Listy O. Jana Beyzyma T. J./List VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze
Wydawca Wydawnictwo Księży Jezuitów
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Przeglądu Powszechnego”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST VIII.

Tananariwa, 13 listopada 1900.


Drogiemu Ojcu posyłam kilka fotografij z mego schroniska. Może będziecie mogli tam w kraju mieć słabe wyobrażenie o trądzie i biedzie, w jakiej się moi chorzy znajdują. Mam kilku gorzej chorych, ale ich trudno męczyć fotografowaniem, więc ich nie wziąłem. Między moimi chorymi głód więcej się teraz rozpanoszył, bo przedtem, ci co mogą chodzić, żebrali przy drogach i to, choć wprawdzie niewiele, ale choć coś im pomagało. Obecnie rząd zakazał zupełnie żebry, więc nowy kłopot. Moi chorzy skwaszeni i pytają, jak tu radzić teraz. Powiedziałem: wiele i bardzo wiele, módlmy się do Matki Najśw., a poślemy nasze fotografje do Europy, za morze, do Polski, to jakoś to będzie, bo w Polsce dobrzy ludzie i miłosierni, jak zobaczą was na fotografji, to zlitują się i przyślą wam jałmużnę. To ich trochę pocieszyło i uspokoiło i z wielkiem ukontentowaniem zbierali się do fotografji. Wytłumaczyłem im tylko, że muszą być cierpliwi, bo Polska jest za wielkiem morzem, zatem to daleko; oprócz tego, tam niema depozytu żadnego, żeby tylko wziąć pieniądze i wysłać, ale trzeba żebrać i składać jałmużnę, a jak się co uzbiera, wtedy posłać. Droga też długa, więc nie tak zaraz mogą te pieniądze przyjść i t. p. Widocznie trafiło to biedakom do przekonania, bo pokiwawszy głowami, powiedzieli: »Słuszność przy Ojcu, trzeba czekać«.
W dwóch wypadkach ledwom się powstrzymał od śmiechu, bo nie pora była śmiać się wtedy, mianowicie przy pogrzebach. Chowałem nieboszczyka trędowatego, już odmówiłem zwykłe modlitwy, poświęciłem grób i kazałem zasypać. Już sporo ziemi było na nieboszczyku, aż tu naraz biegnie jedna z chorych i krzyczy: »poczekaj, poczekaj«. Sypiący ziemię zatrzymali się, a ja ze zdziwieniem czekałem, co z tego będzie. Otóż ta kobieta przyniosła kapelusz, którego używał nieboszczyk; jeden z tych co zasypywali mogiłę, złożył go we czworo, zrobił otwór w ziemi i wpakował ten kapelusz nieboszczykowi. Przy innym znowu pogrzebie włożono zmarłemu do grobu tabakę w kawałku bambusa, którą nie skończył żuć za życia.
Ma Ojciec wiedzieć, że Malgasze bardzo mało palą i to bardzo nieliczni, tylko jakby wyjątek między nimi stanowią palacze. Ale rozpowszechnionem jest tu bardzo żucie, czy smoktanie tabaki, dokładnie tego nie umiem powiedzieć. Chowają tę tabakę nie w tabakierkach, ale w cienkich kawałkach bambusa, zatkniętych z obu końców drzewem. Z tego rodzaju tabakiery nasypuje sobie Malgasz tabaki na dłoń, poczem z dłoni wsypuje ją między dolną wargę a dziąsła, potrzyma kilka minut w ustach, a kiedy przestanie już piec, wtedy tabakę wyplunie.
Pytałem moich chorych, naco zmarłym kładą takie rzeczy do grobów? Cała odpowiedź była: »niech ma, to było jego«.
Jak Maglasze chciwi są na pieniądze, i jak o nich ciągle myślą, może Ojciec wnosić z tego, co się mi niedawno zdarzyło. Wołają mnie do chorej i mówią: »może wnet umrze, a ochrzczona źle, bo u protestantów«. Pobiegłem natychmiast i zastałem chorą w samej rzeczy mającą się już bardzo źle, prawie konającą. Pytam, czy chce, żebym ją ochrzcił i żeby umarła katoliczką, odpowiada: »tak«. Ochrzciłem ją, rozumie się warunkowo, i odchodzę. Wówczas ta kobieta woła na mnie, żebym wrócił; podchodzę i pytam, czego chce, ona mówi: »trochę pieniędzy, Ojcze«. Wszyscy obecni w śmiech na całe gardło; powiedziałem jej, żeby się już o nic nie troszczyła, do nieba przyjmą ją bez pieniędzy; w parę dni potem pochowałem ją.
U Malgaszów jeszcze jest zwyczaj, że przy pogrzebach lamentują płaczki. Nie ma Ojciec wyobrażenia, jak to dziko wygląda, a to z tego powodu, że Malgasze z natury ogromnie są skłonni do śmiechu, lada co najmniejszego, coś nawet takiego, z czegoby się dziecko nie roześmiało, Malgasz śmieje się do rozpuku. Przy pogrzebach, na których bywali członkowie rodziny zmarłego, zwykle odbywały się takie lamenta. Słucham raz, drugi, ale coś mi się wadało, że to płacz i zawodzenie na komendę a nie z żalu, patrzę, a tu kilka takich płaczek lamentuje i śmieje się zarazem. Od tej pory zakazałem to zupełnie. Powiedziałem moim chorym, że kto chce rozmawiać albo śmiać się, niech się na pogrzeb nie zjawia, to nie czas na komedje i teraz już lepiej pod tym względem.
Stulecie zakończyliśmy, dzięki Bogu, po katolicku. Moi chorzy spowiadali się i komunikowali 31 grudnia 1899 r., a pięciu przystąpiło do pierwszej Komunji św. i dostali szkaplerze.

Mimowolnie zupełnie przybyło mi trochę wiedzy z naturalnej historji. Pewnego razu zabierałem się do podlania kilku kwiatów, które mam do ozdobienia ołtarza. Biorąc konewkę, spostrzegłem osę ciągnącą ogromnego pająka. Bardzo mnie to zaciekawiło, postawiłem konewkę i zacząłem się jej przypatrywać. Szła bardzo prędko (tutejsze osy może dwa razy tak wielkie, jak nasze) ale cofając się, bo pyszczkiem trzymała pająka, którego wlokła. Jak drogę widziała, tego nie rozumiem, ale ani razu nie utknęła, ani zaczepiła o nic, a szła pomiędzy trawą, po grudzie, przez rowki, jamki i t. p. przez cały czas. Pajęczysko miał rozciągnięte łapy i nie drgnął ani razu, zupełnie jak nieżywy. Śledziłem tę osę może przez jakie 5 czy 6 metrów, a potem wróciłem do swojej roboty. Będąc u jednego z naszych Ojców, pytam go, czy nie wie co osy robią z temi pająkami i opowiedziałem mu, com widział. Ten Ojciec powiedział mi, że to rzecz ciekawa, ale wcale nienowa i że ona sam to kiedyś widział wszystko. Osa złapie pająka, ukole go żądłem, ale nie zabije tem ukłóciem, tylko go ubezwładni tak, że pająk tylko pyskiem może ruszać, zresztą niczem. Po ubezwładnieniu zawlecze osa takiego pająka do swego gniazda ulepionego z gliny, i tam składa na nim swoje jajka. Pająk nie psuje się, bo
Mężczyźni trędowaci i O. Beyzym.

jest żywy, a małe osy, zaraz po wylęgnięniu, żywią się tym pająkiem, póki go całkiem nie zjedzą. Szkoda tylko, że osy tak mało zabijają pająków, bo ich tu tyle jest, że opędzić się trudno; gdzie spojrzeć, wszędzie ich pełno, wszędzie zasnuto, na domach, drzewach, trawie, ziemi, wewnątrz domów, słowem wszędzie. W ziemi też ich jest dość. Zobaczyłem raz okrągłą dziurę w ziemi, a chcąc się dowiedzieć czy głęboka i czy zamieszkana, wlałem tam trochę wody. Ledwo wlałem wodę, wyskoczyła stamtąd spora tarantula. Innym razem chciałem sobie zrobić do kościoła kilka lichtarzy z gliny (parę gałek, jak u nas zwykle robią na iluminację w oknach), grzebnąłem łopatą i ze ziemią wydobyłem znowu tarantulę. Na ołtarzu obmiotłem przede Mszą lichtarze i obraz z pajęczyny i pająków, przychodzę w południe do kościoła, oho, nowi lokatorowie na temże samem miejscu już zasnuli swoje sieci i rozgospodarowali się na dobre.

Nie wiem skąd wziął się u Malgaszów zwyczaj podawania ręki, zdybując się z kim i to znajomy czy nieznajomy, wszystko jedno. Mnie ten zaszczyt już prawie zupełnie nie spotyka, bo zburczałem niejednego za to. Idąc kiedyś do Tananariwy, zdybuje mnie jakiś wysztucerowany facet, zachodzi mi drogę i łapę wyciąga. Czego chcesz? pytam (o jałmużnie mowy być nie mogło, bo widać było po jego ubraniu, że ma się dobrze). On mówi: »dzieńdobry Ojcu!« »Dzieńdobry, to dzieńdobry, ale twojej łapy nie potrzebuję i nie podawaj ją nikomu, z kim nie jesteś dobrze znajomy, bo powiedzą o tobie, żeś jeszcze dziki«. Nauka nie poszła w las, jak to mówią, bo potem zdybaliśmy się znowu kiedyś, ale on mi się tylko ukłonił, a łapy już nie było. Zwyczaj powyższy nawet trochę niebezpieczny, bo ręce u Malgaszów wiecznie spocone i lepkie, a tyle między nimi chorób niekoniecznie pożądanych, jak np. parchy. Dziwnie przytem wygląda zdybać się z jakimś smarowozem, którego w życiu się nie widziało i ni stąd, ni zowąd »servus kolego«, jakby się było z nim w zażyłości od dzieciństwa co najmniej.
Na jednej z fotografij, które Ojcu posyłam, jest opatrunek ran. To się dotychczas odbywa pod gołem niebem, bo w izbach za ciemno i za ciasno i tylko wtedy, gdy skąd dostanę kawałek płótna zdarny do owinięcia rany.
Pisząc ten list, musiałem go przerwać, żeby się zrobić na chwilę inżynierem. Było to wieczorem około godziny 9, deszcz lał jak z cebra; póki grzmiało i błyskało tylko, tom sobie z tego nic nie robił, ale naraz trzasnął piorun tuż koło mojej chaty. Oho, pomyślałem, może to kolega tego co niedawno ptaka upolował (pisałem już Ojcu o tem) koło mego mieszkania. Biorę latarkę i idę nadół, żeby zobaczyć, czy się gdzie co nie stało. Na dole komunikacja przecięta, cała sień zalana. Rad nierad musiałem wziąć się do łopaty i zrobiliśmy z moim kuchmistrzem na spółkę rowek w sieniach, tak, że teraz woda spływa popod próg nazewnątrz. Zabrakło nam to wprawdzie jakie pół godziny czasu, ale zato teraz możemy sucho przejść w sieniach. Piorun, dzięki Bogu, nigdzie szkody nie zrobił. O naszem stroju nie wspominam nawet, bo Ojciec łatwo się domyśli, jak malowniczo byliśmy poubierani przy urządzaniu tej kanalizacji w sieniach.
Żeby nie nadużywać cierpliwości drogiego Ojca, kończę już moją bazgraninę. Proszę mnie z łaski swej uwiadomić o swoim powrocie z misji, na którą się Ojciec wybiera, zaraz po przybyciu do Krakowa. Życzę Ojcu jak najlepszego powodzenia w tej misji, prosząc o łaskawą pamięć w modlitwach.
P. S. Choć na fotografijach każde śmiecie nieźle się przedstawia, jednak porównując mój opis budynków z fotografjami, może Ojciec wiedzieć, żem nie przesadził w liście. Wnętrze np. kościoła, może jeszcze niebrudne? ściany niepopękane i nie rozchodzą się każda w swoją stronę? a mieszkania chorych, prawda, że nie za jasne wewnątrz?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Beyzym.