrońców wiary i ojczyzny“ i innych t. p. W takich razach „Myśl Wolna“ uważa za swój obowiązek występować otwarcie i stawać w obronie wszystkich ofiar przemocy, wyzysku i fanatyzmu.
„Pozatem „Myśl Wolna“ uznaje zasadę bezwzględnej wyrozumiałości i tolerancji. Chce ona być wolną trybuną dla myśli wolnej we wszystkich kierunkach. Pod warunkiem przestrzegania przyzwoitości i powściągliwości w wyrażeniach zapraszamy do wymiany myśli wszystkich ludzi szczerych i nieobłudnych, od jezuitów i rabinów do komunistów włącznie.
„Możemy się różnić dyjametralnie w zdaniach, ale obok tego możemy się szanować i dążyć do wzajemnego przekonywania się drogą rozumową, bez obelg i bez zacietrzewienia“.
Zestawiam tę daną przezemnie definicję myśli wolnej z obowiązującemi każdego prawdziwego, niefarbowanego katolika dogmatami i zapytuję: czy, będąc wyznawcą i głosicielem myśli wolnej, mogę być jednocześnie katolikiem? A nie jest to kwestja gustu. Z jednej strony prawdziwa indywidualna myśl wolna, z drugiej zaś zdogmatyzowane i sfanatyzowane myślenie, „myśl karna i zorganizowana”, będąca podstawą judaizmu, katolicyzmu, komunizmu i wszelkich innych wyznań, opartych na pochodzeniu, na przymusie partyjnym i t. d.
Kto ma takie jak ja wyznanie wiary, „wyznanie pozawyznaniowe”, nie może być ani katolikiem, ani żadnym innym wyznaniowcem, a, chcąc być człowiekiem uczciwym, nie może udawać wyznaniowca i uchodzić za niego w oczach innych ludzi.




  1. Własny aforyzm.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Niecisław Baudouin de Courtenay.